sobota, 20 czerwca 2020

325. Pan Mongoł

           W czasach jedynie słusznych na wydziale tak zwanym „dyrektorskim”, czyli zarządzania, bździochowskiego uniwersytetu studiował syn mongolskiego dygnitarza, niejaki Aslandorj Möngkebaghatur Sayyid Ajjal Shams Omar al-Din. Takie miał imię. Nazwiska nie miał. Kiedyś, przy piwie tłumaczył kolegom, skąd wzięło się takie imię, i co ono oznacza, gdyż Mongołowie mają specyficzny sposób nadawania imion nowo narodzonym, a nazwisk nie używają. Po prostu mają same imiona, bez nazwisk. W zasadzie każdy ma inne imię i jest ono zlepkiem słów zawierających określenie charakteru, przydomka, nazwy klanu rodzinnego, a także naleciałości z innych języków, pozostałe po ekspansji Mongołów na sporą część świata. Ale największa nawet ilość alkoholu nie mogła sprawić, aby ktokolwiek mógł te imiona wypowiedzieć, a tym bardziej wypowiedzieć dokładnie, a już na pewno nie dało się ich zapamiętać. W związku z tym nazywano go po prostu: Homar, co też – jak widać – było zlepkiem słowno literowym z jego długiego oryginalnego imienia. Kolegom udało się zapamiętać tylko imię siostry. Można się domyślać, dlaczego, gdyż wcale nie było łatwiejsze. Erdenetungalag, co oznacza czysty klejnot; w tym wypadku perłę.
           Oficjalnie Homar kazał się tytułować: Guai Melschoi. Podczas któregoś alkoholowo upojnego wieczoru koledzy podpatrzyli w jego paszporcie to właśnie, zatajone przed nimi imię. Drogą podstępnych niby niewinnych pytań poznali jego etymologię. Okazało się, że imię pochodzi od pierwszych liter Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina i Choibalsana, pierwszego komunistycznego władcy Mongolii. Dzięki takiemu imieniu Homar mógł dużo osiągnąć i korzystał z tej możliwości w maksymalnym stopniu. A „Guai” przed imieniem znaczyło po prostu „Pan”.
           Homar był człowiekiem niezwykle otwartym i towarzyskim. Imprezował z kolegami studentami, ile tylko dusza zapragnęła. Podczas którejś z kolejnych libacji, przedstawił mongolskie sprawy majątkowe. Okazało się, że w tym pasterskim kraju (wtedy jeszcze republice radzieckiej) najkorzystniejszą walutą jest koń. Właściciel tysiąca koni to w zasadzie biedak. Przy dziesięciu tysiącach koni zaczynało się dopiero dostrzegać ich właściciela. Takiego człowieka na pewno nie można jeszcze było nazwać zamożnym. Aby móc się ubiegać o jakieś stanowisko w administracji państwowej, trzeba było posiadać co najmniej pięćdziesiąt tysięcy koni. Wbrew pozorom nie trzeba było jakichś szczególnych zabiegów, aby okiełznać takie stado. Konie pasły się wolno na rozległym stepie i powoli przesuwały się w kierunku świeżych traw. Gdy już odeszły na pewien dystans, rodzina właścicieli zwijała jurtę i podążała ich śladem. Ojciec Homara miał stado liczące grubo ponad pięćdziesiąt tysięcy koni, w związku z czym był w Mongolii szychą.
           Jako się rzekło, Homar nie unikał towarzystwa do wypitki, a weseli koledzy co rusz podsuwali mu nowe pomysły. Niby żartem, lecz Homar niekiedy nie wyławiał niuansów i traktował ich dowcipy serio. Pewnego razu koledzy po przyswojeniu odpowiedniej dawki chmielowego napoju zaczęli namawiać Homara, aby załatwił jakiś pojazd, bo metro jest kosztowne, a poza tym nie zawsze da się nim dojechać tam, gdzie się chce. No i oczywiście trudno metrem zaszpanować przed dziewczyną, a chodzenie na dziewczynki było stałym punktem programu. Homarowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Na drugi dzień podjechała pod akademik wypasiona zachodnia fura z dodatkową tabliczką przy tablicy rejestracyjnej z oznaczeniem CC, czyli Korpusu Konsularnego. Jak widać, taka sprawa dla Homara to była pestka.
           W tej sytuacji koledzy zaczęli podpuszczać Homara, że jak by nie patrzeć, to ta fura jest za mała, aby ich wszystkich pomieścić, w związku z czym przydałoby się coś większego. Na przykład autobus. Kiedy następnego dnia podjechał luksusowy jak na tamte czasy autobus, także z oznaczeniem CC, koledzy zażądali czołgu.
           Spodziewali się, że Homar połapie się w ich żartach, ale gdy ten powiedział, że nie ma sprawy, przestraszyli się. Aby nie było draki, wyjawili Homarowi, że to wszystko były żarty. Nie chciał w to uwierzyć. Wtedy zaproponowano mu, aby przyprowadził po dwa konie dla każdego studenta. Rzeczywiście, na takie dictum Homar zaoponował.
           – Nie – powiedział. – Czystej, żywej gotówki ode mnie nie dostaniecie.
           Stanęło na tym, że samochód i autobus wróciły do konsulatu, a na popijawy towarzystwo, jak wcześniej, udawało się pieszo. Na dziewczynki też.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz