sobota, 28 listopada 2020

348. Zamawiam pizzę

 

            Niniejsza historia ma już swoją historię. Wydarzyła się naprawdę i do dziś zdążyła obrosnąć w licznie serwowane przeróbki (może nawet plagiaty) i stać się legendą. Być może sam też już tę historyjkę puszczałem w obieg w różnych wersjach. Faktem jest jednak, że pierwowzorem był żarcik bździochowskich studentów, którzy niestrudzenie obmyślali, jak by tu urozmaicić żywot własny i cudzy. Aktorami biorącymi udział w tym spektaklu, bo poniekąd był to spektakl, był niestrudzony w facecjach Wygibautas Książkiewiczius, zarazem pomysłodawca, Łysek Kudełko i Falisław Oczko.

         A było to tak. Wygibautas z Łyskiem jechali tramwajem. Zaśmiewali się z opowiadanych sobie dykteryjek i dowcipów. Słuchający ich mimo woli współpasażerowie również. W którymś momencie Wygibautas wspomniał o śniadaniu, którego nie zdążył zjeść. Po czym wyjął telefon komórkowy i zacytował klasyka:

         Memory pięć i wszystko jasne. – Po chwili zaczął mówić do słuchawki. – Halo, pizzeria? Zamawiam Margeritę na cienkim cieście i piwo. Proszę to dostarczyć za kwadrans do tramwaju linii 15 na przystanku przy domu handlowym Wyrwigrosz.  I jakby nigdy nic, koledzy jechali dalej, opowiadając sobie kolejne historyjki, zabawiając siebie i innych.

         Gdy tramwaj zatrzymał się na przystanku przy wspomnianym domu handlowym, wsiadł do niego kelner, w którego wcielił się Falisław Oczko, w nienagannym białym kitlu, z muszką pod szyją i z przewieszoną na przedramieniu ściereczką. Na tacy niósł pizzę i butelkę piwa. Rozejrzał się po wnętrzu wagonu i zapytał na cały głos:

         Kto z państwa zamawiał pizzę?

         Zgłosił się Wygibautas. Zapłacił, podziękował i wziął się za konsumpcję, częstując udającego zdziwienie Łyska.

         Nie trzeba dodawać, że jeszcze większe zdziwienie, już całkiem autentyczne, malowało się na twarzach reszty pasażerów. Niektórzy nawet nieśmiało wtrącali swoje zapytania.

         Na tym można by rzecz całą zakończyć, lecz nie pozwala na to dbałość o szczegóły i puenta, której pierwsza część w zasadzie już była. Okazało się bowiem – i tu druga część puenty – że pasażerowie zagadujący o możliwość złożenia zamówienia do tramwaju, najbardziej byli zainteresowani samym piwem. Ot, bździochowska tradycja.

 

         cdn…

sobota, 21 listopada 2020

347. Przypadłość Rozdziawa Poziewaja


          Na czwartym piętrze pewnej starej, lecz odrestaurowanej kamienicy w centrum Bździochów mieszkała rodzina Poziewajów. Poziewajowie mieli prawie dorosłego syna, Rozdziawa, zupełnym przypadkiem studiującego razem z Trycjanem Paszkwilką, późniejszym humorystą zatrudnionym w New Bździocherze. Przypadłością Rozdziawa było upodobanie do nachalnego wręcz spania. Koledzy śmiali się z niego, że jak tylko po raz pierwszy danego dnia rozdziawi paszczę do ziewania, nie znajdzie się już taka siła, która powstrzymałaby go przed walnięciem się do wyra. Rozdziaw niejednokrotnie urywał się z zajęć, aby sobie dospać. Na marginesie można jeszcze dodać, że tę przypadłość tłumaczył jako jedną z cech szlachectwa, do którego się rzekomo zaliczała jego rodzina. Twierdził nawet, że jego herb rodowy to Susło. Rodzice milczeli na ten temat.

         Wspomniana wyżej przypadłość zmuszała Rozdziawa do notorycznego spóźniania się na wykłady, o ćwiczeniach nie wspominając. Oficjalnie tłumaczył to zupełnie inaczej niż szlachectwem. Twierdził mianowicie, że najzwyczajniej na świecie ma daleko do przystanku autobusowego i dlatego nie zdąża. Każdorazowo takie tłumaczenie wywoływało huragan śmiechu na sali wykładowej.

         Lecz pewnego dnia coś się zmieniło. To znaczy zmieniły się okoliczności, bo upodobania Rozdziawa nie zmieniły się ani o jotę. Dalej sobie dosypiał w cieplutkim łóżeczku, gdy tymczasem na ulicy z feralnie odległym przystankiem autobusowym pojawili się robotnicy. Po prostu zgodnie z planem rozpoczął się remont tej ulicy, a przystanek przesunięto. Ponieważ stał się on przystankiem tymczasowym, nie ustawiono wiaty i nie wkopano słupka. Zamiast tego postawiono słupek przenośny, przyspawany do obręczy i obciążony betonowymi bloczkami.

         Trycjan Paszkwilko, już wtedy nieźle się zapowiadający facecjonista, nie byłby sobą, gdyby takiej okazji nie wykorzystał dla zorganizowania żarciku. I wcale nie musiał się inspirować zwariowanymi pomysłami innego kolegi – Wygibautasa Książkiewicziusa, także zawołanego żartownisia. Stać go było na własne. I taki właśnie pomysł, który wyprysnął spod jego czaszki, zrealizował. Zrobił to wespół z innymi kolegami studentami, których na takie wyczyny nietrudno było namówić.

         Tak więc jednego ranka, gdy Rozdziaw Poziewaj smacznie sobie spał, koledzy wnieśli mu do pokoju i postawili przy łóżku taki właśnie przenośny przystanek autobusowy. Teraz już nie mógł się tłumaczyć, że ma daleko do przystanku. Rzeczywiście, od tej pory kolega śpioch przestał się spóźniać.

         Rozdziaw okazał się być niemniejszym jajcarzem od swoich kolegów, bo gdy ci, zdziwieni, pytali, skąd taka nagła zmiana, odpowiadał z pełnym przekonaniem:

         – Przecież teraz mam blisko do przystanku. Wstaję z łóżka i od razu wsiadam do autobusu.

 

         cdn…

sobota, 14 listopada 2020

346. Palestranci na wywczasach


         Tak się złożyło pewnego roku, że na kilkudniowym sympozjum dotyczącym turbulencji dydaktycznych w praktycznym nauczaniu języków paraorientalnych, w którym obowiązkowo uczestniczył lektor owych języków na bździochowskim uniwersytecie, Grzechosław Pyszczozór, zawitał humorysta New Bździoch Timesa, Trycjan Paszkwilko. Redaktor gazety wysłał go tam z nieznanych powodów. Być może sam temat sympozjum wydał mu się zabawny, a być może nie miał pod ręką innego wolnego dziennikarza, który zrelacjonowałby to wydarzenie na poważnie. Jeszcze inną możliwością było, że gdyby tam pojechał naczelny osobiście, rychło popadłby w alkoholizm. Dość, że w znanym kurorcie o wysokim pod każdym względem standardzie pojawił się prześmiewca Paszkwilko.

         Ponieważ obaj panowie, Paszkwilko i Pyszczozór, mimo iż znali się jak przysłowiowe łyse konie, chociażby z systematycznych spotkań w triumwiracie, w trakcie których nie wylewali za kołnierz, w istotny sposób podnosząc bździochowskie statystyki w tym względzie, gdy się spotkali na deptaku, nieomal rzucili się sobie w ramiona. I oczywiście natychmiast udali się do najbliższej knajpy. Wprawdzie do kompletu brakowało trzeciego kompana, Piusa hrabiego Bździochowskiego, ale przecież we dwójkę też dawali radę. Knajpa ta, a właściwie wykwintna restauracja o nazwie Pod Natchnionym Adwokatem, tak im przypadła do gustu, że postanowili się w niej stołować przez cały czas pobytu. Z opcją przedłużenia. Serwowany jako danie firmowe ajerkoniak, w świecie znany jako Advocat, był wyśmienity, co z każdym dniem zwiększało prawdopodobieństwo skorzystania z tej opcji.

Niewykluczone, że nazwa lokalu zainspirowała obu bździochowskich obywateli do pewnego żarciku, niewinnego zresztą jak zwykle. Otóż zaczęli się tytułować. I tak Paszkwilko został mecenasem, a Pyszczozór radcą prawnym. Przychodząc na posiłki, tak właśnie się do siebie zwracali, bynajmniej nie szeptem. Raczej ostentacyjnie:

– Dzień dobry, panie mecenasie – zagadywał lektor.

– Dzień dobry, panie radco – uprzejmie odpowiadał humorysta.

– Na co pan mecenas miałby dzisiaj ochotę? Mam na myśli menu oczywiście. Może na kaczkę po wegetariańsku? – dobrodusznie kontynuował Pyszczozór.

– Ha, ha – podśmiewywał się pod wąsem Paszkwilko – niechby była i kaczka. Tylko z dużą ilością sosu. Tego jajecznego, panie radco.

– Ma się rozumieć, panie mecenasie.

– Cały szacunek dla pana radcy. Pamięta pan, że jestem, że tak powiem, wegetarianinem z drugiej ręki. Krowa je trawę, a jem krowę – Paszkwilko rozsiewał po całej restauracji swój rubaszny śmiech. – Kaczka, że tak powiem, doskonale wpisuje się w tę zasadę. Z firmowym sosikiem, rzecz jasna.

– Oczywiście, panie mecenasie, jak mógłbym nie pamiętać. Ja jednak zamiast sosiku preferowałbym, o ile mój szanowny kolega się zgodzi, to tak a propos rzeczy jasnej, rzecz jasna, czystą wódeczkę. A kaczka niechby była sauté. Co pan mecenas na to?

– Doskonale, panie radco. Nie musiał mnie pan długo namawiać.

W tym czasie kelner w nienagannym stroju, chichocząc dyskretnie, już czekał w uniżonej pozie na przyjęcie zamówienia. Po czym pełen rewerencji oddalał się w celu jego realizacji.

Tak to wyglądało każdego dnia i powtarzało się przy kolejnych posiłkach. Kelner oczywiście dostawał sute napiwki, aby gra, którą obserwowali wszyscy restauracyjni goście, mogła trwać, a wieść o panującym w kurorcie bon tonie szła w kraj i odbijała się szerokim echem po innych prowincjach. Wytłumaczenie tego w redakcji i na uniwerku oraz załatwienie dodatkowych funduszy na ekstra pozapreliminarzowe wydatki panowie wzięli na swoje klaty. W rzeczy samej, aura quasi wersalskiej atmosfery kwitła w najlepsze, a pełne zachwytów relacje z tej wspaniałej enklawy szykownego stylu płynęły do macierzystych instytucji uczestników sympozjum oraz w rodzinne strony przypadkowych bywalców restauracji. Z czasem utarło się wyobrażenie, że jest to naturalna cecha tego miejsca.

Dość powiedzieć, że jednego dnia, gdy Paszkwilko nieco się spóźnił na obiad, na jego widok kelner podbiegł do drzwi i pełen ukłonów rzekł:

– Dzień dobry, panie mecenasie, proszę do stolika. Pan radca już czeka.

Kelner jeszcze przez długie lata opowiadał znajomym, jak to miał kiedyś przyjemność obsługiwać niesamowicie kulturalnych członków stołecznej, najprawdopodobniej, palestry.

 

cdn…