sobota, 27 lutego 2021

361. Konkurs drwali

         Alojzy Pstryś, były sołtys Bździochów, obecnie mieszkaniec Dziadowej Modliszki, wygnaniec z własnej woli, przeczuwając – chyba słusznie – że powrotu do sołtysowania w Bździochach już nie będzie, i widząc, jak dobrze sobie poczyna w Bździochach Miętoś, postanowił działać. Działanie to miało być efektowne i efektywne. Miało mu też przynieść niemały dochód oraz sławę. Postanowił mianowicie ogłosić konkurs drwali.

         Rozmach, z jakim organizował to przedsięwzięcie nie miał sobie równych bodajże w całym kraju i wywołał niemały oddźwięk. Już sama zapowiedź konkursu spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem, zwłaszcza wśród poplecznikow Pstrysia. Zapowiadało się na sensację. W związku z tym gęsto oplakatowano całą wieś i okolice. Wydano foldery na kredowym papierze i okolicznościowe znaczki pocztowe. Nie zabrakło reklamy wielkoformatowej na bilbordach. Nie mówiąc już o rozreklamowaniu tego historycznego – jak przewidywano – wydarzenia w radiu i telewizji. W Dziadowej Modliszce wrzało z podniecenia. Rozpoczęto nabór.

         Zgłosiło się tak wielu chętnych (obojga płci), że trzeba było zaostrzyć kryteria. Ale to nic nie zmieniło. Ludzie pchali się drzwiami i oknami. Niektórzy próbowali nawet kominem. Mimo zwiększonych rygorów zainteresowanie się nie zmniejszyło. Prócz własnego sprzętu, czyli siekier i klinów, zaczęto wymagać odpowiedniego stroju, podwojonego wpisowego, a nawet specjalnych datków na komisję. Ale i to nie pomogło. Niektórzy przebąkiwali nawet, że jeszcze trochę, a trzeba będzie przynieść własne drzewo do zrąbania.

         Zgłosili się wszelcy okoliczni i nieokoliczni drwale, kowale, cieśle, wszyscy o posturach wielkoludów. Także pakerzy i inni gabarytowo monstrualni atleci. No i rozpoczęło się drzewocięcie. A ściślej drzeworąbanie. A gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, jak mówi przysłowie. Toteż wśród zakwalifikowanych do konkursu, tych wszystkich Waligórów i Wyrwidębów, znalazł się niepozorny starszy od innych, zasuszony niczym mumia człowieczek. Pewnie dlatego go przyjęto, żeby publiczność miała się z czego pośmiać, bo rzecież szans on nie mógł mieć żadnych. Wszyscy pozostali zawodnicy patrzyli na niego z politowniem i z wysokości co najmniej chmur. Śmiechu więc było co niemiara.

         A jednak to on wygrał konkurs. To właśnie on najprędzej ściął swoje drzewo. I mimo różnych prób przekupstwa w celu zakwestionowania wyniku, jego zwycięstwa nie dało się ukryć. Wszak wszystko odbyło się jawnie. Wśród niebywałego aplauzu wręczono człowieczynie medal, puchar, naręcza kwiatów i czek.

         Gdy emocje już opadły, Pstryś poprosił zwycięzcę na rozmowę. Wywiązał się między nimi taki oto dialog:

– Jak pan to zrobił? A przede wszystkim, gdzie się pan nauczył tak rąbać drzewo? – zapytał eks sołtys Pstryś, który był jednocześnie przewodniczącym jury.

– Na pustyni – odparł skromnie staruszek.

– Ale przecież na pustyni nie ma drzew?! – Pstryś aż podskoczył na krześle.

– No, teraz już nie ma – odrzekł staruszek jeszcze skromniej niż poprzednio i zatoczył ręką łuk. Jak okiem sięgnąć, aż po horyzont leżały ścięte bale dorodnych drzew. Tam gdzie jeszcze przed paroma godzinami rozpościerała się przepiękna gęsta, pierwotnie dzika puszcza, nie było nic. Tylko słońce oświetlało to drzewne pobojowisko. Ale czy Pstryś coś z tego kumał? Nie wiadomo. Ci co go znali wiedzieli, że on już liczy pieniądze za sprzedane drzewo.

        

cdn…



 

 

sobota, 20 lutego 2021

360. Wygłupianki panny Janki

 

    Niejaka Janka Postrasz, młoda, a nawet bardzo młoda panienka, po prostu dziewczyna, dla tych, którym dała się we znaki – wstrętne dziewuszysko, rządziła na dzielni niepodzielnie. Chłopaki z podwórka mówili na nią babochłop, mimo iż była jeszcze dziewczęciem, a pod koszulką wyraźnie kształtowały się dwie wypukłości. A na dodatek miała ładną buźkę i figurę. No i miała w sobie to coś, ten pierwiastek prowodyra, dzięki któremu chłopaki, też niezgorsze rozrabiaki, niemal pokornie poddawali się jej rozkazom. Być może to, co robiła miało związek z jej nazwiskiem.

    Janka była źródłem szalonych pomysłów, które realizowała z fantazją i bez zmrużenia oka. W większości były to szczenięce wygłupy – to punkt widzenia dorosłych. Dla małolatów była to przednia zabawa i rozrywka.

    W czasach rozrób ekipy Janki nie było jeszcze placyków ze sprzętem pozwalającym wyzbyć się nadmiaru energii i popracować nad mięśniami. W pobliżu terenów jej działania, niemalże w samym centrum Bździochów, nie było też konkretnego parku, co najwyżej jakieś krzaczory, w których można było usiąść na cegłach i pograć w karty lub popróbować smaku piwa wykombinowanego za wykombinowane pieniądze. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że nie zdobywano drobniaków, terroryzując młodszych.

    Jednym z ulubionych zajęć Jankowej grupy było ni mniej, ni więcej, tylko straszenie przechodniów, gdy już na wieś spływała szarzyzna wieczoru. Ale nie było to takie sobie zwyczajne straszenie. Janka – bo jej to był pomysł – uczyniła z tego cały teatr. Częstość odgrywania spektakli zależała wyłącznie od ilości przechodniów. Oczywiście główną rolę grała sama Janka, reszta towarzystwa siedziała nieopodal, też w krzakach, i świetnie się bawiła.

    Jako się rzekło, Janka była centralną postacią przedstawienia, a nieświadomi niczego przechodnie grali role drugoplanowe, choć właśnie to z ich reakcji „widzowie” mieli największy ubaw. Oczywiście jak teatr to teatr pełną gębą. Jance obiło się kiedyś o uszy, że jakiś Wyrzykowski (nie miała pojęcia, kto zacz) powiedział kiedyś „Teatr swój widzę ogromny”. Pomna tych słów swój teatr też próbowała uczynić ogromnym. W pewnym sensie, rzecz jasna. A o ten sens miały zadbać odpowiednie rekwizyty. Janka wydostała z szafy suknię ślubną swojej mamy. Suknia jakimś cudem przeleżała całe lata i Janka nie raz ją przymierzała, udając przed lustrem pannę młodą. Gdy wymyśliła swój teatr, suknia w sam raz nadawała się do roli, jaką miała odegrać. A warto wiedzieć, że wcale nie zamierzała grać panny młodej, tylko ducha. Powłóczysta biała szata w sam raz nadawała się do tego celu. Resztę dopełniał wianek (też oryginalny, ślubny) oraz zrobione z papieru szpony i kły. Całości dopełniała mąka zamiast pudru i można było rozpoczynać spektakl.

    O zmierzchu, gdy jakiś samotny przechodzień zmierzał do domu, nagle z pobliskich krzaków wyłaniała się makabryczna postać w bieli i pohukując, zmierzała w stronę nieświadomego swej drugoplanowej roli delikwenta. Prędkość, z jaką uciekał zaczepiany przechodzień, jeśli nie zbliżała się do prędkości światła, to na pewno była większa od prędkości dźwięku. Nie mogło być wątpliwości, że umykający przed duchem wyprzedzał krzyk, który wydawał. Prawdopodobnie nie było przypadku, aby nie został pobity rekord świata w sprincie. Tyle tylko, że w takich okolicznościach nikomu nie przyszło do głowy, aby zmierzyć czas.

    Ale, jak głoszą stare przysłowia, nosił wilk razy kilka… oraz przyszła kryska na Matyska. Któregoś wieczoru, gdy Janka w swoim teatralnym stroju i wydobywając z gardła jęki potępieńca wyszła z krzaków wprost na pewnego samotnego młodzieńca, ten rozwarł poły płaszcza i uśmiechnął się. To, co Janka zobaczyła pod płaszczem sprawiło, że tym razem ona z wielkim krzykiem rzuciła się do ucieczki. Był to ostatni spektakl w jej teatrze.

    Oczywiście zdumieni „widzowie” wypytywali się jej później, co ją tak przeraziło. Podejrzewali, że Janka trafiła na zboczeńca. O słowie „ekshibicjonista” żaden z nich jeszcze nie słyszał, ale o tym, że są tacy, co pokazują swoją goliznę publicznie, wiedzieli. Kiedy Janka wreszcie wróciła do spokoju wewnętrznego, pod wpływem nagabywań kolegów zdradziła, co zobaczyła.

    – Jak on rozchylił płaszcz – mówiła z przejęciem – pod spodem był kościotrup. Mówię wam, wszystkie żebra było widać i te pozostałe kości. A jak rozwarł japę, to pokazał takie wielkie kły. – Tu Janka wykonała stosowny gest, mający określić wielkość kłów. Chłopaki stały i słuchały z rozwartymi gębami.

    Taki miała finał ta historia. Żadne z nich, ani Janka, ani jej koledzy, nie spodziewali się, że raz przestraszony przez nich człowiek zrewanżuje się tym samym.


    cdn…

 

sobota, 13 lutego 2021

359. Przepis na leguminę *


Młodzi ludzie, studenci na wydziale Przyrody Naturalnej Uniwersytetu Bździochowskiego z niecierpliwością oczekiwali na wyjazd. Wakacyjne spotkanie z przyrodą elektryzowało wyobraźnię. Poszukiwania przyrodniczych atawizmów (takie było hasło przewodnie pobytu w najmniej zbadanych miejscach Sudetów) przywodziło na myśl penetrację najdzikszych terenów na świecie. Niektórzy wyobrażali sobie nawet, że będzie to coś w rodzaju przedzierania się z maczetą przez Puszczę Amazońską, inni niektórzy wręcz widzieli siebie brnących przez Pustynię Danakilską, najgorętsze i równie nieprzystępne jak Puszcza Amazońska, choć z innego powodu, miejsce na ziemi. Byli też tacy, którzy dzikość przyrody postrzegali jedynie przez pryzmat podbojów miłosnych. Ot, po prostu danie upustu młodzieńczym chuciom, czemu miało sprzyjać miesięczne obozowanie pod namiotami w koedukacyjnej grupie. Każdemu według potrzeb, jak by to hasłowo określono w dobie kroczenia w kierunku komunistycznej organizacji państwa. W każdym razie od kiedy wprowadzono praktyki wakacyjne, od razu znalazło się wielu chętnych na wyjazd.

Amatorzy poznania przyrodniczego rozbili obozowisko na zboczu malowniczego wzgórza i z zapałem wzięli się do praktycznego zgłębiania naukowych teorii przyswojonych na sali wykładowej. W gablocie codziennie pojawiały się wyniki kolejnych przyrodniczych odkryć: opisy rzadkich roślin, skamielin, niekiedy nawet szczątków wymarłych organizmów zwierzęcych. Prócz rzetelnej pracy, nad czym czuwała opiekunka grupy – młoda asystentka z otwartym przewodem doktorskim, było oczywiście dużo zabawy, jak to zazwyczaj bywa w studenckim gronie.

Pewnego dnia, po weekendowej balandze, w gablocie pojawił się dziwny artykuł. Był on pokłosiem wieczornej zabawnej dyskusji przy ognisku na temat przetrwania w warunkach dzikiej przyrody. Artykuł generalnie wpisywał się w myśl przewodnią odbywającej się praktyki, choć treść jego była dość przewrotna. Bo był to ni mniej, ni więcej, tylko przepis na leguminę. Była to praca zbiorowa studentów, do tego napisana wierszem. Brzmiała tak:

Chleba razowego kromkę bierze się w zęby,

Miele na otręby,

Żucha, żucha do brzucha,

Potem formę się wypina

I gotowa legumina.

Ubawu było co niemiara, gdy odkryto tekst w gablocie. Wokół niej utworzyło się grono rozweselonych (nierzadko mimo kaca) studentów. Ktoś czytał tekst na głos, reszta pokładała się ze śmiechu. Tumult zwabił w końcu i opiekunkę grupy, która brała udział w wieczornej dyskusji i która też się zaśmiewała z dowcipu praktykantów.

Rzecz jednak się na tym nie skończyła, bo następnego ranka w gablocie pojawił się następny artykuł, będący jakby kontynuacją poprzedniego.

Bierze się pęk łoziny,

Moczy pół godziny

I dotąd się formę siecze,

Dopóki się nie upiecze.

 Nietrudno się było domyślić autora, a raczej autorki dzieła. Jako się rzekło, ona też miała nie gorsze od studentów poczucie humoru.

cdn…

 

* Powyższa historia zdarzyła się w latach 60. ubiegłego wieku. Wiersze, nieustalonego autorstwa, są oryginalną twórczością uczestników praktyki.

sobota, 6 lutego 2021

358. Cug

          Pewnego dnia w ZURW, czyli w Zakładzie Udoskonalania Robót Wszelkich, komin fabryczny stracił cug. Stracił cug tak dokładnie, że musiała stanąć produkcja. Nie pomogły zaklęcia sekretarza POP, Dudula Formaliny, zwanego Arbuzem. Nie pomogły modły tych wszystkich, którzy byli po przeciwnej stronie niż tak zwani członkowie. Nie pomógł optymizm wszystkich pozostałych. Cugu nie było i już. Cugu nie było, robota stała, straty rosły, nadzieje na podwyżki malały. Żadne ze służb utrzymania ruchu, nie dały rady naprawić awarii. Żadne złote rączki, których w fabryce nie brakowało, nie były w stanie pomóc. Żadni czarodzieje i zaklinacze rzeczywistości, jacy i tam się zdarzali, nie potrafili przywrócić cugu w kominie.

           Próbowano wszystkiego, łącznie z głaskaniem komina przez co bardziej urodziwe pracownice, smarowaniem jego podstawy miodem i wreszcie uruchomieniem antycugu. Prócz zasypania hali produkcyjnej sadzą, nic to nie dało.

           W tej dramatycznej sytuacji dyrektor podjął desperacką decyzję, aby zawołać fachowców z zewnątrz. Już następnego dnia z rana stawiło się w zakładzie dwóch specjalistów z Politechniki Bździochowskiej. Dodajmy – pracowników naukowych. Jednym z nich był docent Wielorazjusz Przedmuch, ubrany w elegancki garnitur, pod purpurową muchą. Drugim zaś magister Musisław Popychło, ubrany w lekko wyświechtany garnitur z krawatem w zielono złote błyszczące muszki. Obaj panowie przywdziali białe kitle i ruszyli do akcji.

           W skupieniu dokonali najpierw pobieżnych, a później gruntownych oględzin komina, po czym wymienili poglądy. Wyglądało to w ten sposób, że docent szedł przodem i mówił, magister podążał za nim i notował w kajecie jego uwagi. Rzecz rzadko obecnie spotykana – wiecznym piórem. W kulminacyjnym momencie docent nakazał magistrowi przynieść drabinę i oprzeć ją o komin, po czym wspiął się na nią i przymknął metalową zasuwę.

           I wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawił się cug. W ZURW-ie zapanowała euforia. Zgromadzeni spontanicznie na hali pracownicy, którzy z zapartym tchem śledzili poczynania naukowców, cieszyli się i klaskali. Niektórzy podskakiwali i tańczyli z radości. Jeden z palaczy wyciął nawet hołubca. Tak się zakończyła cała sprawa i wszystko powróciło w utarte koleiny.

           Tylko dyrektor bardzo się zdziwił, gdy docent wystawił fakturę za tę usługę. Opiewała ona na wielotysięczną kwotę. Miało to miejsce przy kawie, w dyrektorskim gabinecie. Naczelnemu nie chciało się takie coś pomieścić w głowie.

           – Jak to? – sumitował się. – Przecież pan tylko zasunął zasuwę. Za tak prostą czynność żąda pan aż takich pieniędzy?

           Docent odstawił filiżankę na stolik i z całkowitym spokojem rzekł:

          – Chcę zapłaty nie za to, co zrobiłem, ale za to, że wiedziałem, co zrobić. A poza tym, jeśli zdecydował się pan poprosić o pomoc naukowców, musiał się pan liczyć z kosztami.

I tak faktycznie zakończyła się sprawa braku cugu w kominie. Do odsunięcia zasuwy nikt się nigdy nie przyznał.


           cdn…