Alojzy Pstryś, były sołtys Bździochów, obecnie mieszkaniec Dziadowej Modliszki, wygnaniec z własnej woli, przeczuwając – chyba słusznie – że powrotu do sołtysowania w Bździochach już nie będzie, i widząc, jak dobrze sobie poczyna w Bździochach Miętoś, postanowił działać. Działanie to miało być efektowne i efektywne. Miało mu też przynieść niemały dochód oraz sławę. Postanowił mianowicie ogłosić konkurs drwali.
Rozmach, z jakim organizował to przedsięwzięcie nie miał sobie równych bodajże w całym kraju i wywołał niemały oddźwięk. Już sama zapowiedź konkursu spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem, zwłaszcza wśród poplecznikow Pstrysia. Zapowiadało się na sensację. W związku z tym gęsto oplakatowano całą wieś i okolice. Wydano foldery na kredowym papierze i okolicznościowe znaczki pocztowe. Nie zabrakło reklamy wielkoformatowej na bilbordach. Nie mówiąc już o rozreklamowaniu tego historycznego – jak przewidywano – wydarzenia w radiu i telewizji. W Dziadowej Modliszce wrzało z podniecenia. Rozpoczęto nabór.
Zgłosiło się tak wielu chętnych (obojga płci), że trzeba było zaostrzyć kryteria. Ale to nic nie zmieniło. Ludzie pchali się drzwiami i oknami. Niektórzy próbowali nawet kominem. Mimo zwiększonych rygorów zainteresowanie się nie zmniejszyło. Prócz własnego sprzętu, czyli siekier i klinów, zaczęto wymagać odpowiedniego stroju, podwojonego wpisowego, a nawet specjalnych datków na komisję. Ale i to nie pomogło. Niektórzy przebąkiwali nawet, że jeszcze trochę, a trzeba będzie przynieść własne drzewo do zrąbania.
Zgłosili się wszelcy okoliczni i nieokoliczni drwale, kowale, cieśle, wszyscy o posturach wielkoludów. Także pakerzy i inni gabarytowo monstrualni atleci. No i rozpoczęło się drzewocięcie. A ściślej drzeworąbanie. A gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, jak mówi przysłowie. Toteż wśród zakwalifikowanych do konkursu, tych wszystkich Waligórów i Wyrwidębów, znalazł się niepozorny starszy od innych, zasuszony niczym mumia człowieczek. Pewnie dlatego go przyjęto, żeby publiczność miała się z czego pośmiać, bo rzecież szans on nie mógł mieć żadnych. Wszyscy pozostali zawodnicy patrzyli na niego z politowniem i z wysokości co najmniej chmur. Śmiechu więc było co niemiara.
A jednak to on wygrał konkurs. To właśnie on najprędzej ściął swoje drzewo. I mimo różnych prób przekupstwa w celu zakwestionowania wyniku, jego zwycięstwa nie dało się ukryć. Wszak wszystko odbyło się jawnie. Wśród niebywałego aplauzu wręczono człowieczynie medal, puchar, naręcza kwiatów i czek.
Gdy emocje już opadły, Pstryś poprosił zwycięzcę na rozmowę. Wywiązał się między nimi taki oto dialog:
– Jak pan to zrobił? A przede wszystkim, gdzie się pan nauczył tak rąbać drzewo? – zapytał eks sołtys Pstryś, który był jednocześnie przewodniczącym jury.
– Na pustyni – odparł skromnie staruszek.
– Ale przecież na pustyni nie ma drzew?! – Pstryś aż podskoczył na krześle.
– No, teraz już nie ma – odrzekł staruszek jeszcze skromniej niż poprzednio i zatoczył ręką łuk. Jak okiem sięgnąć, aż po horyzont leżały ścięte bale dorodnych drzew. Tam gdzie jeszcze przed paroma godzinami rozpościerała się przepiękna gęsta, pierwotnie dzika puszcza, nie było nic. Tylko słońce oświetlało to drzewne pobojowisko. Ale czy Pstryś coś z tego kumał? Nie wiadomo. Ci co go znali wiedzieli, że on już liczy pieniądze za sprzedane drzewo.
cdn…