Młodzi ludzie, studenci na wydziale Przyrody Naturalnej Uniwersytetu Bździochowskiego z niecierpliwością oczekiwali na wyjazd. Wakacyjne spotkanie z przyrodą elektryzowało wyobraźnię. Poszukiwania przyrodniczych atawizmów (takie było hasło przewodnie pobytu w najmniej zbadanych miejscach Sudetów) przywodziło na myśl penetrację najdzikszych terenów na świecie. Niektórzy wyobrażali sobie nawet, że będzie to coś w rodzaju przedzierania się z maczetą przez Puszczę Amazońską, inni niektórzy wręcz widzieli siebie brnących przez Pustynię Danakilską, najgorętsze i równie nieprzystępne jak Puszcza Amazońska, choć z innego powodu, miejsce na ziemi. Byli też tacy, którzy dzikość przyrody postrzegali jedynie przez pryzmat podbojów miłosnych. Ot, po prostu danie upustu młodzieńczym chuciom, czemu miało sprzyjać miesięczne obozowanie pod namiotami w koedukacyjnej grupie. Każdemu według potrzeb, jak by to hasłowo określono w dobie kroczenia w kierunku komunistycznej organizacji państwa. W każdym razie od kiedy wprowadzono praktyki wakacyjne, od razu znalazło się wielu chętnych na wyjazd.
Amatorzy poznania przyrodniczego rozbili obozowisko na zboczu malowniczego wzgórza i z zapałem wzięli się do praktycznego zgłębiania naukowych teorii przyswojonych na sali wykładowej. W gablocie codziennie pojawiały się wyniki kolejnych przyrodniczych odkryć: opisy rzadkich roślin, skamielin, niekiedy nawet szczątków wymarłych organizmów zwierzęcych. Prócz rzetelnej pracy, nad czym czuwała opiekunka grupy – młoda asystentka z otwartym przewodem doktorskim, było oczywiście dużo zabawy, jak to zazwyczaj bywa w studenckim gronie.
Pewnego dnia, po weekendowej balandze, w gablocie pojawił się dziwny artykuł. Był on pokłosiem wieczornej zabawnej dyskusji przy ognisku na temat przetrwania w warunkach dzikiej przyrody. Artykuł generalnie wpisywał się w myśl przewodnią odbywającej się praktyki, choć treść jego była dość przewrotna. Bo był to ni mniej, ni więcej, tylko przepis na leguminę. Była to praca zbiorowa studentów, do tego napisana wierszem. Brzmiała tak:
Chleba razowego kromkę bierze się w zęby,
Miele na otręby,
Żucha, żucha do brzucha,
Potem formę się wypina
I gotowa legumina.
Ubawu było co niemiara, gdy odkryto tekst w gablocie. Wokół niej utworzyło się grono rozweselonych (nierzadko mimo kaca) studentów. Ktoś czytał tekst na głos, reszta pokładała się ze śmiechu. Tumult zwabił w końcu i opiekunkę grupy, która brała udział w wieczornej dyskusji i która też się zaśmiewała z dowcipu praktykantów.
Rzecz jednak się na tym nie skończyła, bo następnego
ranka w gablocie pojawił się następny artykuł, będący jakby kontynuacją
poprzedniego.
Bierze się pęk łoziny,
Moczy pół godziny
I dotąd się formę siecze,
Dopóki się nie upiecze.
Nietrudno się było domyślić autora, a raczej autorki dzieła. Jako się rzekło, ona też miała nie gorsze od studentów poczucie humoru.
cdn…
* Powyższa historia zdarzyła się w latach 60. ubiegłego wieku. Wiersze, nieustalonego autorstwa, są oryginalną twórczością uczestników praktyki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz