sobota, 24 kwietnia 2021

369. Jak błogosławiony Pan Czesław został rezydentem

 

         Pan Czesław z racji swojego nietuzinkowego zachowania zwany też błogosławionym Panem Czesławem, jako się onegdaj rzekło, był niezastąpiony na swoim stanowisku pracy w Bździochowskich Zjednoczonych Zakładach Wytwórczych Kół Okrągłych. Precyzja, z jaką od ręki, bez pomocy cyrkla rysował idealne pod każdym względem okręgi, dawała mu (o, przepraszam, wobec Pana Czesława nigdy nie używało się zaimków, a więc nie dawała „mu”, lecz dawała Panu Czesławowi) nieomal gwarancję dożywotniego zatrudnienia. Dodatek zaś „błogosławiony” wziął się stąd, że Pan Czesław trwał stale w błogostanie i stan ten był dla niego (o, znów przepraszam), dla Pana Czesława naturalny.

         Z czysto chronologocznego punktu widzenia należy dodać, a raczej przypomnieć, o specyficznym  sposobie wchodzenia Pana Czesława do zakładu. Otóż podchodził on do wjazdu dla samochodów, po czym wydawał dźwięk klaksonu, a wtedy strażnik otwierał bramę i Pan Czesław z godnością ją przekraczał.

         Mir, jakim otaczał się błogosławiony Pan Czesław, rozszerzał swoje kręgi i z czasem urósł do formatu, który bez przesady można by nazwać mitem, a całość bytu Pana Czesława  mitologią. Czy to owa mitologia miała akurat wpływ na to, co się w końcu z Panem Czesławem stało, trudno dociec. W każdym razie Pan Czesław zaczął – jak by się to współcześnie określiło – odpływać. Odpływać od rzeczywistości. I choć nadal potrafił rysować idealne koła bez pomocy jakichkolwiek przyrządów, a zatem usankcjonowana była jego obecność w wytwórni, nadrzędnym, czyli kategorycznym imperatywem była pomoc Panu Czesławowi w powrocie do równowagi. No cóż, dla precyzji dodajmy, że chodziło o równowagę psychiczną. Ale nie uprzedzajmy wypadków.

         Któregoś dnia Pan Czesław korzystając z nieuwagi gospodarza na targowisku, wyprzągł konia z jego wozu, po czym przejechawszy na oklep niemal całe Bździochy, podjechał pod bramę wytwórni. Tu rezolutnie nie użył dźwięku klaksonu, a najzwyczajniej zarżał. Był to pierwszy i – jak się okazało – jedyny i wystarczający powód, dla którego Pan Czesław trafił do Ośrodka Zdrowia Psychicznego. Gdyby uznać go (jeszcze raz przepraszam), Pana Czesława za zdrowego, niechybnie musiałby odpowiadać za kradzież konia.

         W ośrodku okazało się, że stan Pana Czesława nie wykazywał chęci do powrotu do równowagi, albowiem pewnego poranka Pan Czesław zgłosił się do dyżurki i zażądał badania ginekologicznego. Stwierdził z całym przekonaniem, że jest w bliźniaczej ciąży. Na pytanie pielęgniarki dyżurnej, która z takimi przypadkami (w myślach określała to dziwactwami) miała do czynienia na co dzień, o przypuszczenie tudzież objawy, Pan Czesław, teraz już bez zahamowań określający swój stan jako błogosławiony, odrzekł, że niezbitym dowodem na to jest fakt, że ma mosznę z ortalionu. Po czym ponownie zażądał badania ginekologicznego.

         Na razie przemilczmy dalsze losy błogosławionego Pana Czesława, być może usłyszymy jeszcze o nim w przyszłości, a póki co, Pan Czesław został rezydentem Ośrodka Zdrowia Psychicznego w Bździochach na dłużej.

 

         cdn…


sobota, 17 kwietnia 2021

368. Przysługa

 

         Profesor Szymoteusz Pośrupek prócz tego, że był genialnym fizykiem, był najnormalniejszym człowiekiem pod słońcem. Jadł, pił i miewał oraz odbywał wszystkie inne czynności fizjologiczne jakie miewa i odbywa każdy żywy organizm. Nie jest, ba, nie może więc być tajemnicą, że i on, zanim owdowiał, miał żonę i prowadził całkiem przyzwoite (pod względem klasy) życie towarzyskie. Ale nawet wtedy nie odpuszczał i podchodził do wszelkich zjawisk analitycznie. Po prostu w każdym zdarzeniu mógł zaistnieć pierwiastek naukowego odkrycia. A czasami było to czysto praktyczne podejście do otaczającej rzeczywistości.

         Profesor Pośrupek był mężczyzną ze wszech miar atrakcyjnym. Był przystojny, elegancki i szarmancki. Należał do tych naukowców, który oddawał się swojej pasji z całkowitą pasją. To o takich ludziach powstawały anegdoty takie jak ta. Zapytano się go podobno kiedyś, czy warto mieć kochankę. „Ależ oczywiście”, miał odrzec. „Kochanka myśli, że jestem u żony, żona myśli, że jestem u kochanki, a ja myk, myk i do biblioteki”.

         No tak, ale żeby taka anegdota mogła powstać, jak by nie było, należałoby mieć kochankę. Toteż profesor Pośrupek miał kochankę. Cóż, analityczny umysł plus kochanka mogą prowadzić w dziwne rewiry myślowe. Bo otóż zdarzyła się taka sytuacja. Profesor pośrupek wracał właśnie z biblioteki, a że akurat uwinął się ze swoję pracą dość zwinnie, wracał szybciej i obmyślał, jak wykorzystać nadmiar czasu. Właściwie to już zdążył zaplanować wcześniej, teraz wystarczyło wprowadzić myśl w czyn.

         Jechał tedy profesor Pośrupek szybkim tramwajem, a że było tłoczno, postanowił poprosić któregoś z pasażerów o pomoc w skasowaniu biletu. Jego uwagę przykuł mężczyzna, który stał pomiędzy nim a kasownikiem. Wystarczyło poprosić go o pomoc i po kłopocie. Ba, ale jak się do niego zwrócić, zastanawiał się profesor. I w tym momencie włączyło mu się analityczne myślenie. Jego przebieg po krótce wyglądał następująco:

         „Ten gość jedzie do tej samej dzielnicy co ja, bo nie wysiadł na poprzednim przystanku. Ma ze sobą bukiet kwiatów, a więc jedzie do kobiety. Bukiet jest piękny, niewątpliwie będzie sprezentowany pięknej kobiecie. W okolicy,w której mieszkam, są tylko dwie piękne kobiety – moja kochanka i moja żona. Nie może jechać do mojej kochanki, bo ja tam jadę. Zatem musi jechać do mojej żony. Moja żona ma dwóch kochanków – Jurasia i Chędosia. Juraś jest akurat w delegacji.”

W tej sytuacji zwrócił się do współpasażera:

– Mógłby mi pan skasować bilet, panie Chędosiu?

 

cdn…

 

sobota, 10 kwietnia 2021

367. Nowy regulamin pracy

 

         Czy był to przypadek, czy też może nie, trudno dociec, lecz pewnego dnia, a była akurat środa, pierwszy kwietnia, humorysta z zawodu, a prześmiewca z upodobania, Trycjan Paszkwilko, zebrał sporą część redakcji New Bździoch Timesa celem przekazania odgórnych wytycznych. Gdy już całe grono, z wyjątkiem naczelnego, stłoczyło się w części korytarza służącej za salę posiedzeń, Paszkwilko z jak najbardziej poważną miną rozpoczął przemowę.

         – Słuchajcie, słuchajcie, bo nie będę powtarzał. Stary upoważnił mnie do przekazania wam nowego regulaminu pracy redakcji. Kto się nie zgadza, może od razu iść na wódkę, a kto…

         Od razu zrobił się tumult. „Jak to?”, pytano. „Jeszcze nie wiemy, o co chodzi, a już mamy się do tego ustosunkować?!” I w tym stylu przez kilka minut. Ledwo się Paszkwilce udało uspokoić bractwo po piórze.

         – Dajcie skończyć. Zacznę od sobót i niedziel. Te są wolne i to nie podlega dyskusji. – „Ale łacha”, wyrwało się komuś. – W poniedziałki odpoczywamy po weekendzie. – Po sali poniósł się szmer aprobaty. „No, to już jakoś brzmi”, skomentował któryś. – We wtorki przygotowujemy się psychicznie do pracy. – Szmer aprobaty powoli przemieniał się w entuzjazm. – W środy pracujemy. – Cisza jak makiem zasiał. – W czwartki odpoczywamy po pracy. – Westchnienie ulgi ze wszystkich gardeł. – W piątki przygotowujemy się do weekendu. – Jeszcze większa ulga. – Czy są jakieś pytania?

         W zasadzie pytań nie było. Towarzystwo międliło w myślach dopiero co zasłyszane rewelacje. Po chwili dał się słyszeć głos portiera, pana Kazia:

         – Długo będziemy tak zapierdalać?

         Przez salwę ogólnego śmiechu powoli przebijał się głos naczelnego, który już od dłuższej chwili stał w drzwiach swojego gabinetu i przysłuchiwał się zabraniu.

         – Kto wczoraj pił? – zapytał, a na sali znów zapanowała grobowa cisza. Powiódł wzrokiem po twarzach redaktorów, ale te były nieprzeniknione. Powtórzył więc pytanie.

         – Kto wczoraj pił?

         Ponownie dał się słyszeć głos pana Kazia:

         – Wypiło się, panie dyrektorze, co nieco.

         – I bardzo dobrze – odparł naczelny. – Zbieraj się, idziemy na klina. A reszta do roboty, bo przypadkiem jest środa.

Zaśmiał się rubasznie, po czym objął pana Kazia za ramię i wyszli z redakcji.

 

         cdn…


sobota, 3 kwietnia 2021

366. Mąż wielkanocny

 

         Przez długie lata w Zakładzie Udoskonalania Robót Wszelkich wspominano zdarzenie z potłuczonymi pisankami, jakie było udziałem zakładowego sekretarza POP, Dudula Formaliny, wśród pracowników nazywanego Arbuzem. Tym, którzy nie pamiętają genezy tej ksywki, przypomnę, że Arbuzem nazwano Formalinę po tym, jak przyszedł do pracy w zielonym garniturze. Sekretarz partii to wiadomo, że czerwony. No i ktoś to pokojarzył – „Z zewnątrz zielony, a w środku czerwony”. I tak Arbuz został Arbuzem.

         Historia zaś z potłuczonymi pisankami była taka, że Formalina zakupił dziewięć paletek z pisankami, którymi chciał obdarować swoich podwładnych. Osiem schował do szuflad w swoim biurku, dziewiątą, tę dla siebie, położył na blacie. Rozmach, z jakim otwierał szuflady, gdy zwołał już wszystkich zainteresowanych, sprawił, że potłukł dokładnie wszystkie jajka. Ot, cała historia.

         W gronie jego podwładnych znajdowały się dwie zatwardziałe koleżanki, Lolanda i Teodozija. Wprawdzie nie zostały obdarowane pisankami, z powodów jak wyżej, ale i tak złożyły sobie najlepsze życzenia świąteczne, a dokladniej – wielkanocne. Ich rozstanie wyglądało mniej więcej tak:

          – I ucałuj męża przy jajku – doradzała Teodozija Lolandzie, śmiejąc się i mając oczywiście na myśli śniadanie wielkanocne.

         – Ale czy ty wiesz – odpowiedziała Lolanda – że ja mam męża wielkanocnego?

         – Jakiego?!

         – No, wiesz, mam męża ale luja.

         I koleżanki już bez dalszych uwag rozpoczęły świętowanie.

 

         cdn…