sobota, 26 czerwca 2021

378. O znanym powszechnie motywie kobiecej odmowy

 

         Bździochy, no i oczywiście cała Bździochowa Dolina, mieniły się, tak jak całe kresy Kresów Wschodnich, etniczną różnorodnością. Zamieszkiwali tu, jak pamiętamy, przedstawiciele różnych nacji i regionów. W kresowe zaciąganie wplatane były słowa wypowiadane w najbardziej nawet egzotycznych językach. W całym tym międzynarodowym tyglu nie mogło zabraknąć również Żydów. Byli ono wkomponowani w bździochowską społeczność bez żadnych uprzedzeń czy też pogardliwego traktowania. Znane były i przyjmowane normalnie ich zwyczaje i obrzędy, tak jak znane były i przyjmowane normalnie zwyczaje i obrzędy innych narodowości funkcjonujących w Bździochowej Dolinie.

         W jednej z niedużych kamienic na peryferiach wsi zamieszkiwała spokojna żydowska rodzina Rozencwajgów, składająca się z ojca, matki i pięciu urodziwych córek na wydaniu. Nic dziwnego, że wokół córek kręcili się i zabiegali o ich względy chłopcy z całej okolicy. Choć logiczne by się wydawało, że zamążpójście córek będzie się odbywało w kolejności od najstarszej, zdarzyło się, że to najmłodsza z nich szykowała się do ślubu jako pierwsza.

         Teraz będzie trochę śmiesznie, bo będzie jak w typowym żydowskim dowcipie. Dziewczyna miała na imię Salomea, a chłopak Icchak. Krótko mówiąc Salcze i Icek. Jak w dowcipach. Przygotowania do ślubu szły pełną parą, młodzi spotykali się i przesiadywali w obecności rodziców, bo inaczej nie wypadało. Jednak zdarzyło się, że Salcze i Icek znaleźli się w sytuacji sam na sam, a ściślej sam na samą. Czasu było dość, aby mogli ze sobą pofiglować. Z tą różnicą, że niecierpliwość pchała Icka do zbliżenia cielesnego, Salcze zaś starała się dochować zasad i niezupełnie zgadzała się na przekroczenie moralnych granic. Taka się więc między nimi wywiązała rozmowa.

         – Salcze, moja śliczna, zróbmy to, boć przecie jesteśmy dorośli, a ślub niebawem.

         – Icek, ty mnie nie namawiaj do złego, bom ja jeszcze dziewica i chcę dziewictwo zachować do ślubu.

         – Ale, Salcze, co za różnica? Ślub za tydzień, to tak jakby już było można.

      – Icek, mówiłam ci, że jestem jeszcze dziewicą. Nie bądź taki natarczywy, wytrzymaj jeszcze ten tydzień.

         – Ale, Salcze, zróbmy to tak szybciutko, tak, jakby wcale tego nie było.

       – Icek, ty mnie nie namawiaj do złego, jestem jeszcze dziewicą. A poza tym zawsze mnie po tym głowa boli.

 

         cdn…

 

 

sobota, 19 czerwca 2021

377. Ulica Ulicznic

         Kiedy Maryśka Kozodojówna otwierała swój interes (frywolni prześmiewcy w tym miejscu przymrużą oko), czyli salonik uciech cielesnych, koncesję na taką działalność wydano jej pod pewnym warnkiem. Miejsce to miało być oddalone od oczu purytańskich śmiertelników, aby jego widok nie wzbudzał niezdrowych myśli i nie kusił bogobojnych mężów. Kto chciałby skorzystać z wdzięków ponętnego żeńskiego personelu tegoż przybytku, to i tak tam trafi. Znający się na rzeczy zgłębiacze ciekawostek biologicznych jako przykład na prawdziwość tego stwierdzenia podają motyla bielinka, który wyczuwa obecność samiczki z odległości jedenastu kilometrów. Tak czy inaczej warunek był postawiony i willa Maryśki go spełniała.

         Okazały dom Marysi Kozodojówny o gustownej architekturze i jeszcze bardziej gustownym wnętrzu stał bowiem całkiem na uboczu. Co więcej, był jedynym domem stojącym przy tej ulicy. Napisałem „tej”, albowiem ulica ta nie miała nazwy. Była to właściwie droga do lasu. Odchodząc z centrum Bździochów, na przestrzeni kilkuset metrów była pokryta asfaltem, następnie asfalt przechodził w bruk, a gdy bruk się kończył, zaczynała się zwykła polna droga, zmierzająca do niezbyt odległego lasu. Willa Gomoria, bo taką przewrotną nazwę nosiła, stała w miejscu, gdzie asfalt przechodził w bruk, czyli wystarczająco daleko, by nie kusić nadmiernie. Jako się rzekło, kto chciał, to i tak tam trafił.

         Ponieważ ulica nie miała nazwy, a willa jakiś adres powinna mieć, wiejski magistrat postanowił dać Maryśce, jako jedynej mieszkance, prawo do nazwania „swej” ulicy. Bo przecież w urzędowych pismach kierowanych do Kozodojówny nie można było podać, że chodzi o, na przykład, agencję towarzyską na wylocie w stronę lasu, czy jakoś podobnie. Jakimś sposobem wiadomość o danym Maryśce prawu wyciekła do wiadomości, nie tyle publicznej, co pantoflowej, i zaczęto spekulować. Najczęściej padającą sugestią była nazwa Sodomia. Nie trzeba było zbytnio wysilać umysłu, aby uzyskać właściwe skojarzenie. Ale to ulica. Ostatnie zdanie i tak należało do Maryśki Kozodojówny, a ta, zabiegana, o mały włos nie przegapiłaby terminu, jaki jej wyznaczono.

         Przypomniała sobie o swoim zarówno prawie, jak i obowiązku w ostatniej chwili, biegając po centrum wsi i załatwiając różne sprawy. Wyciągnęła smartfona i wklepała w wiadomości wymyśloną ad hoc nazwę. Jedyne co jej w takiej chwili przyszło do głowy, brzmiało Ulica Ulic. Brzmiało dziwnie, choć miało swój ukryty sens. Otóż zupełnie przypadkiem większość pracujących u niej pań miała na imię Urszula, zdrobniale Ula. Między sobą zaś panie używały czegoś pośredniego i wołały na siebie Ulica. Oczywiście nikt poza zainteresowanymi o tym nie wiedział.

         Ale to jest wszystko, jak to mówią, mały pikuś. Cały figiel polegał na tym, że Maryśka w pośpiechu zupełnie zapomniała, że ten cholerny smartfon (tak się później o nim wyraziła) ma zwyczaj podpowiadać piszącemu wiadomość niczym sufler w teatrze. Tak że urzędnicy ze zdumieniem, ale też z wiadomych względów ze zrozumieniem odczytali sms-ową wiadomość, po czym nadali nazwę ulicy zgodnie z wolą pomysłodawcy.

         Od tej pory ulica nazywała się Ulicą Ulicznic.

 

         cdn…

 

 

sobota, 12 czerwca 2021

376. „Fortunate Son”

    Doktor Eligiusz Strzyk-Spłonka, pracujący na etacie oberinternisty w bździochowskim szpitalu, wśród personelu nazywany Injektorem, był nie tylko świetnym lekarzem, ale też zawołanym hobbystą – kolekcjonerem militariów. Zaskoczył kiedyś cały medyczny zespół szpitala, przyjeżdżając do pracy transporterem opancerzonym. W dziwny sposób się potoczyło jego hobbystyczne życie, bo za młodu miał awersję do wojska. Jak i kiedy zmieniły się te jego preferencje, nie wiedział nawet on sam. Od zawsze chciał leczyć i tego postanowienia (czuł, że to powołanie) starał się trzymać. Ale przyszedł taki moment, że musiał swoje w wojsku odsłużyć. Skoro nie dało się zrobić uniku, to należało zdecydować o opuszczeniu tego przybytku strzelającego żelastwa i moresu. Ale to nie takie proste. Z wojskiem nie można się pożegnać na zawołanie czy chcenie. Tu trzeba użyć sposobu. Albo nawet kilku.

         Eligiusz przeanalizował możliwości i zrozumiał, że są tylko trzy opcje. Pierwsza, to interwencja wysoko postawionej osoby. Ale to nie wchodziło w rachubę, bo w otoczeniu Eligiusza nie było takiej osoby. Pozostały więc tylko dwa sposoby. Pierwszy to zły stan zdrowia i drugi – niepoczytalność. Zdrowie jak na złość rekrutowi dopisywało. Nie było wyjścia. Jeśli chciał opuścić ten przybytek, musiał rżnąć głupa. Jeśli ktoś myśli, że to takie proste, niech spróbuje. Eligiusz zabrał się do dzieła następująco.

         Dzień zaczynał od tego, że podczas gdy wszyscy żołnierze krzątali się przy porannych czynnościach, Eligiusz wylegiwał się na łóżku. Wchodzącego do izby żołnierskiej przełożonego, nie wstając z łóżka, witał radosnym „Dzień dobry”.

         – Spłonka, wstańcie, gdy mówicie do przełożonego – sierżant, który miał już nieszczęście zapoznać się z numerami Eligiusza, jeszcze utrzymywał spokój. Ale Eligiusz tylko się podniósł do pozycji siedzącej.

         – Żołnierzu – zagrzmiał sierżant. – Tu jest wojsko. Jak się rozmawia z przełożonym, nie wolno siedzieć.

         – Po pierwsze – odpowiadał z niezmąconym spokojem Eligiusz – nie chcę siedzieć, a po drugie, nie chcę być w wojsku.

         – Za karę staniecie do raportu do dowódcy kompanii.

         Eligiusz wchodząc do biura dowódcy, przywitał go tak samo radośnie jak sierżanta. Potem sprawy potoczyły się następująco:

         Eligiusz: – Dzień dobry.

Kapitan: – Wyjść! – I po chwili: – Wejść!

– Dzień dobry.

– Wyjść! Wejść!

– Dzień dobry.

– Wyjść! Wejść!

– Dzień dobry.

– Sierżancie, zabierzcie mi stąd tego głupka. Trzy dni aresztu.

Po kilkukrotnym pobycie w areszcie, była karna kompania. Zanim uznano Eligiusza za niepoczytalnego i wydalono z wojska, w karnej kompanii miał miejsce taki epizod. Do nieregulaminowo zachowującego się Eligiusza podszedł kapral i ryknął:   

         – Nazwisko!

         – CCR!

         – Co!

         – Creedence Clearwater Revival. Zapisałeś?

         Takich akcji było wystarczająco wiele, aby wreszcie Eligiusz mógł opuścić zbyt gościnne jak dla niego progi jednostki wojskowej. Gdy przekraczał bramę, z głośnika niewielkiego radyjka, które udało mu się przemycić, dolatywały dźwięki znanego przeboju zespołu Creedence Clearwater Revival: „Fortunate Son”.

 

         cdn…

 

sobota, 5 czerwca 2021

375. Bździochowskie salony

 

    Pewnego dnia Mamrotka Dreszczyk, z zawodu fryzjerka i kosmetyczka, postanowiła się samodzielnić i założyć własny zakład fryzjersko-kosmetyczny. Swojej fachowości w tym zawodzie była pewna, kapitał na start miała, wyszukała też nieźle położony lokal niemalże w samym centrum Bździochów. Zdawała sobie jednak sprawę, że aby dynamicznie wejść na rynek, potrzebny jest dobry marketing.

    Reklama dźwignią handlu – przypomniała sobie niegdysiejsze hasło reklamowe. Wprawdzie była w nim mowa wyłącznie o handlu, ale przecież usługi, co oczywiste, podlegają tym samym prawom rynkowym, myślała. Potrzebny będzie na początek jakiś zgrabny anons przynajmniej w New Bździoch Timesie i w Super Bdziochpressie. Ale najważniejszy jest szyld. Czyli to co będzie widoczne na pierwszy rzut oka, to z czym mieszkańcy Bździochów muszą się oswoić, co musi zapaść w ich pamięci. A zwłaszcza w pamięci kobiet, bo to będzie zakład damski.

    No i tu się zaczęły schody, bo jak wymyślić coś, co wpadnie w oko, co wryje się w pamięć, co będzie przychodzić do głowy na myśl: Muszę iść do fryzjera i do kosmetyczki. Najlepiej będzie, dedukowała, przejść się po wsi i popatrzeć po innych szyldach. W końcu pomysłowość ludzka nie zna granic, na pewno coś mnie zainspiruje. Ruszyła tedy Mamrotka w wieś, aby pooglądać efekty ludzkiej wyobraźni.

    Od razu też doznała oczopląsu, a zarazem wstrząsu. Bo czy można przejść obojętnie obok takich nazw jak na przykład: Galeria Steka Wołowego, Piwniczka Cudów dla Podniebienia, Pracownia Marchwi, Salon Drobiu, Raj dla Włosów, Izba Pojednania ze Zgagą, Pawilon Szlifowania Formy, Galeryjka Puderniczki czy Akademia Uzębienia? Brnąc tak przez wieś, Mamrotka dostała w końcu wariacji siatkówki w oku, zawrotów głowy i ogólnego wstrząsu psychcznego. Co ja mam umieścić na swoim szyldzie?, myślała zrozpaczona – Galeria Włosa? Przesiedziała, dumając, całą niedzielę. Pod wieczór jej myśli zaczęły się układać logicznie. Wystarczy, kombinowała, nazwa Salon Fryzjerski Damski. Nazwa prosta, czytelna i zrozumiała. Z tym pomysłem w poniedziałek rano udała się do zakładu wykonującego szyldy.

    Po kilku dniach odebrała dzieło i z dumą rozwinęła z opakowania przed mężem. Lecz dopiero, gdy zdumiała ją zdumiona mina męża, zerknąła na szyld. Widocznie w firmie szyldziarskiej pomieszały się zamówiena, bo napis brzmiał następująco: Ambasada Pióra i Pazura. Mamrotkę wbiło w ziemię. Ale cóż było robić. Termin otwarcia szyko się zbliżał. Nie było czasu na rozpacz. Trzeba było wieszać szyld.

    – Nie martw się – pocieszał ją małżonek. – Będziesz miała od razu zagranicznych klientów.

    No i Świętopełko, mąż Mamrotki się nie pomylił. Nazwa chwyciła, a właścicielka firmy nie mogła się opędzić od chętnych. Na dodatek, gdy New Bździocher ogłosił konkurs na najatrakcyjniejszą nazwę firmy, Ambasada Pióra i Pazura zajęła bezapelacyjnie pierwsze miejsce. Świętopełko zaś z uciechy zaprosił na drinka szefa agencji reklamowej, która przez niefortunną pomyłkę stała za sukcesem Mamrotki. Zaprosił ją do Baru Gin Ekologicznego, do którego niegdyś wymykała się Mamrotka, a w którym on sam był pierwszym klientem mężczyzną. Tak to przy okazji szef agencji został drugim męskim klientem owego baru.


     cdn…