sobota, 31 lipca 2021

383. Ciszaaa!

 

    – Na to że pijecie w pracy – rzekł szef dobrze prosperującej firmy „Świetlana Przyszłość” do swoich pracowników – przymykam oko, bo prawdopodobnie dzięki alkoholowi całkiem nieźle wam idzie. Nawet tempo macie niezłe i jestem z was zadowolony. Zdążacie ze wszystkim na czas, dbacie o sprzęt i w ogóle. Ale…

    Pracownicy, mężczyźni w różnym wieku, słuchali uważnie szefowskiej przemowy i z aprobatą kiwali głowami. Bździochowa Dolina słynie z tego, że się w niej za kołnierz nie wylewa, więc nawet w pewnym sensie rozpierała ich duma, że się tak dobrze wpisują w bździochowski krajobraz i tradycję. Szanowali swoją pracę, wykazywali się w niej niebywałą kreatywnością i zaangażowaniem. Motywacją do oddanej pracy – można by powiedzieć – nawet służby – był fakt, że mimo dynamicznego rozwoju firma ze swoją działalnością nigdy nie wyjdzie poza obszar Bździochowej Doliny, bo taka jest specyfika jej działalności, i trzeba się sprężać, aby konkurencja, której nie brakowało, nie rozwinęła skrzydeł i nie wyparła „Świetlanej Przyszłości” z rynku. Dlatego, mimo bodaj notorycznego bycia na rauszu, dbali o schludny wygląd i dobre maniery. Nigdy nie było w firmie sprzeczek ani zatargów.

    Złośliwi żartownisie mawiali niekiedy, że ta dobra atmosfera wynika z zawsze sprawiedliwego nalewania do kieliszków. Bo pito z kieliszków. Za niesłychane faux pas uważano picie szklankami, kubkami czy też z gwinta. Zestaw eleganckich kieliszków i haftowany obrus zakupił osobiście szef firmy i wręczył pracownikom na uroczystości dziesięciolecia istnienia zakładu. Składany stolik do użytku w plenerze pracownicy zorganizowali sobie sami. Jednym słowem bon ton panował w firmie niepodzielnie i na co dzień.

    Tak było do dnia, w którym z ust szefa padło owo złowieszcze „ale”. Wszystkim zebranym na to słowo aż ciarki przeszły po plecach i z takimi ciarkami słuchali dalej.

    – Ale – kontynuował szef, nietrudno było wyczuć, że z niesmakiem. – Ale – powtórzył z naciskiem i po raz drugi wszystkim przeszły ciarki po plecach. Niejeden wyczuł, że teraz padną pretensje, niejeden wiedział, że będą słuszne. Załoga siedziała w ciszy, jakby przysłowiowym makiem zasiał.

    W tym miejscu należałoby dodać, że takie spotkanie, na którym spodziewano się usłyszeć kilka gorzkich słów prawdy, miało miejsce po raz pierwszy od powstania firmy. Musiały tu więc paść wielkie słowa, do zapamiętania na wieki wieków.

    Wróćmy jednak do tej chwili w zebraniu, kiedy padło to sakramentalne, bolesne, ale i niechybnie zasłużone „ale”. Wypowiedziawszy je, szef powiódł wzrokiem po twarzach pracowników, usiłując zapewne dostrzec w nich skruchę i choćby promyk nadziei na poprawę. Zrobił pauzę dla zwiększenia wrażenia, lecz zanim przelał tę czarę goryczy, wygłosił jeszcze kilka zdań uzasadniających, mających poruszyć sumienia słuchaczy.

    – Panowie – rzekł tak łagodnie, że trudno byłoby wyczuć w jego słowach perswazję. – W trakcie pracy zachowujecie się stanowczo za głośno. Rozumiecie chyba, że w takim miejscu jak cmentarz, należy zachować ciszę i uszanować spokój. Jak już mówiłem, nie przeszkadza mi alkohol w pracy, ale dzisiaj z tym śmiechem i głośnymi rozmowami w miejscu, w którym powinien panować nastrój skupienia i powagi, po prostu przesadziliście.

    – Ale szefie – odezwał się pan Rysio, pracownik z najdłuższym stażem. – Mamy sobie pokazywać na migi, co jest do zrobienia?

    Pan Rysio miał tego dnia znacznie więcej w czubie niż zazwyczaj. Pozostali pracownicy też. Opijali ponadplanowo jakieś ważne wydarzenie, lecz w stanie, w jakim właśnie byli, nikt już nie pamiętał, jakie. Dlatego pan Rysio odważył się na jeszcze jedno wynurzenie wobec szefa.

    – Szefie – wybełkotał – jeśli szef chce mieć w pracy ciszę, to mógł szef założyć firmę pogrzebową.

    Szef spojrzał na pana Rysia z niedowierzaniem, po czym dodał:

    – Nie wiem, czy pan zauważył, ale to właśnie jest firma pogrzebowa.


    cdn…


sobota, 24 lipca 2021

382. Eksodus Muchy

    Po wielu latach od sławetnego wyczynu Gutka Szprychy, który wybrał się rowerem do Hameryki, i co było z tego najlepsze – dojechał, podobnego zadania podjął się niejaki Antoni Mucha. Nie wiadomo, czy też chciał w ten sposób uczcić jakąś rocznicę, czy może tylko pozazdrościł Gutkowi, bo historia Bździochowej Doliny o tym milczy, w każdym razie tak postanowił. Tyle tylko, że Antoni Mucha nie był kolarzem, nawet nie miał roweru, po prostu postanowił udać się do Hameryki i tyle. Nagabywany o to, ucinał sprawę krótko.

    – „Jadę statkiem”. 

    Raz jedyny rozwinął tę myśl szerzej. 

    – Gutek całą drogę przez dużą wodę jeździł rowerem po pokładzie statku, a ja będę chodził pieszo. 

    Tak powiedział. Zanim jednak wyruszył w podróż, dokooptował do jego towarzystwa znany w Bździochach z posiedzeń w knajpach, a zupełnie nieznany jako człowiek pracy, Aureliusz Pakuła. Po prostu spodobała mu się idea Muchy i błyskawicznie podjął decyzję, że jedzie z nim. Oczywiście nikogo nie zdziwi, jeśli się doda, iż decyzja ta zapadła podczas rutynowego posiedzenia w restauracji Pod Upadłym Aniołem, między kolejnymi podniesieniami kieliszka do ust. Jego towarzysz podróży in spe, Mucha, prawdopodobnie w pierwszej chwili, właśnie z powodu wspomnianych okoliczności, nie zarejestrował w pamięci oświadczenia Pakuły, informacja ta dotarła do niego dopiero po zwalczeniu kaca, na początku kolejnego posiedzenia, tym razem w restauracji Pod Natchnionym Kalongiem. Po jego minie nie można było poznać, czy się na taką wieść ucieszył, w każdym razie przyjął to do wiadomości z zimną krwią. No i pojechali. Jak donieśli później inni mieszkańcy Bździochowej Doliny, którzy wyjechali za chlebem za Atlantyk wcześniej, i tam się z bździochowskimi przybyszami zetknęli, stanęli oni przed takim samymi dylematami nazewniczymi, jak bracia Szprychowie. Tyle tylko, że Szprychowie rozwiązali ten problem w Bździochach i od ręki, zaś świeżo przybyli do Hameryki Mucha i Pakuła, zostali zaskoczeni, wręcz uderzeni problemem w urzędzie imigracyjnym, a ściślej od razu w porcie, natychmiast po zejściu z pokładu statku.

    Wszystko zaczęło się od pytania urzędnika o ich personalia. Nie warto opisywać zdziwienia młodzieńców, ani ich przekomarzania się z amerykańskimi władzami, bo trwałoby to długo i zajęło niepotrzebnie miejsce, dość powiedzieć, że w pierwszej chwili obaj w ogóle nie pojęli, iż pracownik urzędu wymienia właśnie ich nazwiska. Pierwszy na tapetę trafił Antoni Mucha. Okazało się, że będzie się musiał przyzwyczaić do nazywania Miucza. Pakuła zaś ma się nazywać prościej, bo prawie bez zmian – Pakula. O ile z wymawianiem ich nazwisk sprawa miała się właśnie tak, to z zapisaniem było akurat odwrotnie. Z Muchą było prosto, bo zapisano: Anthony Mucha, Pakuła zaś oniemiał na widok urzędowego zapisu: Aoorelioosh Pucoowa. 

    – Przecież to brzmi jak indiańskie imiona – żachnął się w pierwszej chwili. Lecz na tym żachaniu musiał poprzestać, bo urzędnik bezradnie rozłożył ręce i zupełnie zdębiał słysząc coś o Indianach. Musiał wiedzieć, że w Europie nie żyją Indianie ani ich potomkowie.

     Tak się zakończył eksodus tych dwóch śmiałków, a ponieważ nie wrócili, w Bździochach zrozumiano, że się tam zasymilowali. Nic też nie wiadomo, czy Mucha dotrzymał słowa i całą drogę spacerował po pokładzie statku. 

 

    cdn…

sobota, 17 lipca 2021

381. WOT-y i wota

    Można by rzec, że Dudul Formalina, zwany Arbuzem, był fachowcem w każdym calu. W każdym razie za takiego się uważał i tym się chełpił. A czy mu wierzono, to już inna sprawa. Załoga działu Szlifów Końcowych i Dogładzania w Zakładach Udoskonalania Robót Wszelkich (ZURW), któremu kierownikował, złożona z ośmiu współpracowników jeszcze w duchu podśmiewała się z niefortunnego prezentu wielkanocnego, czyli przygodą z surowymi pisankami. Lecz historia ta powoli odchodziła w niepamięć, choć w innych działach podśmiewano się z niej jeszcze dość mocno. 

    Podśmiewano się też z przezwiska Arbuz, które trafiło już do kanonu klasyki nazewnictwa zakładowego. Przypomnę krótko, jak to się stało, że Dudula nazwano Arbuzem. Otóż Dudul Formalina był jednocześnie przewodniczącym koła zakładowego partii, czyli był tak zwanym czerwonym. Kiedy pewnego razu przyszedł do pracy w zielonej kurtce i zielonych spodniach, ktoś zauważył, że na zewnątrz jest zielony, a w środku czerwony, istny arbuz. No i to się przyjęło. Oficjalnie podwładni zwracali się do niego per panie kierowniku, pozostali pracownicy – panie kolego, członkowie partii – towarzyszu, a wszyscy po cichu, za jego plecami mówili o nim Arbuz. 

    Dudul vel Arbuz prócz innych cech był jeszcze służbistą. Tak że raczej w biurze nikt nie mógł liczyć, że usłyszy dowcip w jego wykonaniu. A już gdy przyjmował nowego pracownika, powagą stwarzał atmosferę niemal kościelnego skupienia. Śmiesznie to brzmi w kontekście jego partyjności. A przecież koło zakładowe partii oficjalnie nazywało się Podstawową Organizacją Partyjną, w skrócie POP i jak by nie było z kościołem się kojarzyło. Wprawdzie prawosławnym, ale jednak. 

    Zawodowym konikiem Dudula były Warunki Odbioru Technicznego, w skrócie WOT-y, które były etapem wieńczącym procesy, jakimi zajmowano się w dziale. Każdy z pracowników musiał znać niemal na pamięć obowiązujące instrukcje i procedury. Zdarzyło się więc, że w dziale Szlifów Końcowych i Dogładzania zatrudniono nowego pracownika. Oczywiście Dudul Formalina nie byłby sobą, gdyby nie zahaczył „nowego” o WOT-y. Jakież było jego zdziwienie, gdy usłyszał odpowiedź „nowego”. Cały dział najpierw zamarł z wrażenia, a potem bezgłośnie, za plecami Arbuza pękano ze śmiechu. Bo ta krótka wymiana zdań wyglądała tak. 

    – Czy pan wie, co to są WOT-y? – zapytał Formalina. 

    Na to „nowy” z całkowitą swobodą odrzekł: 

    – Nie wiem, co to są WOT-y, ale wiem, co to są wota. 

 

    cdn…

 

sobota, 10 lipca 2021

380. Poród na rozkaz

 

             Opisując przypadki służbowe kwatermistrza Jóźka Wędzidły, pomijałem zupełnie jego życie rodzinne, a przecież takowe też prowadził. I chociaż w pułku zdarzało mu się przymknąć oko na regulamin, to w domu tak dobrze nie było. Tam musiała panować dyscyplina i porządek wojskowy. Jadano o stałych godzinach, wstawano wcześnie na odtrąbianą z magnetofonu pobudkę, kładziono się spać po capstrzyku. Odwołania od rytuału nie było.

         Żona kwatermistrza Wędzidły, Kameleonia, wbrew imieniu nie była zmienna (zarówno w obowiązkach, jak i w charakterze), bo być nie mogła. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że Józiek drylu wojskowego w domu nie wprowadzał krzykiem, czy też stosując kary. Wszystko odbywało się na zasadzie namowy z ewentualnym dodatkiem łagodnej perswazji. Mawiał na przykład, melodyjnie kresowo zaciągając:

         – Kamciu, duszko, może byśmy urządzili sobie dziś w nocy poligon, aaa? Zdobędziemy jaką fortecę, a może nawet i dwie.

         Czyż można było takiej prośbie odmówić? Toteż Kameleonia nie odmawiała. Z tych wizyt na poligonie urodziła się państwu Wędzidłom piątka dzieci, a szóste było w drodze.

         Z tym szóstym zaś było tak. Kiedy nadeszła pora rozwiązania, była akurat głęboka noc. Józiek, już kwatermistrz pełną gębą (i brzuchem), czuwał przy żonie. Ale kiedy Kameleonia poczuła bóle porodowe, zaskoczony porą, w której się pojawiły, stracił nieco rezon. Wołać karetkę po nocy? Cóż za pomysł. Zaczął więc namawiać żonę, żeby postarała się wytrzymać do rana. Namawiał tak gorąco, używał takich nie do zaprzeczenia argumentów, tak przekonywał, że biedna Kameleonia jakimś cudem powstrzymała dalsze bóle i dotrwała w stanie przedporodowym do świtu. Wtedy już wszystko odbyło się zgodnie z rytuałem, a ponieważ chodziło o szóstego potomka, można by powiedzieć, że także zgodnie z tradycją.

         Jeszcze tylko, dla ścisłości warto dodać, że szóstym dzieckiem był syn. Było więc w rodzinie Wędzidłów trzech chłopców i trzy dziewczynki. Józiek kalkulował sobie w duchu, że synowie w przyszłości zostaną oficerami artylerii, już niekoniecznie naziemnej, a córki wyjdą za mąż za oficerów, już niekoniecznie artylerii, także niekoniecznie naziemnej.

 

         cdn…


sobota, 3 lipca 2021

379. Inspiracje poety Wenecjusza Skryby

 

         Wenecjusz Skryba, bodaj najznamienitszy bździochowski poeta (wiem, że dużo ryzykuję, bo za to „bodaj”, gdy przeczyta ten tekst, co najmniej się obrazi, a potem będzie mnie ścigał po wszystkich bździochowskich knajpach, tak że w końcu nie będę miał gdzie spokojnie wypić piwa), został zaproszony do jednego z bździochowskich przedszkoli celem uświetnienia zakończenia roku przedszkolnego najstarszego rocznika, czyli starszaków. Sprawa, mimo że „dziecięca” to jednak poważna, bo Wenecjusz uznał, że jest już tak dalece popularny, iż jest „rozrywany”. Stawia to przed nim wysoko podniesioną poprzeczkę, a on musi podołać zadaniu. Zatem ostro wziął się do roboty. W końcu zasłużył sobie na pseudonim Strofokles.

         Jako najważniejsze zadał sobie pytanie, co można takim dzieciom przedstawić. Doszedł do wniosku, że jako starszakom, którzy po wakacjach pójdą do szkoły, należy zarecytować adekwatny utwór. Do wyboru miał dwa wiersze, a ściślej dwie pisenki. Pierwsza to „Gdy dzwoneczek się odezwie”, druga – „Ćwierkają wróbelki”. Wybrał tę drugą i postanowił ją sparafrazować. W końcu był poetą i nie wypadało podpierać się wyłącznie cudzą twórczością. Na dodatek nie chciał ryzykować posądzenia o plagiat. Uszanuje prawa autorskie, zrobi przeróbkę, coś w rodzaju covera, i zademonstruje ją dzieciom.

         Celem inspiracji sięgnął do archiwum i znalazł własną przeróbkę znanej piosenki propagującej mycie zębów. Po jego ingerencji w treść, wyglądała ona tak:

                            Cukier, drożdże, baniak, letnia woda –

                            Tak się zaczyna męska przygoda.

         Jednak gdy się przyjrzał tekstowi krytycznym okiem, doszedł do wniosku, że piosenka w tej wersji nie do końca nadaje się do zaprezentowania dzieciom. Choćby nawet starszakom. Zaczął tedy szparać dalej. Nie znalazłszy nic innego, usiadł przy biurku i oddał się, jak by nie było, ulubionej swojej czynności, czyli tworzeniu. Przypomniał sobie słowa oryginału:

                            Ćwierkają wróbelki od samego rana,

                            Ćwir, ćwir, dokąd idziesz Marysiu kochana?

                            Ćwir, ćwir, dokąd idziesz Marysiu kochana?

                            A Marysia na to, śmiejąc się wesoło,

                            Szkolny rok się zaczął, więc idę do szkoły,

                            Szkolny rok się zaczął, więc idę do szkoły.

 

         Praca poszła mu gładko. Dzieło zostało ukończone szybko i w odpowiednim dniu odświętnie ubrany i lekko spóźniony, jak przystało na artystę, udał się do przedszkola. Na dużej sali obok personelu pedagogicznego gęsto zebrali się rodzice ze swoimi pociechami, które po raz ostatni przyszły do przedszkola i z dyplomami siedziały dumne i uśmiechnięte, czekając na ostatni punkt programu.

         Wenecjusz Skryba wyszedł na środek, ukłonił się dystyngowanie, przedstawił, powiedział parę słów o sobie (wiadomo – marketing), po czym wyrecytował swoje dzieło. Jak już wspomniałem, cover. Po wszystkim, ponownie się ukłonił, a następnie… zdziwił. Oklaski dzieci były standardowo frenetyczne, natomiast oklaski dorosłych były nader skromne i, można by rzec, powściągliwe. Nie rozumiał, przecież nie użył brzydkich słów, co się mogło nie podobać. W końcu włożył w dzieło niemało pracy. No cóż. Przedstawmy to dzieło. Może się coś wyjaśni.

                            Ćwierkają wróbelki od samego rana,

                            Ćwir, ćwir, dokąd idziesz Marysiu kochana?

                            Ćwir, ćwir, dokąd idziesz Marysiu kochana?

                            A Marysia na to, śmiejąc się bez miary,

                            Szkolny rok się zaczął, idę na wagary,

                            Szkolny rok się zaczął, idę na wagary.

 

         cdn…