sobota, 28 sierpnia 2021

387. Nic niewarty rupieć

    Ezechiel Rozencwajg, człowiek w dobrze zaawansowanym średnim wieku, należał do kolejnego pokolenia rodziny utrzymującej się z handlu. Ezechiel zajmował się handlem starociami. Głównie meblami. Jego sposób na biznes był bardzo prosty i zgodny z wyznawanymi przez niego sztywnymi zasadami: „pięć minut handlu jest lepsze od godziny solidnej roboty” i „tanio wyrwać od naiwnych i drogo sprzedać kolejnym naiwnym”.

    Ezechiel znał się na swojej robocie. Rzut oka wystarczył, aby ocenić wartość przedmiotu. Potem już tylko należało zbałamucić właściciela i odjechać z wyrwanym z reguły za bezcen pięknym starociem. Następnie szybka renowacja i sprzedaż. Krótko mówiąc, Ezechiel Rozencwajg nieźle sobie żył z tak wykoncypowanego interesu. Jeździł od wsi do wsi, penetrował strychy, piwnice, szopy i stodoły i rzadko się zdarzało, że wracał do domu z pustymi rękami. Jeden z tych rzadkich przypadków przydarzył mu się w Bździochach.

    Któregoś popołudnia zakołatał do drzwi domu Hryćki i Wywrzeszczy Wtedyrdów. Wszedł do środka i oniemiał. Tam wszystko było stare. Najpierw dyskretnie, potem coraz śmielej, aż wreszcie bez żadnego skrępowania oglądał Wtedyrdowe meble. Był zafascynowany ilością, jak je nazwał przy gospodarzach, rupieci. Podczas, gdy Hryćko nalewał do szklanek dobrze schłodzone piwo (dziwnym trafem nie zaproponował gościowi lokalnego wina o nazwie „Biała Turnia”), podśpiewując nie wiadomo, gdzie zasłyszaną piosenkę: „Ezechielu, Ezechielu, napijmy się zupy z chmielu”, Ezechiel, marudząc i wybrzydzając, oglądał starą komodę. Wybrzydzanie było u niego tak zwanym stałym fragmentem gry i stanowiło preludium do negocjacji cenowych. Im cenniejsze znalezisko, tym wyższy poziom wybrzydzania. W przypadku Wtedyrdowej komody Ezechiel wspiął się na szczyty wybrzydzalności, bowiem gdzieś w niedostępnym miejscu dostrzegł oryginalną naklejkę z marką producenta. A marka była przednia.

    Tu należy dodać, że kolejnym sposobem na dobry biznes Ezechiela było podróżowanie w przebraniu księdza. Bo któż bogobojny odmówiłby księdzu dobrodziejowi. Wszak ksiądz to osoba szanowana, która mówi mądrze i samą prawdę. Toteż Wtedyrdowie zgodzili się sprzedać komodę za śmieszną cenę drewna opałowego. Bo o tym, że komoda jest w takim stanie, że nadaje się tylko na opał, dali się bardzo łatwo przekonać.

    Ezechiel zapłacił gospodarzom i uradowany ze wspaniałego interesu poszedł po samochód, którym miałby przewieźć mebel na rzekomą parafię. Gdy wrócił, na widok tego, co zobaczył, o mało się nie wywrócił. Przed nim leżała kupka porąbanego drewna, które jeszcze paręnaście minut temu było przepiękną zabytkową komodą, którą mógłby sprzedać za bajońską sumę.

    – Bo to, proszę księdza – tłumaczył usłużnie zadowolony z siebie Hryćko – jak to na opał, to księdzu pomogłem. Po co osoba wielebna sama miałaby się trudzić. A tak, ma ksiądz dobrodziej już gotowe do palenia.

    No tak, pomyślał Ezechiel, teraz rzeczywiście to się nadaje tylko do spalenia.


    cdn…

 

 

poniedziałek, 23 sierpnia 2021

386. Cudowne zmartwychwstanie

    – O Boże, to pani żyje?! – zawołała sąsiadka Maryjanny Wpuść, ujrzawszy ją idącą najnormalniej drogą na obrzeżach Bździochów. Uklękła przy tym i z uszanowaniem wzięła się do całowania jej rąk. Jej mina wskazywała, że ma do czynienia z cudem.

    – A co też pani mi tu wymyśla? – żachnęła się Maryjanna. – Przeca żyję. – Wyszarpnęła z trudem dłoń z rąk sąsiadki i spoglądając na nią podejrzliwie, poszła w kierunku swego domu. Sąsiadka, cały czas klęcząc, odprowadzała ją rozanielonym wzrokiem. Musi się coś sąsiadce w głowie pokręciło, myślała Maryjanna przez całą drogę. Niby czemu miałabym nie żyć? Aż żal bierze, taka z niej była dobra i poczciwa kobieta, a pomieszania zmysłów dostała. W rzeczy samej, sąsiadka, wdowa od wielu lat, sama prowadziła gospodarstwo rolne, co nie jest prostą sprawą, gdy ma się pełną oborę krów i pełny chlew świń, nie licząc ptactwa domowego w niepoliczalnych ilościach. Ale zawsze dawała sobie z tym radę, i to solidnie. Musiało się coś stać, że ona tak do mnie…, dumała Maryjanna.

    Po powrocie do domu opowiedziała mężowi o tym dziwnym zdarzeniu i jeszcze dziwniejszym zachowaniu sąsiadki.

    – Czy wtedy, gdy ja wyjechałam do swojej matki, nie wydarzyło się w Bździochach nic tragicznego? – zapytała, bo trudno jej było uwierzyć, że w ciągu paru dni jej nieobecności, ni stąd ni zowąd zaszłaby w sąsiadce, a raczej w jej głowie taka zmiana.

    – Nie, nic szczególnego się tu nie wydarzyło – odrzekł Wcisław, jej mąż, z miną niewiniątka, lecz po takiej właśnie minie Maryjanna wiedziała, że coś kręci. Wcisław był wziętym w Bździochach inseminatorem i do pracy swej podchodził bardzo poważnie. Prywatnie zaś był człowiekiem tryskającym humorem i potrafił płatać ludziom niesłychane figle. Figle figlami, lecz to co się przydarzyło Maryjannie raczej trudno byłoby zaliczyć do figli. Skok na bok, pomyślała zatem Maryjanna logicznie w pierwszej chwili, ale uzmysłowiwszy sobie różnicę wieku między młodym jeszcze mężem a leciwą sąsiadką, doszła do wniosku, że nie w tym rzecz. A w takim razie co?, zadawała sobie w myślach pytanie. Zaraz też wzięła męża w krzyżowy ogień pytań, bo jego mina podpowiadała, że właśnie z nią związana jest zagadka przedziwnego zachowania sąsiadki.

    – Mów mi zaraz, co się tu wydarzyło, albo wracam do matki i nigdy mnie już więcej nie zobaczysz – zaatakowała męża bez pardonu. Po jej z kolei minie widać było, że nie kręci.

    – Bo widzisz, kochanie… – odrzekł Wcisław czule. Wiedział, że ukrywanie czegokolwiek przed żoną nie ma sensu. Zwłaszcza na takie dictum – …ona to taka sknera. Kiedyś był ogromny upał i poprosiłem ją o chociażby łyczek piwa, bo okropnie męczyłem się z jej jałówką, a ja, jak wiesz, bez piwa ani rusz. I wszyscy to wiedzą. I wszyscy częstują. A ona mi odmówiła. Wymigała się jakimiś bzdurnymi obowiązkami. Bała się, że będę się przystawiał do jej jałówki, czy co? No to wtedy, gdy wyjechałaś na kilka dni do matki, a akurat ona mnie wezwała do cielącej się krowy, palnąłem jej, że umarłaś. I natychmiast wszystko się zmieniło. Wprawdzie musiałem udawać wielki żal po stracie żony, ale teraz za każdym razem, gdy mnie wezwie, na stole jest nie tylko piwo, ale i kawa, i ciasteczka.

    Takie figle potrafił wykręcać Wcisław Wpuść.


    cdn…

 

 

sobota, 14 sierpnia 2021

385. Mamol

            Pan Pszczółka był znanym w Bździochach producentem, znawcą i koneserem miodów. Nie tylko pitnych. Znał się na miodach jak mało kto na kresach Kresów Wschodnich, a w Bździochowej Dolinie nie miał sobie równych. Na podstawie samego tylko widoku miodu mógł o nim powiedzieć wszystko, czyli z jakich kwiatów został zebrany nektar, o jakiej porze roku, czasem nawet, o jakiej porze dnia, w jaką pogodę, na jakim terenie, a nawet, skąd pochodziły pszczoły. Po prostu miodowy geniusz.

            Pan Pszczółka się ożenił z kobietą o nazwisku Szerszeń, po pierwszym mężu Truteń. No i się zaczęły schody. Świeżo upieczona mężatka, pani Pszczółkowa, była bardzo zazdrosna o męża. Gotowa była nawet go szpiegować, czy czasem przy okazji załatwiania miodowych interesów nie robi skoku w bok. I choć pan Pszczółka był wierny swojej małżonce, to i tak nie unikał podejrzeń.

            Któregoś dnia pani Pszczółkowa zadała mężowi niewinne pytanie:

            – Tomuś, a powiedzże mi, kto to jest Mamol?

            – Że jak, proszę? – zapytał zdziwiony pan Pszczółka. Skąd ci przyszło do głowy takie dziwne imię czy może nazwisko?

            – A czy przypadkiem – drążyła temat pani Pszczółkowa – nie jest to jakaś kobieta, do której się wymizdrzasz?

            – Nie mam pojęcia (tu powinno nastąpić określenie „kochanie”, ale po dość już długim okresie podejrzeń, aluzji tudzież wymówek małżonki takie jej nazwanie jakoś panu Pszczółce nie chciało przejść przez gardło), o czym mówisz.

            – No jak to? Sam się kiedyś wygadałeś.

            – ?

            Ale zanim poznamy wynurzenia pani Pszczółkowej, musimy postawić sprawę jasno. Pani Pszczółkowa znalazła sobie kochanka. Niejako w odwecie za zdrady męża. Jakimś dziwnym zbiegiem owadzich okoliczności, kochanek nosił nazwisko Bąk. Oczywiście dla samej sprawy nie ma to znaczenia. Okoliczności natomiast są takie, że choć pani Pszczółkowa zagłębiała się w ramiona kochanka, a on – co tu kryć – w nią, nie przeszkadzało to nadal czynić mężowi wymówki na temat niewierności. Oczywiście jego niewierności.

            A teraz wróćmy do pytania pani Pszczółkowej o niejakiego Mamola czy też o niejaką panią Mamol.

            – Przecież sam powiedziałeś, że masz jakąś Mamolową na boku.

            – Ja? Jakąś Mamolową? Na boku? O co ci chodzi? – Teraz już pan Pszczółka był w szoku.

            – Już nie pamiętasz, jak powiedziałeś kiedyś, że każdy Mamola, co go szmola?

            Pana Pszczółkę najpierw zatkało, a potem śmiał się do rozpuku, tak głośno i tak długo, jak chyba nigdy w życiu. Oczywiście ten śmiech w oczach małżonki był tylko zasłoną dymną i najpewniej sposobem na odwrócenie uwagi od winy męża.

            – No z czego ty się tak rechoczesz wiarołomny człowieku? – przyatakowała, gdy tylko śmiech pana Pszczółki obniżył się o kilka decybeli.

            – Powiedziałem wtedy – panem Pszczółką nadal wstrząsały paroksyzmy śmiechu – że każdy ma mola, co go szmola.

            – No właśnie, Mamola.

            – Nie Mamola tylko ma mola. Mól, rozumiesz? Mól.

            – To twoja jakaś tam pannica ma na nazwisko Mól? Te owady są naszym przekleństwem.

            – Kobieto, o czym ty mówisz? Nie Mól tylko mol.

            – Na dodatek jeszcze z błędem ortograficznym. – utyskiwała pani Pszczółkowa  coraz bardziej zdegustowana.

            – Mol to ilość substancji. Powiedziałem tak, bo w miodzie, który akurat analizowałem, były wtrącenia z innych kwiatów powodujące niejednolitość jego składu.

            Gdyby opis tego zdarzenia trafił do sieci, komentarz niejednego internauty byłby taki: „Mina pani Pszczółkowej bezcenna”.

 

            cdn…

 

 

sobota, 7 sierpnia 2021

384. Podróż z krzyżówką

 

    Swego czasu Łysek Kudełko, można by powiedzieć – notoryczny student, wybrał się w podróż pociągiem. Był to ewenement w jego życiu, gdyż z reguły przemieszczał się autostopem. Był tak z tego znany, że gdy tylko pojawiał się na rogatkach Bździochów, kierowcy sami zatrzymywali swoje pojazdy i proponowali wspólną podróż. Kudełko oczywiście korzystał z takich okazji, a już szczególnie był zadowolony, gdy za kółkiem siedziała niewiasta. Od razu przełączył się na tryb uwodzenia, bo uwodzenie było dla niego tym, co lubił w życiu najbardziej. I chyba miał to w naturze. Uczciwie trzeba przyznać, że był w tych sprawach niezwykle skuteczny.

    Ale raz Kudełko postanowił zakosztować jazdy pociągiem. Dosiadł się do przedziału, w którym podróżowała – jakże by inaczej – kobieta, urokliwa, ku której bezzwłocznie zaczął wysyłać odpowiednie fluidy. Ale żeby nie było za pięknie i za łatwo, niebawem do tego towarzystwa dokooptował także ksiądz. Atmosfera od razu nieco zesztywniała i każdy zajął się sobą. To zajęcie polegało na tym, że każde z nich wyjęło gazetę i po krótkim jej przejrzeniu, zabrało się za rozwiązywanie znajdującej się w niej krzyżówki. Dla formalności dodam, że czystym przypadkiem był to sobotni numer New Bździoch Timesa, bo tylko w sobotnich wydaniach znajdowała się krzyżówka.

    Każde więc z nich rozwiązywało tę samą krzyżówkę. Czy rzeczywiście Kudełko potrzebował pomocy, czy był to ciąg dalszy, nazwijmy to – toków, nie wiadomo, dość, że w którymś momencie rzucił na głos pytanie, lekko, lecz jakby dwuznacznie zezując w kierunku siedzącej naprzeciw niego pani:

    – Przepraszam, jaka to część ciała na pięć liter – pierwsza p, druga i, a kończy się na a?

    To pan nie wie – zdziwiła się kobieta. – Pięta.

    Kudełko podziękował i dalej towarzystwo rozwiązywało krzyżówkę w ciszy. Po dłuższej chwili niespodziewanie odezwał się ksiądz:

    Przepraszam, czy ktoś z państwa ma gumkę?

    Nic tu więcej dodawać nie trzeba, bo puenta tego zdarzenia jest czytelna. A fluidy Kudełki oczywiście zadziałały i pani z rozkoszą przyjęła zaproszenie na kawę.


    cdn…