sobota, 26 kwietnia 2014

4. Aneksja enklawy

W Bździochach napięcie rosło. I to wcale nie to elektryczne, dostarczane do każdej rezydencji dzięki instalacjom wykonanym przez Przedsiębiorstwo Instalacji Wszelkich Stacha Ogniwo, a zwłaszcza dzięki pomysłowi racjonalizatora i wynalazcy Światłomysła Eureczko, który wymyślił, skonstruował i opatentował maszynerię przetwarzającą gorącą wodę pochodzącą z Cudownego Źródełka na prąd elektryczny. Było to napięcie o wiele groźniejsze od elektrycznego. Było to napięcie społeczne.
Zaczęło się od tego, że poprzedni sołtys Alojzy Pstryś pozazdrościł Miętosiowi sukcesu i wypromowania Bździochowej Doliny. Choć z początku, pełen podziwu dla swego następcy, usunął się zupełnie w cień, a nawet wyjechał z Bździochów, po pewnym czasie, gdy zazdrość, przerodzona później w zawiść, a jeszcze później w nienawiść, dojadła mu do żywego, postanowił powrócić i odzyskać funkcję sołtysa. Nie w smak mu było, że byłemu wiejskiemu głupkowi, przesiadującemu z Dziwnym na wiejskiej studni (notabene nie istniejącej już, bo w jej miejsce postawiono wspaniałą fontannę multimedialną) tak się powiodło. I tego drążącego go, zżerającego od wewnątrz uczucia nie był zdolny złagodzić nawet fakt, że fontannę multimedialną nazwano jego, czyli Alojzego Pstrysia imieniem. Z początku podejrzewał, że sukces Miętosia ma związek z owym Dziwnym, ale jakoś przy kolejnych udanych posunięciach gospodarczych obecnego sołtysa nikt o Dziwnym już nie wspominał, ba, nawet nie napomykał. Wszyscy jakby o Dziwnym zapomnieli, nie było wiadomo, gdzie może być i gdzie go w razie czego szukać. Eks-sołtys pamiętał dobrze, że Dziwne nie miało ani kształtu, ani wyglądu, więc choćby z tego względu nie było łatwo go znaleźć. Alojzy Pstryś w razie konieczności przewidywał wykradzenie Dziwnego, ale mimo usilnych zabiegów nie mógł na nie natrafić. Nie mógł na nie natrafić pewnie i z tej przyczyny, że od lat przebywał z dala od Bździochowej Doliny, a Dziwne zapewne zostało przy swym niegdysiejszym troskliwym opiekunie, jakim był Miętoś za czasów wiejskiego głupkowania.
Dlatego też Alojzy Pstryś opracował sobie plan i plan ten postanowił wprowadzić w życie. Czekał tylko dogodnej okazji. Cóż, nie czekał jej z założonymi rękami. Odszukał kilkoro swoich eks-wyborców i z ich pomocą planował zrealizować owo czekające na właściwy moment zamierzenie. A ponieważ przy ciągnącym się nieprzerwanie paśmie sukcesów sołtysa Miętosia trochę mu się dłużyło, opracował sobie też plan B. Tak na wszelki wypadek. No i czekał. Tymczasem eks-wyborcy – trudno byłoby ukryć, że za jego podżeganiem – zaczęli robić trochę zamieszania. Miały miejsce incydenty i prowokacje. Rozeszła się wieść, że aby osiągnąć zamierzony cel, Alojzy Pstryś nie cofnie się przed niczym, z użyciem siły włącznie. Bździochowa Dolina jęła przygotowywać się do odparcia ewentualnego ataku.
Na południowym krańcu Bździochowej Doliny zwanym Dziadowym Kramem, enklawie zamieszkanej przez najliczniejsze grono wyborców byłego sołtysa, otoczonej szpalerem gęstych i wysokich tui, spokojnej do tej pory, zaczęły się niepokoje, które z czasem przerodziły się w otwarty bunt. Dla reszty mieszkańców Bździochowej Doliny było jasne, że tam właśnie niczym kijem w mrowisku, miesza były sołtys Alojzy Pstryś. Co więcej, nie miesza bez efektów. Zaistniała groźba, że Dziadowy Kram może nawet zechce odłączyć się od Bździochowej Doliny i przyłączyć do sąsiadującej z nią Dziadowej Modliszki, której nazwa notabene wcale nie pochodzi od modlenia. Tam to przebywał ostatnio były sołtys i stamtąd mieszał. Sytuacja nabrzmiała już na tyle, że w każdej chwili groziła wybuchem. No i w końcu stało się. Eks-sołtys Alojzy Pstryś wraz z ekipą sprzyjających mu (prawdopodobnie sprzyjających każdemu, kto im odpowiednio hojnie zrekompensuje wysiłek) dziarskich przedstawicieli Koła Młodych Intelektualistów z niedalekich wsi Dresowo i Bejzbolówek przypuścił szturm na Dziadowy Kram. Szturm okazał się skuteczny i w ten sposób enklawa stała się autonomiczna.
Po tym zdarzeniu Miętoś, jak dotąd ze stoickim spokojem przyglądający się rozwojowi sytuacji na południowym krańcu Bździochowej Doliny, objawił swój talent przywódczy i dowódczy. Z wcześniejszej lektury przygód barona Münhausena pamiętał jego przygodę, gdy ten w czasie jednej ze swoich licznych podróży wysiadł na ląd, a tam natychmiast rzucił się na niego ogromny niedźwiedź. Baron, który nawet nie zdążył sięgnąć po strzelbę, a więc całkowicie zaskoczony i bezbronny, nie mając wyjścia, złapał niedźwiedzia za łapy i tak długo trzymał, aż niedźwiedź padł z głodu. Miętoś, mając w pamięci zaradność, a i dobry refleks barona, najpierw pozwolił zwolennikom byłego sołtysa wyszumieć się do woli, po czym ogłosił, że enklawa oczywiście może się jak najbardziej cieszyć autonomią, tylko że przebywający tam mieszkańcy i ich goście sami będą musieli zadbać o aprowizację.
Po czterdziestu kilku dniach było po sprawie, a na autonomicznym cmentarzyku przybyło nieco świeżych, szczupłych mogił. Przy czym zgadzał się bilans ilości świeżych, szczupłych mogił z ilością niedawnych zwolenników autonomii Dziadowego Kramu, wcześniej szczupłych inaczej, z rozbudowanymi tzw. mułami, kaloryferami, tricepsami itp. Inni dresówkowianie i bejzblówkowianie, czekający w swoich przysiółkach na znak Alojzego Pstrysia, co było elementem jego planu B, aby w razie potrzeby przyjść mu w sukurs, w sukurs mu nie przyszli. Bardziej cenili sobie posiadane względne wygody nad głód, który ich tam niechybnie czekał, i finał, który ich też tam niechybnie czekał. W ten to sposób autonomia przestała być potrzebna Dziadowemu Kramowi.
Z czasem – za sprawą, co oczywiste, obrotnego sołtysa Miętosia – enklawa przerodziła się w popularny ośrodek wypoczynkowy Bździochowej Doliny, nazwany z angielska Bździoch’s Spa, gdzie w luksusie, ale też i w zaciszu niedalekiego cmentarzyka można było zażyć kojącego wytchnienia i relaksu.

cdn…

piątek, 18 kwietnia 2014

3. Debiut Wenecjusza Skryby



         Najznamienitszy bździochowski poeta Wenecjusz Skryba doczekał się wreszcie swego wielkiego dnia, dnia prawdziwego prasowego debiutu. Nareszcie został doceniony jego talent, kunszt i w ogóle cała jego „liryczna osobowość”. Cokolwiek się za tym określeniem kryje. Redakcja poczytnego dziennika New Bździoch Times, zwanego popularnie New Bździocherem, poinformowała go pisemnie, że na łamach owego dziennika opublikuje jego dzieło w całości. Była to najwspanialsza wiadomość, jaką Wenecjusz Skryba mógł otrzymać. Jego dzieło, ba! jego życiowe dzieło wreszcie będzie mógł przeczytać każdy bździochowianin. To będzie coś jak literatura trafiająca pod strzechy. I to nie byle jaka literatura. Wenecjusz Skryba wiedział, że stworzył dzieło na miarę epopei narodowej. Mógł to sugerować chociażby tytuł: „Pan Bździocheusz”. „Właściwie trudno byłoby się dziwić”, analizował w myślach. „Zamknięte w trzynastu księgach ponad dwieście stron regularnego osiemnastozgłoskowca, precyzyjne rymy, trzymająca w napięciu fabuła i zaskakująca wyborna puenta, a przy tym wyraziste opisy: malownicze – przyrody, ekspresyjne – gry na instrumentach, brawurowe – polowań, czy niepozbawione elementów erotycznych – grzybobrania, a przy tym podnoszące na duchu wątki patriotyczne, religijne i umoralniające, no i chwytająca za serce inwokacja – nie ma cudów, to musi zrobić na czytelniku piorunujące wrażenie.” Podobno redaktor naczelny konkurencyjnego pisma Super Bździochpress aż zzieleniał z zazdrości, gdy mu o tym pokątnie doniesiono.
Jakże skromnie w porównaniu z obecnym wielkim dziełem wypadały dotychczasowe teksty Skryby (na to porównanie uśmiechał się w duchu z politowaniem dla własnej niegdysiejszej niedoskonałości), drukowane sporadycznie tu i ówdzie, choć już wtedy zapowiadały nadejście tego geniuszu poetyckiego. Na przykład „Wierszokletyzm na artretyzm” – specjalistyczny, całkowicie rymowany artykuł pomieszczony w jednym z licznych wydawanych w Bździochach periodyków medycznych, który wywołał wręcz burzę medialną i spowodował lawinę polemik. Sam profesor Skalpel zabrał wtedy głos, przeprowadzając szczegółową wiwisekcję tekstu, tytułując ją zgrabnie: „Ze schizofrenią da się żyć”. Ale to już historia. Oto teraz Wenecjusz Skryba z wiatrem we włosach i zapachem Nobla w nozdrzach wypływał na szerokie oceany wielkiej literatury. Czuł całym sobą, że już niewiele brakuje, aby został ogłoszony wieszczem. Obecna prasowa publikacja będzie już tylko tą przysłowiową kropką nad „i”, która zainicjuje proces jego wieszczyfikacji.
Nie dziwi więc, że był wniebowzięty i – jak to się popularnie określa – cały w skowronkach. Nie mógł się doczekać soboty, Wielkiej Soboty, bo to w wielkosobotnim magazynie właśnie, o większej niż codziennie objętości i niemal dwukrotnie wyższym nakładzie, miało się pojawić jego dzieło. Wielka Sobota. Lepszego terminu na tak błyskotliwe rozpoczęcie kariery Wenecjusz Skryba nie mógł sobie wymarzyć. Będzie to w dwójnasób Wielka Sobota. Raz, że wielkanocna, dwa, że objawi się światu wielkie dzieło. Ba, wiekopomne dzieło, bo takim zostanie obwołane przez krytyków literackich, a za nimi przez całą społeczność bździochowską. Tego był absolutnie pewien. „Nie na darmo rodzice dali mi na chrzcie imię Wenecjusz. To przecież od weny.”, myślał. „A i nazwisko też mam adekwatne do swego zajęcia. Przyjmę pseudonim Strofokles” – marzył.
         Niecierpliwie więc czekał soboty i nie mogąc spać z podniecenia, jeszcze przed świtem ustawił się „w kolejce” do kiosku z gazetami. Porwał z lady pierwszy egzemplarz i niecierpliwie wertował. Przewertował go jeszcze kilka razy zanim trafił na swój-nie swój tekst. Z każdym kolejnym wertowaniem mina mu rzedła, a oczy zamiast ust, które nie były w stanie wypowiedzieć słowa, zdawały się mówić: „To niemożliwe, to niemożliwe. Przecież mi napisali! Obiecali!” Wreszcie, gdy już rozpoznał swoje dzieło, zachciało mu się wyć. Nie było osiemnastozgłoskowca, nie było precyzyjnych rymów ani realistycznych opisów, cała reszta też jakaś taka miałka i krótka, a przesłanie – mało czytelne. Nawet tytuł zmieniono. A jednak był to jego tekst, bo rozpoznawał to, co z niego zostawiono. Załzawionym wzrokiem przemierzał strofy.


                            Odwieczny dylemat

                                      Oto problem tchnięty w wiersze –
                                      Ludzkość nęka myśl ponura,
                                      Co na Ziemi było pierwsze:
                                      Jajko czy też może kura?

                                      Arcychytrze po wsze czasy
                                      Zagmatwała rzecz natura –
                                      Co początkiem drobiej rasy:
                                      Jajko było czy też kura?

                                      Już się Alleluja święci –
                                      Ludów wiara i kultura.
                                      Rozwiązanie szybkie nęci:
                                      Pierwsze jajko czy też kura?

                                      Szklana kula, odczynianie,
                                      Wróżba czy też inna bzdura
                                      Nie odpowie na pytanie:
                                      Jajko było wpierw czy kura?

                                      O co tyle jest hałasu?
                                      Pozwoli mi synekura,
                                      Aby dla zabicia czasu
                                      Zgłębić temat: Jajko? Kura?

                                      Do maszyny więc zasiadam,
                                      Mina tęga i postura.
                                      Ja ten problem wreszcie zbadam:
                                      Jajko pierwsze czy też kura?

                                      Stuk klawiszy mi podpowie,
                                      Wrzasnę wnet zwycięskie „hura”!
                                      Przegnam niepewności mrowie:
                                      Kura? Jajko? Jajko? Kura?

                                      Pod sklepieniem mojej czaszki
                                      Pytań się gromadzi chmura.
                                      Brzęczą jak natrętne ważki:
                                      Może jajko? Może kura?       

                                      Z zapisanych kartek stosów
                                      Tworzy się makulatura.
                                      Odpowiedzieć wciąż nie sposób:
                                      Czy to jajko? Czy to kura?

                                      Na nic książki, wademeka,
                                      Prasa, inna też lektura;
                                      Wciąż dylemat mi dopieka:
                                      Jajko? Nie! To może kura?

                                      Na nic pilne studiowanie,
                                      Kursy, szkoły i matura.
                                      Retoryczne trwa pytanie:
                                       Jajko czy też jednak kura?

                                      Żar z mych lic bucha jak z pieca,
                                     Mózgu grozi mi ruptura.
                                      Jak mam dociec, to ci heca:
                                      Pierwsze jajko? Nie! A kura?

                                      Jak osiołka niemoc dusi –
                                      Owsa żłób czy siana fura?
                                      I to nęci, i to kusi:
                                      Jajko? Kura? Jajko? Kura?

                                      Dzień mnie bladym brzaskiem wita,
                                      W szklance stygnie jakaś lura,
                                      W głowie ciągle myśl nie świta:
                                      Jajko czy też, psiakość, kura?

                                      Tyle godzin nad tym ślęczę,
                                      Stale myśl się tłucze, która
                                      Jest jak czkawka; czkając jęczę:
                                      Ja, ja, jajko? Ku, ku, kura?

                                      Nie w mych rękach przyszłość świata.
                                      Poszły w kąt: buta, brawura.
                                      W gordyjski się węzeł splata
                                      Zagadnienie: Jajko – kura.

                                      Kogóż prosić mam o zdanie,
                                      Gdy miast głowy pusta rura,
                                      By odpowiedź na pytanie
                                      Dostać: Jajko czy też kura?

                                      Na święconkę, co wśród bazi
                                      W oknie tkwi mojego biura,
                                      Zerkam, a po głowie łazi
                                      W tę i nazad: Jajko? Kura?

                                      Wielkanocny spraw baranku,
                                      Bym, nim zabrzmi pianie kura
                                      W głuchej ciszy o poranku,
                                      Wiedział: jajko to czy kura?

                                      Eureka! – prosto z mostu
                                      Wołam i dopadam pióra.
                                      Rozwiązaniem jest po prostu:
                                      Ani jajko, ani kura!
                                     
                                      Nie pomylę się tu raczej,
                                      Za namową więc baranka
                                      Problem stawiam dziś inaczej:
                                      Pierwsza kura czy pisanka?




         Wenecjusz Skryba jeszcze kilkakrotnie przewertował gazetę i przebiegł wzrokiem po tekście. Na pocieszenie, a raczej na otarcie łez zauważył, że przynajmniej tekst jest na czasie.

cdn…

sobota, 12 kwietnia 2014

2. Cudowne źródełko



W Bździochach zawrzało. I to dosłownie. Niedaleko studni – tej, przy której onegdaj przesiadywał Miętoś z Dziwnym, wybiło gorące źródło. I to jak wybiło. Wrząca woda tryskała strumieniem w górę na kilkadziesiąt metrów. Rzutki sołtys Jasiek Poboćko, zwany Miętosiem, choć niektórzy mieszkańcy wsi dla oddania mu szacunku nazywali go panem Miętosiem, a nawet panem Janem Miętosiem, nie byłby sobą, gdyby tego – co tu kryć – daru z nieba, a ściślej – spod ziemi, nie wykorzystał. Zwłaszcza że przytrafiło się to w okresie zwanym później Wczesnym Miętosiem, kiedy znajdował się jeszcze na wznoszącej fali kariery, był pełen niespożytej energii i niczym owo źródełko tryskał pomysłami. Błyskawicznie rozpisał przetarg na wykonanie odpowiednich instalacji i oto Bździochowa Dolina stała się zagłębiem energetycznym całego regionu. Stach Ogniwo, właściciel prężnego Przedsiębiorstwa Instalacji Wszelkich i jednocześnie zwycięzca przetargu, bardzo sprawnie okiełznał źródło gorącej wody i w niedługim czasie cały region był samowystarczalny pod względem energetycznym, a nawet eksportowano jeszcze nadwyżki, których już w żaden sposób Bździochowa Dolina nie była w stanie skonsumować. Cała Bździochowa Dolina cierpiała – jeśli to właściwe określenie – na nadmiar energii, mimo że zewsząd biły w oczy jaskrawe neony, jeździły podwieszane kolejki elektryczne i co tam tylko, tak że praktycznie nie można by znaleźć ani jednej rzeczy poruszanej ręcznie, bo wszystko napędzała energia. W powszechnym użytku były nawet wciąż niedoceniane w innych regionach kraju samochody elektryczne. Bezpowrotnie minęły czasy, gdy Miętoś przesiadywał przed telewizorem, do którego nie było prądu, z irracjonalną nadzieją, że kiedyś pokażą mu się w nim obrazki.
Trzeba też wiedzieć, że niegdysiejszy domorosły usprawniacz i wynajdywacz prostych konstrukcji Światłomysł Eureczko rozwinął skrzydła i objawił się światu jako utalentowany racjonalizator i wynalazca. W dawniejszych latach, w najgłębszym okresie jakże zapyziałej Bździochowszczyzny stać go było co najwyżej na usprawnienie sierpa, ewentualnie – czym wzbił się na wyżyny pomysłowości – wykombinowanie turbodoładowania konia pociągowego rasy perszeron. Obecnie, jako się rzekło, rozwinął skrzydła, zmieniając zupełnie swój wizerunek i dodając rozmachu działaniom. Opracował i z niezwykłym kunsztem zrealizował urządzenie przetwarzające gorącą wodę na prąd elektryczny, a Stach Ogniwo mocą swojego Przedsiębiorstwa Instalacji Wszelkich wdrożył urządzenie do powszechnego użytku. Z ograniczeniem do terenu Bździochowej Doliny, rzecz jasna, bo reszta kraju nie była jeszcze gotowa na wchłonięcie takich innowacji. Dzięki temu nie były potrzebne żadne elektrownie i elektrociepłownie, co w znacznym stopniu przyczyniło się do ochrony środowiska i rozpropagowania wszystkiego, co się zaczyna przedrostkiem „eko”.
Ale też i nie obyło się, jak zwykle zresztą w takich sytuacjach, bez perturbacji. A to z powodu owego daru z nieba. Bowiem prawie natychmiast zbiegli się członkowie wiejskiego kółka Moherowych Muszek i stwierdziwszy, że to musi być cud, postanowili chronić źródełko przed dostępem wiarołomców i wszelkiej maści innych barbarzyńców, którzy na pewno zechcą zbezcześcić miejsce objawienia się Najwyższego. A praktycznie przed wszystkimi, którzy nie należeli do kółka. Źródełko obwołano cudownym, nazwano je Cudownym Źródełkiem, ustawiono przy nim warty i nikomu nie pozwalano się do niego zbliżać, choćby im przyszło siekierami i widłami bronić tego najświętszego ze świętych miejsc.
Wiejskie kółko Moherowych Muszek było nieformalnym amatorskim stowarzyszeniem miłośników tego właśnie elementu garderoby, pozostałości po bardzo odległych czasach, niemal atawizmu. Moherowe muszki – symbol i znak rozpoznawczy Moherowych Muszek w porównaniu z symbolem Moherowych Beretów, przyparafialnego kółka z sąsiadującej z Bździochową Doliną wsi Turoniowe Doły, miały tę zaletę, a zarazem przewagę nad nimi, że w sytuacji zasilenia organizmu ponadmaksymalną dawką alkoholu, czyli wprowadzenia go w stan zwany popularnie nawaleniem, nie zsuwały się na oczy, dzięki czemu lgnęli do kółka zwłaszcza mężczyźni, tak że w krótkim czasie liczyło ono sobie już pełne kilkanaście osób. Wbrew przewidywaniom i czarnowidztwu kobiety należące do kółka bardzo były kontente z takiego towarzystwa, a gdy po objawieniu się Cudownego Źródełka mężczyźni własną piersią bronili dostępu do niego, panie Moherowe Muszki wpadły w zachwyt, a niektóre niemalże w ekstazę.
Ale kółkowicze nie doceniali walorów negocjacyjnych sołtysa. Rozmowa między wojującymi Moherowymi Muszkami a sołtysem przebiegła mniej-więcej w podany niżej sposób. Przy czym po stronie Muszek przekrzykiwało się nawzajem kilkanaście osób, wygrażając widłami i czym tylko, sołtys wystąpił sam, bez żadnych rekwizytów.
– Nie damy tknąć świętości. Nie pozwolimy nikomu zbrukać objawionego miejsca. Sołtysie, niech się pan lepiej nie zbliża, bo nie ręczę za siebie. Sołtys, nie sołtys, wara od Cudownego Źródełka. Poszedł won! – krzyczano.
– Szanowni członkowie kółka Moherowe Muszki – przemówił łagodnie sołtys, rozkładając przy tym ręce jak ksiądz przy ołtarzu. – Nie tylko nie zamierzam wam odebrać świętej relikwii ani zlikwidować świętego przybytku, a wręcz przeciwnie, chcę was zapewnić, że póki żyję nie pozwolę, aby Cudownemu Źródełku przytrafiło się coś złego. Co więcej, mam pomysł, aby każde z was miało to święte miejsce w swoim domu.
– Jak to, sołtysie?
– A tak to. Skierujemy świętą wodę do waszych domów. Każdy za odkręceniem kurka będzie miał świętej wody pod dostatkiem i będzie mógł się obmywać w niej niczym w Jordanie, a nie tylko się nią żegnać, maczając czubki palców w domowej kropielnicy. To będzie tak, jakby każdy z was miał takie małe Cudowne Źródełko w swoim domu. Mało tego, puścimy ją do domów wszystkich grzeszników we wsi, żeby się nawrócili i jak za sprawą Jana Chrzciciela stali się może nawet święci. Nie mam wątpliwości, że po obmyciu swych grzesznych ciał w cudownej wodzie, przestaną grzeszyć, a być może, gremialnie zaczną wstępować do kółka Moherowych Muszek.
Ten argument przeważył. I tak to Moherowe Muszki – nie do końca świadome, lecz przekonane – zgodziły się na założenie w Bździochowej Dolinie instalacji bieżącej ciepłej wody i centralnego ogrzewania. Nie zapomniano przy tym o poświęceniu rur, uszczelek i armatury oraz narzędzi, robotników i koparek, a potem wszystko poszło już tak sprawnie, że w krótkim czasie poprzez magistrale ciepłownicze, ich odnogi i tzw. końcowe nitki prowadzące do poszczególnych – nie, nie, już nie domostw, a rezydencji, popłynęła gorąca woda. Moherowym Muszkom nie pozostało nic innego, jak tylko w miejscu wybicia źródełka wmurować tablicę pamiątkową. Poszły nawet na kompromis i pozwoliły na oficjalne przemianowanie tego miejsca na Ujęcie Wody Wrzącej w Bździochach imienia Cudownego Źródełka. Po poświęceniu tablicy czym prędzej rozpierzchnięto się do domów, aby móc jak najszybciej i w pełni korzystać z daru osobistej święconej wody.

cdn…

sobota, 5 kwietnia 2014

1. Miętoś

 Miętoś nie należał do ludzi bystrych. Do mało bystrych też nie. Nawet do bardzo, bardzo mało bystrych nie można go było zaliczyć. Ale i on w końcu coś spostrzegł.
W Bździochach zdecydowanie działo się coś dziwnego. Miętoś jeszcze nie wiedział, co. Zaczęło się w sercu wioski, przy studni, i z dnia na dzień rozprzestrzeniało coraz dalej. Ponieważ trudno było określić, co to było, bo ani to kształtu, ani koloru, ani niczego innego nie miało, od razu przyjęła się nazwa: Dziwne. Mniej więcej po tygodniu Dziwne wylazło na drogę w pobliżu domu sołtysa Pstrysia. I właściwie od tego czasu można powiedzieć, że Dziwne w Bździochach zadomowiło się na dobre.
Miętoś z początku obchodził toto wkoło, ostrożnie, niemal na palcach, usiłując przeniknąć wzrokiem, choć oczywiście bezskutecznie, bo Dziwne przecież nie wyglądało wcale, więc i przeniknąć wzrokiem go nie było można. Kręcił się więc wokół Dziwnego bezradnie, rozkładając ręce i strojąc miny. Ale chyba już wtedy poczuł, że zaczęło się dziać z nim coś takiego, chciałoby się rzec – dziwnego, czego nie znał i nie rozumiał, bo nigdy dotąd czegoś podobnego nie zaznał. Czuł wielki pociąg do Dziwnego, a uczucie to zalęgło się w jego sercu tak głęboko, jak tylko głęboko może się zalęgnąć uczucie w sercu wiejskiego głupka.
Bździochy były wsią, jakich niewiele już pozostało na kresach Kresów Wschodnich. Domostwa były drewniane, tylko nieliczne z elektrycznością, żurawie sterczały u studni, psy u bud – jak to mówią – dupami szczekały. Uczciwie jednak trzeba przyznać, że trochę nowoczesności do wsi zdążyło zawitać. Wszak i tam był sklep, do którego co i raz jakieś nowinki dowożono. W chacie Miętosia znalazł się więc telewizor, choć oglądać go można było tylko jako mebel, bo prądu do niego nie było. Wieczorny mrok rozjaśniały dwie lampy naftowe – na przemian, bo jednocześnie paliły się tylko w wielkie święta. Na co dzień nie było potrzeby. Miętosiowa matka przykryła telewizor gustowną nicianą serwetą własnego haftu, na niej zaś umieściła rybę z barwionego szkła, taką samą, jakie umieszczali na swoich serwetach inni właściciele telewizorów w Bździochach. Miętoś siadywał wieczorami przed ekranem, wciskał guziczek z napisem „on” („No pewno, że to on”, myślał) i czekał aż w skrzynce pojawią się obrazki, jak to gadano we wsi. Choć obrazki nie pojawiły się jak dotąd ani razu, cierpliwie w kolejne wieczory wciskał guziczek z „onym”, siadał na ulubionym zydelku i oczekiwał. Kiedyś w końcu przecież się pojawią. Tak było do czasu nastania Dziwnego, które zawładnęło całą istotą Miętosia. Od tej pory przestał przesiadywać przed ekranem, a swą niewinną duszę wiejskiego głupka oddał tylko jemu – Dziwnemu.
Z czasem Miętoś nie tylko oswoił się z Dziwnym i zaprzyjaźnił, ale nawet – i to był ten dziwny stan, w który wprawiało go Dziwne – poczuł do niego miętę przez rumianek, jak zwykło się ten stan poetycko we wsi określać. Od tej pory siadał codziennie na drewnianej, obitej cynkową, mocno już sfatygowaną blachą pokrywie studni, tej w środku wsi, przytulał Dziwne, głaskał je i nosił w sposób, w jaki matki noszą niemowlęta. Karmił toto i poił przynoszonymi z domu wiktuałami, jakie tylko znalazł w spiżarni. Czasem był to połeć wędzonej sperki z kiszoną kapustą, czasem kilka gotowanych w łupinach kartofli z siwaczkiem kwaśnego mleka, innym razem zaś suszone jabłka i gruszki w lnianym woreczku. Z nastaniem zimy nic się nie zmieniło w jego postępowaniu. Przychodził do studni okutany w baranicę i z baranią czapą na głowie, a dla Dziwnego przynosił matczyną wełnianą chustę w wielkie kolorowe kwiaty. Owijał je troskliwie, przyciskał do siebie i trwał tak z nim do późnej nocy. Gdy już nie mógł wytrzymać z zimna i z głodu, żegnał się z Dziwnym czule do następnego dnia i wracał do domu.
Miętoś. Etymologia tego słowa nie była zbyt skomplikowana, aczkolwiek nie miała związku z rzeczoną miętą przez rumianek odczuwaną ponoć przez Miętosia do Dziwnego, o co go posądzano. Ale z Dziwnym miała związek jak najbardziej, bo wtedy właśnie został tak przezwany i łatwo się to przezwisko przyjęło. Pierwsza w ten sposób odezwała się do niego Paliczkowa Jagoda – dziewczyna tyle ładna, co harda i złośliwa. Z daleka zawołała swym piskliwo-skrzekliwym, donośnym głosem:
– Dyć już ty tego Dziwnego tak nie miętoś, bo go udusisz!
Szybko to podchwycono i tak Miętoś został Miętosiem. Dawno temu, gdy Jagoda była jeszcze Jagódką, nad wyraz rozwiniętą dzierlatką, ponoć skłaniała swe myśli i chuci ku Jaśkowi Poboćko, jak naprawdę nazywał się Miętoś. Ale on myślał wtedy o całkiem innych rzeczach i Jagódkowe zaloty były mu nie w smak, a przynajmniej całkiem obojętne. Może nawet go drażniły. Być może więc była to zemsta niezaspokojonej duchowo i fizycznie, poniżonej, bo odtrąconej dziewczyny. Zwłaszcza fakt, że Jaśko nie stał się później, w jej przekonaniu, w pełni mężczyzną, a został wiejskim głupkiem, bardzo jej doskwierał i urągał jako kobiecie z pretensjami do wysokiej pozycji w bździochowskiej hierarchii. Z tego powodu wielu kawalerów nie widziało w niej partii do ożenku, co skłaniało ją do zachowań złośliwych i mściwych. W każdym razie tak Jaś od Poboćków stał się Miętosiem.
Mieszkańcy Bździochów, jak to bywa w małych, zamkniętych społecznościach, nie przepuścili żadnej okazji, by zrobić sobie uciechę. Zwykle z byle czego. Gdy więc spostrzegli Miętosiową opiekę nad Dziwnym, poczęli sobie z niego dworować, traktując go z góry i z politowaniem. Ot, wiejski głupek znalazł nareszcie coś godnego siebie i tyle. Dogadywali mu więc na różne sposoby, bawiąc się przy tym setnie a rubasznie. Nie zdarzyło się, żeby ktoś przeszedł obok Miętosia, nie zaczepiwszy go, nie rzuciwszy w jego stronę jakiejś, najczęściej kąśliwej uwagi na temat Dziwnego.
– Miętoś! – wołała na przykład Maryśka od Kozodojów, widząc go siedzącego na studni i piastującego Dziwne. – A dyć cyca mu dej, bo pewnie głodne niebożątko.
Śmiała się przy tym do rozpuku i mrugała do innych dziewczyn, które z grabiami, widłami i trojakami pełnymi żuru szły w pole. Te, ośmielone Marysinym tupetem i brakiem reakcji ze strony Miętosia, też wykrzykiwały jedna przez drugą:
– Pojrzyj ino, do kogo ono jest podobne, bo to może twój dzieciak, któregoś gdzie zmajstrował!
– Jak to dziewucha jest, to pewnie se panne do ożenku hołubisz!
– Glądej lepiej do pieluchy, czy to czasem nie chłopak, bo z ożenku nici!
– A mojego Jantka byś tak nie pobawił, kiej bede w polu?!
I tak te przygaduszki, czasem uszczypliwe, czasem tylko pobłażliwe trwały niezmiennie, będąc najlepszą rozrywką dla wsi, w której mało co poza tym się działo. Można by powiedzieć, że weszły w krew całej wiosce.
Tymczasem minęła zima i wiosna. Pewnej letniej niedzieli Bździochami wstrząsnęło. Było to tuż po porannej mszy, kiedy ludziska, gwarząc i gestykulując, wracali do swych domostw. Ubrany niedzielnie Miętoś jak zwykle siedział na pokrywie studni, więc ludzie z przyzwyczajenia, pozdrawiając go, zagadywali o Dziwne i kiwali głowami z politowaniem nad losem wiejskiego głupka. Tymczasem Miętoś ni stąd, ni zowąd odpowiadał na ich pozdrowienia najpiękniejszą i najbardziej poprawną polszczyzną, jakiej nikt się nie spodziewał usłyszeć z jego ust. Więcej – jakiej nikt z nich nigdy i nigdzie nie słyszał, bo nawet w telewizorach tak „piknie nie gadali”. Mówił do nich łagodnie, tłumacząc, że są w błędzie, bo tak naprawdę to on nic nie ściska, nic nie tuli, nic nie hołubi. Dziwnego nie ma, a jeżeli ktoś myślał, że jest, to był to jedynie wytwór jego imaginacji. – No, wydawało się wam – dodawał, widząc osłupiałą minę interlokutora. Nikt przecież z nich Dziwnego nie widział, a on, Miętoś, tulił toto tylko dlatego, żeby wszystkim zrobić przyjemność, skoro byli przekonani, że Dziwne jest.
Wtedy dopiero w Bździochach zrobiło się naprawdę dziwnie. Miętoś w przeciwieństwie do innych ludzi nie spoglądał na nich jak na wiejskich głupków, ani też wyniośle, drwiąco czy z pobłażaniem. Cierpliwość, z jaką rozwiewał każdemu po kolei wszelkie wątpliwości, była godna podziwu. Aż trudno było uwierzyć, że to ten sam człowiek.
Były też konsekwencje tej przedziwnej metamorfozy. W najbliższych wyborach obrano Miętosia sołtysem (Musi mu przeszło głupkowanie, skoro tak piknie gada – mawiano), a na pokrywie studni zaczął przesiadywać ktoś inny, jakby jego następca, przezwany później Waćpanem. Nie jest istotne, z której chaty pochodził; etymologia jego przezwiska też nie jest ważna, wszak nie o niego, a o Miętosia tutaj chodzi.
W Bździochy jakby piorun strzelił. Niemal od ręki wszystko zaczęło się zmieniać. Bardzo więc szybko wieś przeistoczyła się w przodujący ośrodek zaawansowanych technologii, coś w rodzaju Bździochowej Doliny, a z całego świata zaczęli napływać inwestorzy i fachowcy. Mowy być nie mogło o bolączkach, jakie trapiły resztę kraju – o bezrobociu, braku mieszkań i tym podobnych. Tu wszystko i zawsze się udawało. Na Herbeciowym polu i Plewkowej łące wybudowano lotnisko, bezkolizyjnie poprowadzone autostrady usprawniły system komunikacji, sklep spożywczo-przemysłowy został wykupiony i rozbudowany przez jego wieloletniego ekspedienta Hieronima Snopałkę, stając się przeogromnym hipermarketem, drapacze chmur wyrastały jak przysłowiowe grzyby po deszczu; w krótkim czasie centrum Bździochów niewiele różniło się od centrum Warszawy. Otwarto uniwersytet, politechnikę i mnóstwo pomniejszych prywatnych uczelni, kształcących kolejne pokolenia naukowców, wynalazców i menedżerów. Paliczkowa Jagoda znalazła w końcu męża (i to jakiego!) i założyła prężnie działający ośrodek telewizyjny. Na antenie dała się poznać jako niezwykle sprawna dziennikarka o charakterystycznym głosie, rozpoznawalnym w całym kraju i nie tylko. Inne dziewczyny też nieźle sobie poradziły z zamążpójściem. Jedynie Marysia Kozodojówna nie podążyła drogą kariery naukowo-biznesowej, aczkolwiek i ona w pewnym sensie w biznesie robiła. Otworzyła w swojej willi lokalik z przytulnym zapleczem, o którym było wiadomo, że można tam wśród wszelakiego rodzaju masaży ukoić skołatane nerwy, przywrócić kondycję psychiczną (z fizyczną raczej trzeba było przyjść) i nabrać animuszu do pracy. Cóż, takie przybytki też są potrzebne, zwłaszcza gdy na tego rodzaju usługi jest zapotrzebowanie. Rynek to rynek. Rządzi się żelaznymi prawami, a bździochowianie wiedzieli o tym chyba jak nikt inny.
Były sołtys Bździochów Alojzy Pstryś nie mógł się nadziwić, jak to Miętoś, niby wiejski głupek, takie cuda wyczynia. A Miętoś przy takim działaniu o elektorat mógł być spokojny. Jest zatem zrozumiałe, że wybrano go sołtysem na następną kadencję, podczas której Bździochy rozkwitły jeszcze bardziej, stając się kuźnią doskonale wykształconej kadry i potęgą gospodarczą. Kierunek rozwoju Bździochów został nie tylko precyzyjnie określony, ale też śmiała ta koncepcja została wdrożona i sprawdzona praktycznie. Każdy kolejny sołtys mógł mieć już tylko łatwiej. Czy tak było w istocie? Można mieć nadzieję.


Epilog

Po wielu, wielu latach od tamtych wydarzeń kolejny, wybrany demokratycznie sołtys mocno podupadłych Bździochów, Stanisław Potwarz zwany Waćpanem, znudzony, kręcąc się na okulawionym obrotowym krześle przy swoim biurku, bezmyślnie przegrzebywał szuflady i wyciągał z nich, prócz pogiętych spinaczy, wypisanych wkładów do długopisów, zużytych wykałaczek i innych tego rodzaju utensyliów stare, wytarte, zakurzone i przybrudzone papierzyska, które jakimś cudem przeleżały przez lata. Gdzieś na samym dnie znalazł mocno wyświechtaną, we dwoje złożoną kartkę, zapisaną wyblakłym atramentem i opatrzoną tytułem: Wywiad medyczny pacjenta. Na niej równym, pedantycznym pismem widniało:
Dane pacjenta – Jan Poboćko, zam. Bździochy 13.
Sołtys Potwarz, zwany Waćpanem, zaciekawiony treścią dokumentu, włożył okulary i czytał dalej:
Rozpoznanie – Morbus Bleuleri.
Objawy – Zaburzenia myślenia i postrzegania, czynności psychicznych i somatycznych o różnej dynamice, zanikająca okresowo jasność świadomości i sprawności intelektu na tle paranoidalnym, prowadząca do deficytów poznawczych. Uszkodzenie mechanizmów neuronalnych w ośrodkowych strukturach mózgu z rozległym wpływem na czynności neuropsychiczne. Częste, utrzymujące się długotrwale objawy wytwórcze na skutek nieprawidłowego przekaźnictwa synaptycznego neuronów, jak halucynacje, zaburzenia myślenia objawiające się u chorego głównie myśleniem magicznym. Występują i potęgują się fałszywe doświadczenia zmysłowe, patologiczne postrzeganie przedmiotów, które w rzeczywistości nie znajdują się w polu percepcji badanego lub w ogóle nie istnieją. Częste, nasilające się omamy makrooptyczne, gigantomania i urojenia owładnięcia przez siłę, która kieruje myślami i czynami chorego, z zachowaniem odporności na wszelką argumentację i uporczywie podtrzymywaną mimo obecności dowodów wskazujących na ich nieprawdziwość. U badanego pacjenta występują jednocześnie wszystkie trzy typy urojeń: paranoiczne – względnie logiczne, prawdopodobne, paranoidalne – nielogiczne, nieprawdopodobne i inkoherentne – nielogiczne, od dziwacznych do absurdalnych, o anormalnej treści. Towarzyszy im nieadekwatność reakcji emocjonalnych.[1]
Rokowania – Złe. Przypadek szczególny. Brak jakichkolwiek przesłanek powodzenia terapii.
Terapia – Nie zastosowano ze względu jw.
Pod spodem widniał mocno nieczytelny zawijas i ledwo widoczny odcisk pieczęci o treści: Dr Stefan Mondralla – Naczelny Lekarz Specjalistycznego Ośrodka Psychiatrycznego w Walonkach.
Jeszcze niżej, blisko dolnej krawędzi kartki widniał tą samą ręką skreślony dopisek: Niniejszy dokument wydano na prośbę Państwowej Komisji Wyborczej w Bździochach.

cdn…







[1] Morbus Bleuleri (schizofrenia) – źródło definicji: internet.