sobota, 5 kwietnia 2014

1. Miętoś

 Miętoś nie należał do ludzi bystrych. Do mało bystrych też nie. Nawet do bardzo, bardzo mało bystrych nie można go było zaliczyć. Ale i on w końcu coś spostrzegł.
W Bździochach zdecydowanie działo się coś dziwnego. Miętoś jeszcze nie wiedział, co. Zaczęło się w sercu wioski, przy studni, i z dnia na dzień rozprzestrzeniało coraz dalej. Ponieważ trudno było określić, co to było, bo ani to kształtu, ani koloru, ani niczego innego nie miało, od razu przyjęła się nazwa: Dziwne. Mniej więcej po tygodniu Dziwne wylazło na drogę w pobliżu domu sołtysa Pstrysia. I właściwie od tego czasu można powiedzieć, że Dziwne w Bździochach zadomowiło się na dobre.
Miętoś z początku obchodził toto wkoło, ostrożnie, niemal na palcach, usiłując przeniknąć wzrokiem, choć oczywiście bezskutecznie, bo Dziwne przecież nie wyglądało wcale, więc i przeniknąć wzrokiem go nie było można. Kręcił się więc wokół Dziwnego bezradnie, rozkładając ręce i strojąc miny. Ale chyba już wtedy poczuł, że zaczęło się dziać z nim coś takiego, chciałoby się rzec – dziwnego, czego nie znał i nie rozumiał, bo nigdy dotąd czegoś podobnego nie zaznał. Czuł wielki pociąg do Dziwnego, a uczucie to zalęgło się w jego sercu tak głęboko, jak tylko głęboko może się zalęgnąć uczucie w sercu wiejskiego głupka.
Bździochy były wsią, jakich niewiele już pozostało na kresach Kresów Wschodnich. Domostwa były drewniane, tylko nieliczne z elektrycznością, żurawie sterczały u studni, psy u bud – jak to mówią – dupami szczekały. Uczciwie jednak trzeba przyznać, że trochę nowoczesności do wsi zdążyło zawitać. Wszak i tam był sklep, do którego co i raz jakieś nowinki dowożono. W chacie Miętosia znalazł się więc telewizor, choć oglądać go można było tylko jako mebel, bo prądu do niego nie było. Wieczorny mrok rozjaśniały dwie lampy naftowe – na przemian, bo jednocześnie paliły się tylko w wielkie święta. Na co dzień nie było potrzeby. Miętosiowa matka przykryła telewizor gustowną nicianą serwetą własnego haftu, na niej zaś umieściła rybę z barwionego szkła, taką samą, jakie umieszczali na swoich serwetach inni właściciele telewizorów w Bździochach. Miętoś siadywał wieczorami przed ekranem, wciskał guziczek z napisem „on” („No pewno, że to on”, myślał) i czekał aż w skrzynce pojawią się obrazki, jak to gadano we wsi. Choć obrazki nie pojawiły się jak dotąd ani razu, cierpliwie w kolejne wieczory wciskał guziczek z „onym”, siadał na ulubionym zydelku i oczekiwał. Kiedyś w końcu przecież się pojawią. Tak było do czasu nastania Dziwnego, które zawładnęło całą istotą Miętosia. Od tej pory przestał przesiadywać przed ekranem, a swą niewinną duszę wiejskiego głupka oddał tylko jemu – Dziwnemu.
Z czasem Miętoś nie tylko oswoił się z Dziwnym i zaprzyjaźnił, ale nawet – i to był ten dziwny stan, w który wprawiało go Dziwne – poczuł do niego miętę przez rumianek, jak zwykło się ten stan poetycko we wsi określać. Od tej pory siadał codziennie na drewnianej, obitej cynkową, mocno już sfatygowaną blachą pokrywie studni, tej w środku wsi, przytulał Dziwne, głaskał je i nosił w sposób, w jaki matki noszą niemowlęta. Karmił toto i poił przynoszonymi z domu wiktuałami, jakie tylko znalazł w spiżarni. Czasem był to połeć wędzonej sperki z kiszoną kapustą, czasem kilka gotowanych w łupinach kartofli z siwaczkiem kwaśnego mleka, innym razem zaś suszone jabłka i gruszki w lnianym woreczku. Z nastaniem zimy nic się nie zmieniło w jego postępowaniu. Przychodził do studni okutany w baranicę i z baranią czapą na głowie, a dla Dziwnego przynosił matczyną wełnianą chustę w wielkie kolorowe kwiaty. Owijał je troskliwie, przyciskał do siebie i trwał tak z nim do późnej nocy. Gdy już nie mógł wytrzymać z zimna i z głodu, żegnał się z Dziwnym czule do następnego dnia i wracał do domu.
Miętoś. Etymologia tego słowa nie była zbyt skomplikowana, aczkolwiek nie miała związku z rzeczoną miętą przez rumianek odczuwaną ponoć przez Miętosia do Dziwnego, o co go posądzano. Ale z Dziwnym miała związek jak najbardziej, bo wtedy właśnie został tak przezwany i łatwo się to przezwisko przyjęło. Pierwsza w ten sposób odezwała się do niego Paliczkowa Jagoda – dziewczyna tyle ładna, co harda i złośliwa. Z daleka zawołała swym piskliwo-skrzekliwym, donośnym głosem:
– Dyć już ty tego Dziwnego tak nie miętoś, bo go udusisz!
Szybko to podchwycono i tak Miętoś został Miętosiem. Dawno temu, gdy Jagoda była jeszcze Jagódką, nad wyraz rozwiniętą dzierlatką, ponoć skłaniała swe myśli i chuci ku Jaśkowi Poboćko, jak naprawdę nazywał się Miętoś. Ale on myślał wtedy o całkiem innych rzeczach i Jagódkowe zaloty były mu nie w smak, a przynajmniej całkiem obojętne. Może nawet go drażniły. Być może więc była to zemsta niezaspokojonej duchowo i fizycznie, poniżonej, bo odtrąconej dziewczyny. Zwłaszcza fakt, że Jaśko nie stał się później, w jej przekonaniu, w pełni mężczyzną, a został wiejskim głupkiem, bardzo jej doskwierał i urągał jako kobiecie z pretensjami do wysokiej pozycji w bździochowskiej hierarchii. Z tego powodu wielu kawalerów nie widziało w niej partii do ożenku, co skłaniało ją do zachowań złośliwych i mściwych. W każdym razie tak Jaś od Poboćków stał się Miętosiem.
Mieszkańcy Bździochów, jak to bywa w małych, zamkniętych społecznościach, nie przepuścili żadnej okazji, by zrobić sobie uciechę. Zwykle z byle czego. Gdy więc spostrzegli Miętosiową opiekę nad Dziwnym, poczęli sobie z niego dworować, traktując go z góry i z politowaniem. Ot, wiejski głupek znalazł nareszcie coś godnego siebie i tyle. Dogadywali mu więc na różne sposoby, bawiąc się przy tym setnie a rubasznie. Nie zdarzyło się, żeby ktoś przeszedł obok Miętosia, nie zaczepiwszy go, nie rzuciwszy w jego stronę jakiejś, najczęściej kąśliwej uwagi na temat Dziwnego.
– Miętoś! – wołała na przykład Maryśka od Kozodojów, widząc go siedzącego na studni i piastującego Dziwne. – A dyć cyca mu dej, bo pewnie głodne niebożątko.
Śmiała się przy tym do rozpuku i mrugała do innych dziewczyn, które z grabiami, widłami i trojakami pełnymi żuru szły w pole. Te, ośmielone Marysinym tupetem i brakiem reakcji ze strony Miętosia, też wykrzykiwały jedna przez drugą:
– Pojrzyj ino, do kogo ono jest podobne, bo to może twój dzieciak, któregoś gdzie zmajstrował!
– Jak to dziewucha jest, to pewnie se panne do ożenku hołubisz!
– Glądej lepiej do pieluchy, czy to czasem nie chłopak, bo z ożenku nici!
– A mojego Jantka byś tak nie pobawił, kiej bede w polu?!
I tak te przygaduszki, czasem uszczypliwe, czasem tylko pobłażliwe trwały niezmiennie, będąc najlepszą rozrywką dla wsi, w której mało co poza tym się działo. Można by powiedzieć, że weszły w krew całej wiosce.
Tymczasem minęła zima i wiosna. Pewnej letniej niedzieli Bździochami wstrząsnęło. Było to tuż po porannej mszy, kiedy ludziska, gwarząc i gestykulując, wracali do swych domostw. Ubrany niedzielnie Miętoś jak zwykle siedział na pokrywie studni, więc ludzie z przyzwyczajenia, pozdrawiając go, zagadywali o Dziwne i kiwali głowami z politowaniem nad losem wiejskiego głupka. Tymczasem Miętoś ni stąd, ni zowąd odpowiadał na ich pozdrowienia najpiękniejszą i najbardziej poprawną polszczyzną, jakiej nikt się nie spodziewał usłyszeć z jego ust. Więcej – jakiej nikt z nich nigdy i nigdzie nie słyszał, bo nawet w telewizorach tak „piknie nie gadali”. Mówił do nich łagodnie, tłumacząc, że są w błędzie, bo tak naprawdę to on nic nie ściska, nic nie tuli, nic nie hołubi. Dziwnego nie ma, a jeżeli ktoś myślał, że jest, to był to jedynie wytwór jego imaginacji. – No, wydawało się wam – dodawał, widząc osłupiałą minę interlokutora. Nikt przecież z nich Dziwnego nie widział, a on, Miętoś, tulił toto tylko dlatego, żeby wszystkim zrobić przyjemność, skoro byli przekonani, że Dziwne jest.
Wtedy dopiero w Bździochach zrobiło się naprawdę dziwnie. Miętoś w przeciwieństwie do innych ludzi nie spoglądał na nich jak na wiejskich głupków, ani też wyniośle, drwiąco czy z pobłażaniem. Cierpliwość, z jaką rozwiewał każdemu po kolei wszelkie wątpliwości, była godna podziwu. Aż trudno było uwierzyć, że to ten sam człowiek.
Były też konsekwencje tej przedziwnej metamorfozy. W najbliższych wyborach obrano Miętosia sołtysem (Musi mu przeszło głupkowanie, skoro tak piknie gada – mawiano), a na pokrywie studni zaczął przesiadywać ktoś inny, jakby jego następca, przezwany później Waćpanem. Nie jest istotne, z której chaty pochodził; etymologia jego przezwiska też nie jest ważna, wszak nie o niego, a o Miętosia tutaj chodzi.
W Bździochy jakby piorun strzelił. Niemal od ręki wszystko zaczęło się zmieniać. Bardzo więc szybko wieś przeistoczyła się w przodujący ośrodek zaawansowanych technologii, coś w rodzaju Bździochowej Doliny, a z całego świata zaczęli napływać inwestorzy i fachowcy. Mowy być nie mogło o bolączkach, jakie trapiły resztę kraju – o bezrobociu, braku mieszkań i tym podobnych. Tu wszystko i zawsze się udawało. Na Herbeciowym polu i Plewkowej łące wybudowano lotnisko, bezkolizyjnie poprowadzone autostrady usprawniły system komunikacji, sklep spożywczo-przemysłowy został wykupiony i rozbudowany przez jego wieloletniego ekspedienta Hieronima Snopałkę, stając się przeogromnym hipermarketem, drapacze chmur wyrastały jak przysłowiowe grzyby po deszczu; w krótkim czasie centrum Bździochów niewiele różniło się od centrum Warszawy. Otwarto uniwersytet, politechnikę i mnóstwo pomniejszych prywatnych uczelni, kształcących kolejne pokolenia naukowców, wynalazców i menedżerów. Paliczkowa Jagoda znalazła w końcu męża (i to jakiego!) i założyła prężnie działający ośrodek telewizyjny. Na antenie dała się poznać jako niezwykle sprawna dziennikarka o charakterystycznym głosie, rozpoznawalnym w całym kraju i nie tylko. Inne dziewczyny też nieźle sobie poradziły z zamążpójściem. Jedynie Marysia Kozodojówna nie podążyła drogą kariery naukowo-biznesowej, aczkolwiek i ona w pewnym sensie w biznesie robiła. Otworzyła w swojej willi lokalik z przytulnym zapleczem, o którym było wiadomo, że można tam wśród wszelakiego rodzaju masaży ukoić skołatane nerwy, przywrócić kondycję psychiczną (z fizyczną raczej trzeba było przyjść) i nabrać animuszu do pracy. Cóż, takie przybytki też są potrzebne, zwłaszcza gdy na tego rodzaju usługi jest zapotrzebowanie. Rynek to rynek. Rządzi się żelaznymi prawami, a bździochowianie wiedzieli o tym chyba jak nikt inny.
Były sołtys Bździochów Alojzy Pstryś nie mógł się nadziwić, jak to Miętoś, niby wiejski głupek, takie cuda wyczynia. A Miętoś przy takim działaniu o elektorat mógł być spokojny. Jest zatem zrozumiałe, że wybrano go sołtysem na następną kadencję, podczas której Bździochy rozkwitły jeszcze bardziej, stając się kuźnią doskonale wykształconej kadry i potęgą gospodarczą. Kierunek rozwoju Bździochów został nie tylko precyzyjnie określony, ale też śmiała ta koncepcja została wdrożona i sprawdzona praktycznie. Każdy kolejny sołtys mógł mieć już tylko łatwiej. Czy tak było w istocie? Można mieć nadzieję.


Epilog

Po wielu, wielu latach od tamtych wydarzeń kolejny, wybrany demokratycznie sołtys mocno podupadłych Bździochów, Stanisław Potwarz zwany Waćpanem, znudzony, kręcąc się na okulawionym obrotowym krześle przy swoim biurku, bezmyślnie przegrzebywał szuflady i wyciągał z nich, prócz pogiętych spinaczy, wypisanych wkładów do długopisów, zużytych wykałaczek i innych tego rodzaju utensyliów stare, wytarte, zakurzone i przybrudzone papierzyska, które jakimś cudem przeleżały przez lata. Gdzieś na samym dnie znalazł mocno wyświechtaną, we dwoje złożoną kartkę, zapisaną wyblakłym atramentem i opatrzoną tytułem: Wywiad medyczny pacjenta. Na niej równym, pedantycznym pismem widniało:
Dane pacjenta – Jan Poboćko, zam. Bździochy 13.
Sołtys Potwarz, zwany Waćpanem, zaciekawiony treścią dokumentu, włożył okulary i czytał dalej:
Rozpoznanie – Morbus Bleuleri.
Objawy – Zaburzenia myślenia i postrzegania, czynności psychicznych i somatycznych o różnej dynamice, zanikająca okresowo jasność świadomości i sprawności intelektu na tle paranoidalnym, prowadząca do deficytów poznawczych. Uszkodzenie mechanizmów neuronalnych w ośrodkowych strukturach mózgu z rozległym wpływem na czynności neuropsychiczne. Częste, utrzymujące się długotrwale objawy wytwórcze na skutek nieprawidłowego przekaźnictwa synaptycznego neuronów, jak halucynacje, zaburzenia myślenia objawiające się u chorego głównie myśleniem magicznym. Występują i potęgują się fałszywe doświadczenia zmysłowe, patologiczne postrzeganie przedmiotów, które w rzeczywistości nie znajdują się w polu percepcji badanego lub w ogóle nie istnieją. Częste, nasilające się omamy makrooptyczne, gigantomania i urojenia owładnięcia przez siłę, która kieruje myślami i czynami chorego, z zachowaniem odporności na wszelką argumentację i uporczywie podtrzymywaną mimo obecności dowodów wskazujących na ich nieprawdziwość. U badanego pacjenta występują jednocześnie wszystkie trzy typy urojeń: paranoiczne – względnie logiczne, prawdopodobne, paranoidalne – nielogiczne, nieprawdopodobne i inkoherentne – nielogiczne, od dziwacznych do absurdalnych, o anormalnej treści. Towarzyszy im nieadekwatność reakcji emocjonalnych.[1]
Rokowania – Złe. Przypadek szczególny. Brak jakichkolwiek przesłanek powodzenia terapii.
Terapia – Nie zastosowano ze względu jw.
Pod spodem widniał mocno nieczytelny zawijas i ledwo widoczny odcisk pieczęci o treści: Dr Stefan Mondralla – Naczelny Lekarz Specjalistycznego Ośrodka Psychiatrycznego w Walonkach.
Jeszcze niżej, blisko dolnej krawędzi kartki widniał tą samą ręką skreślony dopisek: Niniejszy dokument wydano na prośbę Państwowej Komisji Wyborczej w Bździochach.

cdn…







[1] Morbus Bleuleri (schizofrenia) – źródło definicji: internet.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz