Najznamienitszy bździochowski poeta
Wenecjusz Skryba doczekał się wreszcie swego wielkiego dnia, dnia prawdziwego prasowego
debiutu. Nareszcie został doceniony jego talent, kunszt i w ogóle cała jego
„liryczna osobowość”. Cokolwiek się za tym określeniem kryje. Redakcja poczytnego
dziennika New Bździoch Times, zwanego popularnie New Bździocherem,
poinformowała go pisemnie, że na łamach owego dziennika opublikuje jego dzieło w
całości. Była to najwspanialsza wiadomość, jaką Wenecjusz Skryba mógł otrzymać.
Jego dzieło, ba! jego życiowe dzieło wreszcie będzie mógł przeczytać każdy
bździochowianin. To będzie coś jak literatura trafiająca pod strzechy. I to nie
byle jaka literatura. Wenecjusz Skryba wiedział, że stworzył dzieło na miarę epopei
narodowej. Mógł to sugerować chociażby tytuł: „Pan Bździocheusz”. „Właściwie
trudno byłoby się dziwić”, analizował w myślach. „Zamknięte w trzynastu
księgach ponad dwieście stron regularnego osiemnastozgłoskowca, precyzyjne
rymy, trzymająca w napięciu fabuła i zaskakująca wyborna puenta, a przy tym wyraziste
opisy: malownicze – przyrody, ekspresyjne – gry na instrumentach, brawurowe –
polowań, czy niepozbawione elementów erotycznych – grzybobrania, a przy tym
podnoszące na duchu wątki patriotyczne, religijne i umoralniające, no i
chwytająca za serce inwokacja – nie ma cudów, to musi zrobić na czytelniku
piorunujące wrażenie.” Podobno redaktor naczelny konkurencyjnego pisma Super Bździochpress aż zzieleniał z
zazdrości, gdy mu o tym pokątnie doniesiono.
Jakże skromnie w porównaniu z obecnym wielkim dziełem
wypadały dotychczasowe teksty Skryby (na to porównanie uśmiechał się w duchu z politowaniem
dla własnej niegdysiejszej niedoskonałości), drukowane sporadycznie tu i ówdzie,
choć już wtedy zapowiadały nadejście tego geniuszu poetyckiego. Na przykład „Wierszokletyzm
na artretyzm” – specjalistyczny, całkowicie rymowany artykuł pomieszczony w jednym
z licznych wydawanych w Bździochach periodyków medycznych, który wywołał wręcz
burzę medialną i spowodował lawinę polemik. Sam profesor Skalpel zabrał wtedy
głos, przeprowadzając szczegółową wiwisekcję tekstu, tytułując ją zgrabnie: „Ze
schizofrenią da się żyć”. Ale to już historia. Oto teraz Wenecjusz Skryba z
wiatrem we włosach i zapachem Nobla w nozdrzach wypływał na szerokie oceany
wielkiej literatury. Czuł całym sobą, że już niewiele brakuje, aby został
ogłoszony wieszczem. Obecna prasowa publikacja będzie już tylko tą przysłowiową
kropką nad „i”, która zainicjuje proces jego wieszczyfikacji.
Nie dziwi więc, że był wniebowzięty i – jak to się popularnie
określa – cały w skowronkach. Nie mógł się doczekać soboty, Wielkiej Soboty, bo
to w wielkosobotnim magazynie właśnie, o większej niż codziennie objętości i niemal
dwukrotnie wyższym nakładzie, miało się pojawić jego dzieło. Wielka Sobota. Lepszego
terminu na tak błyskotliwe rozpoczęcie kariery Wenecjusz Skryba nie mógł sobie
wymarzyć. Będzie to w dwójnasób Wielka Sobota. Raz, że wielkanocna, dwa, że
objawi się światu wielkie dzieło. Ba, wiekopomne dzieło, bo takim zostanie
obwołane przez krytyków literackich, a za nimi przez całą społeczność
bździochowską. Tego był absolutnie pewien. „Nie na darmo rodzice dali mi na
chrzcie imię Wenecjusz. To przecież od weny.”, myślał. „A i nazwisko też mam
adekwatne do swego zajęcia. Przyjmę pseudonim Strofokles” – marzył.
Niecierpliwie więc czekał soboty i nie
mogąc spać z podniecenia, jeszcze przed świtem ustawił się „w kolejce” do
kiosku z gazetami. Porwał z lady pierwszy egzemplarz i niecierpliwie wertował.
Przewertował go jeszcze kilka razy zanim trafił na swój-nie swój tekst. Z
każdym kolejnym wertowaniem mina mu rzedła, a oczy zamiast ust, które nie były
w stanie wypowiedzieć słowa, zdawały się mówić: „To niemożliwe, to niemożliwe.
Przecież mi napisali! Obiecali!” Wreszcie, gdy już rozpoznał swoje dzieło,
zachciało mu się wyć. Nie było osiemnastozgłoskowca, nie było precyzyjnych
rymów ani realistycznych opisów, cała reszta też jakaś taka miałka i krótka, a przesłanie
– mało czytelne. Nawet tytuł zmieniono. A jednak był to jego tekst, bo
rozpoznawał to, co z niego zostawiono. Załzawionym wzrokiem przemierzał strofy.
Odwieczny dylemat
Oto
problem tchnięty w wiersze –
Ludzkość
nęka myśl ponura,
Co
na Ziemi było pierwsze:
Jajko
czy też może kura?
Arcychytrze
po wsze czasy
Zagmatwała
rzecz natura –
Co
początkiem drobiej rasy:
Jajko
było czy też kura?
Już
się Alleluja święci –
Ludów
wiara i kultura.
Rozwiązanie
szybkie nęci:
Pierwsze
jajko czy też kura?
Szklana
kula, odczynianie,
Wróżba
czy też inna bzdura
Nie
odpowie na pytanie:
Jajko
było wpierw czy kura?
O
co tyle jest hałasu?
Pozwoli
mi synekura,
Aby
dla zabicia czasu
Zgłębić
temat: Jajko? Kura?
Do
maszyny więc zasiadam,
Mina
tęga i postura.
Ja
ten problem wreszcie zbadam:
Jajko
pierwsze czy też kura?
Stuk
klawiszy mi podpowie,
Wrzasnę
wnet zwycięskie „hura”!
Przegnam
niepewności mrowie:
Kura?
Jajko? Jajko? Kura?
Pod
sklepieniem mojej czaszki
Pytań
się gromadzi chmura.
Brzęczą
jak natrętne ważki:
Może
jajko? Może kura?
Z
zapisanych kartek stosów
Tworzy
się makulatura.
Odpowiedzieć
wciąż nie sposób:
Czy
to jajko? Czy to kura?
Na
nic książki, wademeka,
Prasa,
inna też lektura;
Wciąż
dylemat mi dopieka:
Jajko?
Nie! To może kura?
Na
nic pilne studiowanie,
Kursy,
szkoły i matura.
Retoryczne
trwa pytanie:
Jajko czy też
jednak kura?
Żar
z mych lic bucha jak z pieca,
Mózgu grozi mi ruptura.
Jak
mam dociec, to ci heca:
Pierwsze
jajko? Nie! A kura?
Jak
osiołka niemoc dusi –
Owsa
żłób czy siana fura?
I
to nęci, i to kusi:
Jajko?
Kura? Jajko? Kura?
Dzień
mnie bladym brzaskiem wita,
W
szklance stygnie jakaś lura,
W głowie ciągle myśl nie świta:
Jajko
czy też, psiakość, kura?
Tyle
godzin nad tym ślęczę,
Stale
myśl się tłucze, która
Jest
jak czkawka; czkając jęczę:
Ja,
ja, jajko? Ku, ku, kura?
Nie
w mych rękach przyszłość świata.
Poszły
w kąt: buta, brawura.
W
gordyjski się węzeł splata
Zagadnienie:
Jajko – kura.
Kogóż
prosić mam o zdanie,
Gdy
miast głowy pusta rura,
By
odpowiedź na pytanie
Dostać:
Jajko czy też kura?
Na
święconkę, co wśród bazi
W
oknie tkwi mojego biura,
Zerkam,
a po głowie łazi
W
tę i nazad: Jajko? Kura?
Wielkanocny
spraw baranku,
Bym,
nim zabrzmi pianie kura
W
głuchej ciszy o poranku,
Wiedział:
jajko to czy kura?
Eureka!
– prosto z mostu
Wołam
i dopadam pióra.
Rozwiązaniem
jest po prostu:
Ani
jajko, ani kura!
Nie
pomylę się tu raczej,
Za
namową więc baranka
Problem
stawiam dziś inaczej:
Pierwsza
kura czy pisanka?
Wenecjusz
Skryba jeszcze kilkakrotnie przewertował gazetę i przebiegł wzrokiem po
tekście. Na pocieszenie, a raczej na otarcie łez zauważył, że przynajmniej
tekst jest na czasie.
cdn…
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz