piątek, 18 kwietnia 2014

3. Debiut Wenecjusza Skryby



         Najznamienitszy bździochowski poeta Wenecjusz Skryba doczekał się wreszcie swego wielkiego dnia, dnia prawdziwego prasowego debiutu. Nareszcie został doceniony jego talent, kunszt i w ogóle cała jego „liryczna osobowość”. Cokolwiek się za tym określeniem kryje. Redakcja poczytnego dziennika New Bździoch Times, zwanego popularnie New Bździocherem, poinformowała go pisemnie, że na łamach owego dziennika opublikuje jego dzieło w całości. Była to najwspanialsza wiadomość, jaką Wenecjusz Skryba mógł otrzymać. Jego dzieło, ba! jego życiowe dzieło wreszcie będzie mógł przeczytać każdy bździochowianin. To będzie coś jak literatura trafiająca pod strzechy. I to nie byle jaka literatura. Wenecjusz Skryba wiedział, że stworzył dzieło na miarę epopei narodowej. Mógł to sugerować chociażby tytuł: „Pan Bździocheusz”. „Właściwie trudno byłoby się dziwić”, analizował w myślach. „Zamknięte w trzynastu księgach ponad dwieście stron regularnego osiemnastozgłoskowca, precyzyjne rymy, trzymająca w napięciu fabuła i zaskakująca wyborna puenta, a przy tym wyraziste opisy: malownicze – przyrody, ekspresyjne – gry na instrumentach, brawurowe – polowań, czy niepozbawione elementów erotycznych – grzybobrania, a przy tym podnoszące na duchu wątki patriotyczne, religijne i umoralniające, no i chwytająca za serce inwokacja – nie ma cudów, to musi zrobić na czytelniku piorunujące wrażenie.” Podobno redaktor naczelny konkurencyjnego pisma Super Bździochpress aż zzieleniał z zazdrości, gdy mu o tym pokątnie doniesiono.
Jakże skromnie w porównaniu z obecnym wielkim dziełem wypadały dotychczasowe teksty Skryby (na to porównanie uśmiechał się w duchu z politowaniem dla własnej niegdysiejszej niedoskonałości), drukowane sporadycznie tu i ówdzie, choć już wtedy zapowiadały nadejście tego geniuszu poetyckiego. Na przykład „Wierszokletyzm na artretyzm” – specjalistyczny, całkowicie rymowany artykuł pomieszczony w jednym z licznych wydawanych w Bździochach periodyków medycznych, który wywołał wręcz burzę medialną i spowodował lawinę polemik. Sam profesor Skalpel zabrał wtedy głos, przeprowadzając szczegółową wiwisekcję tekstu, tytułując ją zgrabnie: „Ze schizofrenią da się żyć”. Ale to już historia. Oto teraz Wenecjusz Skryba z wiatrem we włosach i zapachem Nobla w nozdrzach wypływał na szerokie oceany wielkiej literatury. Czuł całym sobą, że już niewiele brakuje, aby został ogłoszony wieszczem. Obecna prasowa publikacja będzie już tylko tą przysłowiową kropką nad „i”, która zainicjuje proces jego wieszczyfikacji.
Nie dziwi więc, że był wniebowzięty i – jak to się popularnie określa – cały w skowronkach. Nie mógł się doczekać soboty, Wielkiej Soboty, bo to w wielkosobotnim magazynie właśnie, o większej niż codziennie objętości i niemal dwukrotnie wyższym nakładzie, miało się pojawić jego dzieło. Wielka Sobota. Lepszego terminu na tak błyskotliwe rozpoczęcie kariery Wenecjusz Skryba nie mógł sobie wymarzyć. Będzie to w dwójnasób Wielka Sobota. Raz, że wielkanocna, dwa, że objawi się światu wielkie dzieło. Ba, wiekopomne dzieło, bo takim zostanie obwołane przez krytyków literackich, a za nimi przez całą społeczność bździochowską. Tego był absolutnie pewien. „Nie na darmo rodzice dali mi na chrzcie imię Wenecjusz. To przecież od weny.”, myślał. „A i nazwisko też mam adekwatne do swego zajęcia. Przyjmę pseudonim Strofokles” – marzył.
         Niecierpliwie więc czekał soboty i nie mogąc spać z podniecenia, jeszcze przed świtem ustawił się „w kolejce” do kiosku z gazetami. Porwał z lady pierwszy egzemplarz i niecierpliwie wertował. Przewertował go jeszcze kilka razy zanim trafił na swój-nie swój tekst. Z każdym kolejnym wertowaniem mina mu rzedła, a oczy zamiast ust, które nie były w stanie wypowiedzieć słowa, zdawały się mówić: „To niemożliwe, to niemożliwe. Przecież mi napisali! Obiecali!” Wreszcie, gdy już rozpoznał swoje dzieło, zachciało mu się wyć. Nie było osiemnastozgłoskowca, nie było precyzyjnych rymów ani realistycznych opisów, cała reszta też jakaś taka miałka i krótka, a przesłanie – mało czytelne. Nawet tytuł zmieniono. A jednak był to jego tekst, bo rozpoznawał to, co z niego zostawiono. Załzawionym wzrokiem przemierzał strofy.


                            Odwieczny dylemat

                                      Oto problem tchnięty w wiersze –
                                      Ludzkość nęka myśl ponura,
                                      Co na Ziemi było pierwsze:
                                      Jajko czy też może kura?

                                      Arcychytrze po wsze czasy
                                      Zagmatwała rzecz natura –
                                      Co początkiem drobiej rasy:
                                      Jajko było czy też kura?

                                      Już się Alleluja święci –
                                      Ludów wiara i kultura.
                                      Rozwiązanie szybkie nęci:
                                      Pierwsze jajko czy też kura?

                                      Szklana kula, odczynianie,
                                      Wróżba czy też inna bzdura
                                      Nie odpowie na pytanie:
                                      Jajko było wpierw czy kura?

                                      O co tyle jest hałasu?
                                      Pozwoli mi synekura,
                                      Aby dla zabicia czasu
                                      Zgłębić temat: Jajko? Kura?

                                      Do maszyny więc zasiadam,
                                      Mina tęga i postura.
                                      Ja ten problem wreszcie zbadam:
                                      Jajko pierwsze czy też kura?

                                      Stuk klawiszy mi podpowie,
                                      Wrzasnę wnet zwycięskie „hura”!
                                      Przegnam niepewności mrowie:
                                      Kura? Jajko? Jajko? Kura?

                                      Pod sklepieniem mojej czaszki
                                      Pytań się gromadzi chmura.
                                      Brzęczą jak natrętne ważki:
                                      Może jajko? Może kura?       

                                      Z zapisanych kartek stosów
                                      Tworzy się makulatura.
                                      Odpowiedzieć wciąż nie sposób:
                                      Czy to jajko? Czy to kura?

                                      Na nic książki, wademeka,
                                      Prasa, inna też lektura;
                                      Wciąż dylemat mi dopieka:
                                      Jajko? Nie! To może kura?

                                      Na nic pilne studiowanie,
                                      Kursy, szkoły i matura.
                                      Retoryczne trwa pytanie:
                                       Jajko czy też jednak kura?

                                      Żar z mych lic bucha jak z pieca,
                                     Mózgu grozi mi ruptura.
                                      Jak mam dociec, to ci heca:
                                      Pierwsze jajko? Nie! A kura?

                                      Jak osiołka niemoc dusi –
                                      Owsa żłób czy siana fura?
                                      I to nęci, i to kusi:
                                      Jajko? Kura? Jajko? Kura?

                                      Dzień mnie bladym brzaskiem wita,
                                      W szklance stygnie jakaś lura,
                                      W głowie ciągle myśl nie świta:
                                      Jajko czy też, psiakość, kura?

                                      Tyle godzin nad tym ślęczę,
                                      Stale myśl się tłucze, która
                                      Jest jak czkawka; czkając jęczę:
                                      Ja, ja, jajko? Ku, ku, kura?

                                      Nie w mych rękach przyszłość świata.
                                      Poszły w kąt: buta, brawura.
                                      W gordyjski się węzeł splata
                                      Zagadnienie: Jajko – kura.

                                      Kogóż prosić mam o zdanie,
                                      Gdy miast głowy pusta rura,
                                      By odpowiedź na pytanie
                                      Dostać: Jajko czy też kura?

                                      Na święconkę, co wśród bazi
                                      W oknie tkwi mojego biura,
                                      Zerkam, a po głowie łazi
                                      W tę i nazad: Jajko? Kura?

                                      Wielkanocny spraw baranku,
                                      Bym, nim zabrzmi pianie kura
                                      W głuchej ciszy o poranku,
                                      Wiedział: jajko to czy kura?

                                      Eureka! – prosto z mostu
                                      Wołam i dopadam pióra.
                                      Rozwiązaniem jest po prostu:
                                      Ani jajko, ani kura!
                                     
                                      Nie pomylę się tu raczej,
                                      Za namową więc baranka
                                      Problem stawiam dziś inaczej:
                                      Pierwsza kura czy pisanka?




         Wenecjusz Skryba jeszcze kilkakrotnie przewertował gazetę i przebiegł wzrokiem po tekście. Na pocieszenie, a raczej na otarcie łez zauważył, że przynajmniej tekst jest na czasie.

cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz