sobota, 31 maja 2014

9. Na kłopoty Augustyn

 
 
Najlepszą studentką, nie tylko ostatniego roku studiów magisterskich na Wydziale Martyrologii Stosowanej, ale całego Uniwersytetu Bździochowskiego im. Piasta Kołodzieja, zdobywczynią corocznej nagrody rektorskiej, laureatką licznych konkursów zamkniętych i otwartych z wiedzy wszelakiej i w ogóle posiadaczką wszystkiego, co tylko można zdobyć, wylaureacić i posiąść, była dzierżycielka ilorazu inteligencji IQ zbliżonego do poziomu dwustu punktów i jednocześnie właścicielka przedniej urody, Stukawka Dzięciołko. Dlatego też dziewczę to, bystre i rezolutne, wykorzystywało każdą chwilę – wolną czy zajętą – do przyswajania wiedzy. Uczyła się zawsze i wszędzie: stojąc, idąc, biegnąc, siedząc albo i leżąc, na uczelni, w domu, w parku, w urzędzie i w tysiącach innych miejsc. A nawet w toalecie. Oraz w tramwaju. I właśnie gdy pewnego dnia jechała tramwajem w stronę uniwersytetu, zagłębiona po uszy w lekturze czegoś wielce poważnego, skupiona tak, że bardziej skupionym być już niepodobna, z myślami pędzącymi przez zwoje mózgowe z prędkością o niebo większą niż prędkość prądu w obwodach elektronicznych, kiedy całe jej jestestwo chłonęło ową wiedzę, można by rzec – wszystkimi porami, zadzwonił telefon komórkowy któregoś z pasażerów. Po krótkim poruszeniu, gdy niemal wszyscy jadący sięgnęli do kieszeni i torebek, jedna z siedzących pań odezwała się głosem zdecydowanym i donośnym:
– Halo. Tak. Ach, witaj, kochana, właśnie miałam do ciebie dzwonić. Muszę ci się z czegoś zwierzyć. Otóż wyobraź sobie, że Ździsiek się na mnie obraził. Żebyś ty wiedziała o co. Wyobraź sobie, że właściwie o nic. No, jak to nie rozumiesz? Przecież mówię wyraźnie: o nic. Aha, aha. To było wczoraj. Powiedział, że mu nie smakuje zupa. Ty wiesz, przecież on zawsze uwielbiał ogórkową, a wczoraj ledwie zamoczył łyżkę w talerzu, nawet nie spróbował i zaczął wybrzydzać. Że niby taka jakaś bez smaku, że za mało ogórkowa, że w ogóle ogórki za mało ogórkowe, że cała zupa za mało zupna i tak dalej. Ty wiesz – rozmówczyni zaczęła chlipać i siąkać nosem – ja myślę, że on mnie już nie kocha. Czuję to. Przecież on tak zawsze lubił ogórkową. Przepadał za nią. A teraz nic. On mnie już nie kocha. Mówię ci. Na pewno znalazł sobie inną, dlatego mu nie smakuje moje gotowanie. Ogórkowa. Wyobraź sobie – ogórkowa! Kiedyś to by się za nią dał posiekać. A wczoraj. Nic. No, ale co ci będę więcej mówić. „Ździsiek”, mówię do niego, „Ździsiulek, no coś ty? Co z tobą?”. A on nic, tylko, że mu się jeść nie chce. Mówię mu: „ Zjedz, Ździsieńku, zjedz chociaż parę łyżek. Specjalnie po ogórki takie pyszne dla ciebie jeździłam. No, zjedz chociaż troszeńkę”. A on nie. Mówię ci, on ma już inną. Ja to czuję. Ja mam nosa do takich spraw. On mnie już nie kochaaa…”
Kobieta rozszlochała się na dobre. Z głośnym trąbieniem wydmuchała nos w chusteczkę. Pasażerowie odetchnęli z ulgą i z nadzieją, że po takiej spowiedzi nieszczęśnica zakończy publiczne dzielenie się kłopotem. Już wcześniej ktoś próbował jej przerwać i namówić, aby wypłakiwała się w bardziej ustronnym miejscu, bo tramwaj niekoniecznie jest od tego. Pozostali też mieli ochotę na zwrócenie uwagi, a przynajmniej mieli to wypisane na twarzach. Ale jak tu przerwać człowiekowi tak pokrzywdzonemu przez los? A raczej przez Ździśka. Pozostała im tylko nadzieja. Nawet nie wiedzieli jak płonna.
– Wiesz, rozmawiałam z sąsiadką – zaczęła pani znowu, dużo spokojniej niż przed chwilą. – Wiesz którą. Tą z naprzeciwka. Tą, co ma okna tak krzywo pomalowane. No, jak to z którą? Tą, której dzieci tak zawsze hałasują. Tak wrzeszczą, że nie można się skupić. No tak, z tą. Powiedziałam jej wszystko jak na spowiedzi. Tak, o tym, że Ździsiek mnie zdradza. Bo na pewno mnie zdradza. Bo przecież, jakby mnie nie zdradzał, to zjadłby tę ogórkową. Taka dobra mi wyszła, zabielana śmietanką osiemnastoprocentową. Specjalnie do Biedronki poleciałam, żeby mu smakowało. I kartofelki młode, a po ogórki kiszone to specjalnie na targ pojechałam. Wiesz na który. Aż tam za Bździochówkę. Tam przyjeżdża taka jedna kobieta aż gdzieś spod Jarzynówka. To przecież będzie ze sto kilometrów. Że też jej się chce jeździć taki szmat drogi. Ale ogórki ma naprawdę pyszne. Palce lizać. Czuć, że dała do nich dużo koperku i czosnku. Aha, ona jeszcze daje do nich ostrą paprykę, to one są później takie twarde i fantastycznie szczypią w język. Ale o czym to ja mówiłam? Aha, no więc powiedziałam jej, tej sąsiadce, że Ździchu ma już inną. Kochanicę jakąś sobie przygruchał. Jakąś flądrę. Jaki on głupi. Czy to mnie coś brakuje? Czy ja jakaś gorsza jestem? A takiej ogórkowej jak ja, to ona mu na pewno nie ugotuje. Która by była tak głupia, żeby mu aż tak nadskakiwać, żeby po ogórki lecieć aż za Bździochówkę? Tylko ja, ja jedna taka głupia jestem. Ale on się kiedyś przekona. Ooo, ale wtedy to już będzie za późno. Taka pyszna zupa. Taka pyszna.
Stukawka Dzięciołko już dawno przestała czytać. Za nic nie mogła się skupić, a minę miała podobnie zdegustowaną jak pozostali pasażerowie. Ale to ciągle nie był koniec tyrady czy też wyżalania się.
– Wiesz, kochana – ciągnęła monolog kobieta potrafiąca ugotować chyba najsmaczniejszą zupę ogórkową na całym świecie – porozmawiam o tym z Augustynem. Jemu mogę zaufać. On mi coś doradzi. No to pa, kończę i od razu do niego dzwonię.
– A mogłaby pani do Augustyna zadzwonić później?! – zapytała Stukawka Dzięciołko, uśmiechając się nad wyraz życzliwie.
 
cdn…

sobota, 24 maja 2014

8. Niewypały Błękitnej Strzały




                Błękitek Strzała był z zawodu – można by rzec – amatorem. Był amatorem w wielu czynnościach – był amatorem budowlańcem, amatorem mechanikiem, amatorem ogrodnikiem i tak dalej. Krótko, był amatorem we wszystkim, co było do zrobienia – jak to się mówi – przy domu, a ogólnie, był amatorem we wszystkim, czym w życiu przyszło mu się zajmować. Złośliwi sąsiedzi rozpowiadali po Bździochach, że Strzała był też amatorem kwaśnych jabłek, co wcale nie znaczyło, iż miało to jakiś związek z Wilhelmem Tellem. Jeszcze złośliwsi szeptali, że nawet jako mąż też był amatorem. Oczywiste jest więc, że kiedy Błękitek Strzała kupił sobie samochód, i jako kierowca nie mógł być nikim innym niż amatorem. Od tej chwili przez życzliwych sąsiadów zaczął być nazywany Błękitną Strzałą. A żeby było dowcipniej, Błękitek kupił sobie auto koloru niebieskiego, co tylko utwierdziło sąsiadów w przekonaniu o adekwatności przezwiska.
         Nowe auto Strzały było naprawdę nowe, to znaczy z salonu, a nie z drugiej ręki. Było śliczne, błyszczące chromem i pachnące nowością. To był prawdopodobnie najważniejszy powód, dla którego sąsiadom – mówiąc kolokwialnie – skoczyła gula, źródło owej niepohamowanej złośliwości (czytaj: bezinteresownej życzliwości).  "To jakiś niewypał", mówili. Natomiast Błękitek mając takie cacko – mocne i szybkie, wyruszył na pierwszą samodzielną  jazdę. Bardzo się starał, aby nie łamać przepisów, czyli jeździć tak, jak go nauczono na kursie. Bardzo się więc zdziwił, kiedy przejeżdżając koło radaru, ten błysnął mu po oczach. Zdziwiony Strzała mimowolnie zdjął nogę z gazu i spojrzał na prędkościomierz. Jechał z właściwą prędkością. Lecz ciekawość wzięła górę. Zawrócił i z mniejszą prędkością przejechał obok radaru. Ale i tym razem błysk się powtórzył. Lekko poirytowany Błękitek ponownie zawrócił i przeparadował obok radaru z jeszcze mniejszą prędkością. Błysnęło jednak znowu. Wkurzony kierowca amator jeszcze raz zawrócił i niemal wlokąc się, przedefilował przed radarem. Błysnęło. W tej sytuacji Błękitek doszedł do wniosku, że radar musi być uszkodzony. Machnął na niego ręką i wcisnął porządnie gaz, rekompensując sobie dyskomfort moralny spowodowany wolną jazdą przed głupim radarem. W następnej miejscowości zatrzymał go patrol jadący nieoznakowanym samochodem, ale wyposażonym w kamerę. Policjant zaprosił Strzałę do swojego auta i odtworzył mu film. Cena seansu wyniosła dwieście złotych. Nie pomogło tłumaczenie, że wprawdzie jechał sporo powyżej dopuszczalnej na tej drodze prędkości, ale nie stworzył żadnego zagrożenia, nie zajechał nikomu drogi, nie wyprzedzał brawurowo i tak dalej. Policjant wysłuchał cierpliwie tłumaczeń, po czym ponowił ofertę płatniczą. Wyboru raczej nie zostawił. Zdegustowany Strzała uiścił mandat, a sytuację skomentował tak:
         – To jest jedyny przypadek w kinematografii, kiedy aktor za zagranie głównej roli w filmie nie dostaje gaży, tylko musi jeszcze za to zapłacić.
         – Tak bywa, jak się jest aktorem amatorem – odparł policjant. Błękitkowi nie pozostało nic innego, jak tylko pogodzić się i z tą prawdą o swoim amatorstwie.
         Po paru tygodniach Błękitek Strzała dostał przesyłkę pocztową – urzędowy list. Po otwarciu znalazł w nim cztery fotografie wykonane przez radar i cztery mandaty. „To jakaś bzdura”, żachnął się poirytowany. „Mandaty z zepsutego radaru?! I to aż cztery?! Złożę reklamację. Nie mogą mnie ukarać, bo nie przekroczyłem prędkości. Jestem tego absolutnie pewien”.
Zaciekawiona żona wyjęła mu zdjęcia z rąk. Przyjrzała im się i zapytała zdziwiona:
         – Błękitek, a właściwie dlaczego ty jeździsz bez zapiętych pasów?
cdn…

 

sobota, 17 maja 2014

7. NBCP-M




Ambicją sołtysującego Bździochom Jaśka Poboćki, czyli po prostu Miętosia było uczynienie z centrum Bździochów zagłębia bankowego, miejsca skupiającego światową finansjerę, czegoś na kształt nowojorskiego Manhattanu. Czegoś, co bez wstydu można by nazwać Bździochattanem. I rzeczywiście, w krótkim czasie wybudowano przeszklone wieżowce sięgające chmur, spowite w infrastrukturę niezbędną do zapewnienia wszelkich wygód pracującym tam finansistom i ich klienteli. Było naprawdę światowo i luksusowo. Ale dobrze eksploatującemu swoje szare komórki Miętosiowi chodziło o coś więcej. Pragnął, aby w gęstwinie drapaczy chmur powstało jeszcze coś ekstra – perełka, rodzynek w cieście. Coś, co byłoby ozdobą całego Bździochattanu, coś, co byłoby tą przysłowiową wisienką na torcie. Dlatego też za jego namową przy głównej ulicy, gdzie stał już budynek mieszkalno-usługowy Bździoch Tower, bodaj najwyższy obiekt tego typu w kraju, pozostawiono wolną parcelę i rozpisano konkurs na jej zagospodarowanie. Wytypowano zwycięzcę, były nagrody, szampan i kawior. A także tańce, hulanki, swawole. Nowy inwestor, amator win iberyjskiego pochodzenia, obiecał powstanie w tak reprezentacyjnym miejscu budowli niezwykłej, która doda blasku i tak już błyszczącemu Bździochattanowi i będzie wspaniale współgrać ze stojącym tam Bździoch Towerem, a jednocześnie będzie stanowić dla niego przeciwwagę wizualną. Nazwę będzie miała też adekwatną do otoczenia: NBCP-M, czyli Nowe Bździochowskie Centrum Południowo-Mieszkaniowe. Pozostało już tylko czekać, trzymać pompę w pogotowiu i sumiennie ją powiększać, by otwarcie mogło się odbyć z wielką pompą.
Kiedy więc nadszedł czas okazania obiektu, który – zgodnie z zapowiedzią i obietnicą – miał się jawić kolejnym cudem świata, zjechali się i zeszli w wielkiej obfitości notable, mieszkańcy, dziennikarze i fotoreporterzy. Po prostu tłumy. Wszyscy z zapartym tchem czekali na to najważniejsze, być może, w dziejach Bździochów wydarzenie architektoniczne. Wreszcie rozebrano ogrodzenie zasłaniające dzieło i oto oczom zebranych ukazał się widok, który – bez przesady – ich zamurował. Przed nimi stał gniot, jakiego normalnym projektantom nie udałoby się wymyślić nawet na największym kacu. Był to – mówiąc delikatnie – budowlany ekskrement, czyli – mówiąc mniej delikatnie – budowlany stolec, czyli – nazywając rzecz krótko i po imieniu – budowlana kupa. Barak. Za to z reklamowym banerem: „Wykwintne lokale niedrogo wcale”.
– Nawet szarfa jest szersza od tej wiaty – śmiano się w tłumie podczas przecinania wstęgi.
– Czemu nie pokryto tego gontem? – dziwiono się. – Byłby gotowy skansen.
– Tylko nas… i jeża wpuścić – doradzano życzliwie.
– Chciałem zbudować coś trwałego – tłumaczył niby rezolutnie inwestor. – A przecież nie od dziś wiadomo, że najtrwalsze są prowizorki.
Zanosiło się więc na to, że to coś będzie trwało przez ileś tam kolejnych wieków, skutecznie myląc późniejszych archeologów co do daty swego powstania. Sołtys Miętoś myślał, że się zapadnie pod ziemię albo przynajmniej rozpuknie. Zamiast wspaniałego tortu budzącego zachwyt i wywołującego chęć wysupłania choćby ostatnich groszy na niemały zapewne czynsz, rozkładał się przed nim zakalec budzący wstręt i prowadzący do wymiotów tudzież rozwolnienia. Odwrócił się na pięcie i podążył do biura. Wytrącony z równowagi złorzeczył inwestorowi pod nosem, nie bacząc na poprawność językową, o którą zwykle dbał: „Egri Bikawera się ożłopał i jarząbka świruje”. Krótko potem na jego polecenie tego architektonicznego dziwoląga rozebrano, plac zaorano, po czym na świeżo uklepanej ziemi postawiono ogromny pomnik Temidy wraz z jej nieodłącznym atrybutem – wagą.
 – Teraz jest przeciwwaga wizualna – stwierdził nie bez satysfakcji Miętoś.
Temida zaś zrobiła, co do niej należało. Dzięki temu urzędnik, który wprawdzie nie znał języków obcych, lecz lubił obcą walutę i wiedział, gdzie nadstawić kieszeń, i w całym tym podejrzanym procederze maczał palce, bo reszta się dla niego nie liczyła, przez długie lata musiał oglądać najwyższy budynek w kraju przez zakratowane okno swej nowej rezydencji. O zachodzie słońca w oknach wieżowca lśniło ogromnych rozmiarów odbicie stojącego naprzeciw pomnika Temidy, wraz z jej nieodłącznym atrybutem – wagą.
I to dopiero była pełna przeciwwaga wizualna.


cdn…

sobota, 10 maja 2014

6. Tradycja Cozasiów



Kudymierza Cozasia rozbolał ząb. Fatalnie, dogłębnie, nieodwracalnie. Bolał tak okrutnie, że zdesperowany właściciel owego zęba po tygodniowych mękach postanowił się go pozbyć.
Kudymierz Cozaś, biznesmen pełną gębą, robiący w prawie, o którym na pewno nie można było powiedzieć, że jest staroświecki, nadmiernie konserwatywny, zabobonny czy wręcz wierzący w gusła, bo był – jak przystało na przedstawiciela Bździochowej Doliny – człowiekiem światłym, obytym i wykształconym, jednym słowem – nowoczesnym, postanowił sprawę, tę jedną, jedyną sprawę, sprawę zęba załatwić własnoręcznie, metodą tradycyjną. Nawet nie dlatego, że bał się dentysty, choć w istocie bał się go bardzo, mimo iż nigdy jeszcze nie zasiadł w dentystycznym fotelu i nie zaznał wrażenia wwiercania się stomatologicznego wiertła prosto w mózg, lecz najzwyczajniej w świecie hołdował zakorzenionej w jego rodzinie od pokoleń tradycji leczenia się domowymi sposobami. Korzystanie z pomocy lekarskiej uważano tam za wstyd, oznakę słabości i nieobyczajność. Nawet w dobie nadzwyczajnie rozwiniętych technologii i dostępu do wszelkich możliwych udogodnień, kobiety w Cozasiowym rodzie porody i połogi odbywały w domu.
Zwykłe przeziębienia leczono zwykłymi sposobami. Dawno, dawno temu, gdy przodkom Kudymierza odczytano nowelkę o tytule „Antek” autorstwa żyjącego w owym czasie niejakiego Bolesława Prusa, na wzór podany w tekście wkładano chorego na trzy zdrowaśki do pieca i było po sprawie. Na szczęście Cozasiowi antenaci nie brali książkowej „receptury” dosłownie, a może tylko tak szybko klepali zdrowaśki, że żaden z tych, którzy zaniemogli, nie został, jak siostra tytułowego Antka, odesłany na tamten świat. Czy im taka kuracja pomogła? Historia rodu milczy. Współcześni radzili sobie z chorobą, spożywając duże ilości czosnku, miodu, malin etc. i biorąc zamiennie – to na poty, to na przeczyszczenie. No i – w odróżnieniu od dziadów i pradziadów – potrafili nowelkę przeczytać sami.
A teraz przyplątał się ten nieszczęsny ból zęba. Jako się rzekło, Kudymierz Cozaś nie zamierzał pójść z tą dolegliwością do dentysty. Aby się pozbyć natrętnego bólu, obmyślił chytry plan. Plan uwzględniający, rzecz jasna, rodzinną tradycję. Pewnego dnia późnym popołudniem wymknął się z rozjarzonego neonami centrum Bździochów i podążył na ich obrzeże, gdzie pośrodku zadbanego ogródka stał stary dom Cozasiów, pełniący obecnie rolę ogrodowej altany. Na środku największej izby Kudymierz ustawił pamiętający jeszcze przedmiętosiowe czasy trójnożny zydelek, po czym do najgrubszej belki pod powałą uwiązał spory, odpowiednio wymierzony kawałek catgutu (jego protoplaści używali do tego celu szewskiej dratwy). Stojąc na zydelku, przywiązał sobie nić do zęba, a następnie odważnie zeskoczył na polepę. Tak nakazywała tradycja, a on był jej wierny.
W tak dużej aglomeracji, jaką była Bździochowa Dolina, trudno byłoby cokolwiek ukryć. Dlatego też nie ma w tym nic dziwnego, że znalazł się świadek Cozasiowego desperackiego czynu i wezwał karetkę pogotowia. Kudymierz Cozaś przeżył podwójny wstyd, który w jego mniemaniu był nawet hańbą. Bo nie tylko został zmuszony do skorzystania z leczenia – o zgrozo! – szpitalnego, to jeszcze – i to już z własnej woli – wybrał się z wizytą do dentysty, aby wstawić sobie brakujący ząb. Bo przecież uśmiechniętemu biznesmenowi, a zwłaszcza biznesmenowi robiącemu w prawie nie wypada świecić pustką po zębie.

Do całości tej historii brakuje jeszcze tylko wyjaśnienia tego, co właściwie stało się w starym domu Kudymierza Cozasia, że aż trzeba było zaangażować „erkę”. Otóż gdy Kudymierz dziarsko zeskoczył z zydelka, szarpnięta catgutem belka stropowa pękła i spadła Cozasiowi na głowę, o mało nie pozbawiając go życia. A bolącego zęba wyrwał mu sanitariusz, który tak niefortunnie wsuwał nosze do karetki, że catgut zaplątał się w zasuwane drzwi, i gdy sanitariusz je zatrzasnął, ząb zadyndał na nici. A potem ciągnął się za pojazdem aż do szpitala. Za tę nieostrożność Kudymierz był jednak wdzięczny sanitariuszowi, bo przynajmniej w ten sposób uratował odrobinę Cozasiowej rodzinnej tradycji.


cdn…


sobota, 3 maja 2014

5. Delirka hrabiego Bździochowskiego

           W luksusowym dwustumetrowym apartamencie z rozległym tarasem położonym na szczycie 85-piętrowgo wieżowca, można by rzec – na poddaszu, zamieszkiwał były pan na Bździochach, dziedzic bździochowskich włości hrabia Bździochowski, o imieniu nomen omen Pius, czyli Pius hrabia Bździochowski. Dlaczego „nomen omen”, to się zaraz wyjaśni. Niegdyś, przed wojną światową – jedyny pan pełną gębą, obecnie – w całej Bździochowej Dolinie właściciel już nie włości, a tylko jedynego nazwiska kończącego się na „ski”. Do czasu, zanim Miętoś z zapyziałej bździochowszczyzny nie zrobił światowej metropolii, Pius hrabia Bździochowski też mieszkał na poddaszu, lecz w dwupokojowym ciasnym mieszkanku starej kamienicy, która jakimś cudem ocalała z pożogi wojennej, a którego państwo użyczyło mu z łaski za wcale niemały czynsz. Po prostu Rzeczpospolita, która w skrócie swojej nazwy miała jeszcze „L” na końcu, nie dała mu innej szansy, jak tylko szansę na przewegetowanie do końca jego dni. Tymczasem hrabia przewegetował nie do końca swoich, a do końca jej (ojczyzny) dni i uruchomiwszy fundusze, jakie swoją zaradnością był w stanie uruchomić, przeniósł się na szczyt wieżowca. A „nomen omen” wzięło się stąd, że hrabia Pius był zawołanym pijusem, czyli że nie wylewał za kołnierz.
Towarzystwo, w którym Pius hrabia Bździochowski nie wylewał za kołnierz, stanowili dwaj jego kompani – humorysta zatrudniony w miejscowej gazecie New Bździoch Times Trycjan Paszkwilko i lektor języków paraorientalnych bździochowskiego uniwersytetu Grzechosław Pyszczozór. W triumwiracie tworzyli ekipę zgranych facecjantów i znani byli ze swoich figli w całej Bździochowej Dolinie. Trzeba im jednak uczciwie oddać, że figle zawsze były na poziomie. O hrabim Bździochowskim należałoby jeszcze dodać, iż miał swój honor, który objawiał się między innymi tym, że różnym osobom nakazywał zwracać się do siebie w różny sposób. Od dawien dawna była ustalona w tej sprawie hierarchia. Obcy tudzież mało znani mogli zwracać się do niego wyłącznie per pan. Przed wojną po „pan” następowało jeszcze „hrabia”, co obecnie też było dopuszczalne, ale w czasach Peerelu tytuł ten obowiązkowo musiał być pomijany. Bliżsi znajomi mieli prawo mówić hrabiemu „proszę pana”, jeszcze bliżsi – „panie Bździochowski”, jeszcze jeszcze bliżsi – „panie Piusie”, przyjaciele i dalsza rodzina – „Piusie”, bliższa rodzina – „Piusku”, „Piusiaczku” nie wolno było mówić nawet żonie, nawet w najbardziej intymnych sytuacjach.
Zdarzyło się kiedyś, że kompani od kieliszka wykręcili numer swojemu komilitonowi hrabiemu. Pospiskowali najpierw, a później, jak zwykle zresztą, umówili się z hrabią w restauracji na wódkę. Gdy już wszyscy mieli nieźle w czubie, Paszkwilko z Pyszczozorem korzystając z chwili nieuwagi przyjaciela, wypuścili na stół białe myszki, po czym dalej, jak gdyby nigdy nic, prowadzili rzeczowe pijackie dysputy. W pewnym momencie hrabia zaczął się bardzo intensywnie przyglądać stołowi, a widząc zdumione na tę jego intensywność przyglądania się twarze kolegów, zapytał z drżeniem w głosie:
– Czy widzicie to samo co ja?
– No pewnie – odpowiedzieli. – Butelka z wódką, kieliszki, talerzyki, zakąski.
– Ale czy widzicie białe myszki?
– Jakie białe myszki? O czym ty mówisz?
– Po stole chodzą dwie białe myszki!
– No coś ty. Nie ma tu żadnych myszek. A zwłaszcza białych.
Hrabia przeraził się nie na żarty. Czym prędzej pożegnał kompanów i wrócił do domu. Na drugi dzień koledzy przyznali mu się do żartu. Nie chciał wierzyć. Był pewien, że w piciu doszedł już do delirium, a ich tłumaczenie jest tylko próbą uspokojenia go. Kiedy wreszcie kolegom udało się przekonać hrabiego, że to naprawdę był tylko żart, hrabia tak się ucieszył, że jeszcze tego samego wieczoru zaprosił ich na libację.
– Bo – jak się wyraził – koniecznie muszę sprawdzić, czy aby w tej chwili ze mnie nie dworujecie.
Dość powiedzieć, że tego wieczoru po raz pierwszy od czasów, gdy na miejscu niegdysiejszej wiejskiej klubokawiarni pod nazwą „Ruch – Książki i Prasa” powstała restauracja „Pod Upadłym Aniołem”, w której odbyło się przyjęcie, w restauracji tej najzwyczajniej zabrakło alkoholu.

cdn…