Niejaki
Przylep Dziegieć był niewątpliwie człowiekiem miłym w obejściu i niemniej miłej
aparycji. Niestety, znany był w Bździochach z tego, że miał lepkie rączki, do
których co i rusz przyklejały cię cudze przedmioty. Przylep Dziegieć nie był
włamywaczem, nie porywał się na skoki na banki czy karkołomne napady na pociągi
pocztowe, nie stosował rozboju, w ogóle nie przepadał za przemocą, a nawet się
jej brzydził. Tylko te jego lepkie rączki niemal bez przerwy były w ruchu, bo
ciągle trafiały się okazje, którym Dziegieć nie mógł się oprzeć.
Gdy komuś w
kolejce sklepowej wypadły pieniądze, mógł ich sobie szukać do woli i do
przysłowiowej us… śmierci. Stojący tam akurat Przylep nakrył je butem (tu
akurat nie rączki, a nóżki były w użyciu), a później dyskretnie podniósł i
przywłaszczył. Innym razem niezauważenie przełożył pistolet z tankującego obok
samochodu i napełnił swój bak paliwem, a delikwent ze zdziwieniem płacił przy
kasie rachunek za ilość benzyny większą od pojemności zbiornika jego auta. W
niewyjaśniony sposób ginęły w Bździochach zapalniczki, telefony komórkowe,
rowery, narzędzia i różne inne bardziej lub mniej cenne rzeczy, które nie były
trwale przyczepione do podłoża. Ponieważ jednak zawsze w pobliżu znajdował się
Przylep Dziegieć, w końcu zaczęto z nim właśnie kojarzyć znikające przedmioty.
I choć nikt nigdy nie przyłapał go na gorącym uczynku, ludzie zaczęli go
unikać. Gdziekolwiek by się nie pojawił, natychmiast wokół robiło się pusto.
Stracił wszelkich kolegów i przyjaciół. Oraz przyjaciółki, które po upojnej
nocy z Przylepem zauważały brak w swoich torebkach bransoletek, pierścionków,
pieniędzy czy wspomnianych już zapalniczek. W ten sposób Przylep Dziegieć
został sam.
Ale przyszedł dzień, w którym Dziegcia ruszyło sumienie. A może tylko tak bardzo dojadła mu samotność. Tego nie wiadomo, bo nie miał się komu zwierzyć. Postanowił zerwać z kleptomańską przeszłością i rozpocząć nowe życie. W ten sposób trafił do kościoła, do konfesjonału. Cóż z tego, kiedy podczas spowiedzi nadarzyła się okazja i „zwędził” księdzu zegarek. Zaraz jednak przypomniał sobie, po co tam poszedł i do całej litanii grzechów dodał jeszcze i ten.
Ale przyszedł dzień, w którym Dziegcia ruszyło sumienie. A może tylko tak bardzo dojadła mu samotność. Tego nie wiadomo, bo nie miał się komu zwierzyć. Postanowił zerwać z kleptomańską przeszłością i rozpocząć nowe życie. W ten sposób trafił do kościoła, do konfesjonału. Cóż z tego, kiedy podczas spowiedzi nadarzyła się okazja i „zwędził” księdzu zegarek. Zaraz jednak przypomniał sobie, po co tam poszedł i do całej litanii grzechów dodał jeszcze i ten.
– I, proszę
księdza – wyszeptał – ukradłem jeszcze zegarek.
– No to
powinieneś go oddać – poradził spowiednik.
Przylep wyjął
więc zegarek i wręczył księdzu.
– Nie mnie –
żachnął się ksiądz, najwyraźniej nie rozpoznając w półmroku swojej własności. –
Powinieneś zwrócić go właścicielowi.
– Ale – zawahał
się Dziegieć – ale jeśli on nie chciał go przyjąć?
– To możesz go, synu, zatrzymać. Widocznie chciał ci go podarować.
I tak się
skończyła próba powrotu Przylepa Dziegcia do uczciwego życia.
cdn…