sobota, 30 sierpnia 2014

22. Dziwna spowiedź Przylepa Dziegcia


         Niejaki Przylep Dziegieć był niewątpliwie człowiekiem miłym w obejściu i niemniej miłej aparycji. Niestety, znany był w Bździochach z tego, że miał lepkie rączki, do których co i rusz przyklejały cię cudze przedmioty. Przylep Dziegieć nie był włamywaczem, nie porywał się na skoki na banki czy karkołomne napady na pociągi pocztowe, nie stosował rozboju, w ogóle nie przepadał za przemocą, a nawet się jej brzydził. Tylko te jego lepkie rączki niemal bez przerwy były w ruchu, bo ciągle trafiały się okazje, którym Dziegieć nie mógł się oprzeć.
Gdy komuś w kolejce sklepowej wypadły pieniądze, mógł ich sobie szukać do woli i do przysłowiowej us… śmierci. Stojący tam akurat Przylep nakrył je butem (tu akurat nie rączki, a nóżki były w użyciu), a później dyskretnie podniósł i przywłaszczył. Innym razem niezauważenie przełożył pistolet z tankującego obok samochodu i napełnił swój bak paliwem, a delikwent ze zdziwieniem płacił przy kasie rachunek za ilość benzyny większą od pojemności zbiornika jego auta. W niewyjaśniony sposób ginęły w Bździochach zapalniczki, telefony komórkowe, rowery, narzędzia i różne inne bardziej lub mniej cenne rzeczy, które nie były trwale przyczepione do podłoża. Ponieważ jednak zawsze w pobliżu znajdował się Przylep Dziegieć, w końcu zaczęto z nim właśnie kojarzyć znikające przedmioty. I choć nikt nigdy nie przyłapał go na gorącym uczynku, ludzie zaczęli go unikać. Gdziekolwiek by się nie pojawił, natychmiast wokół robiło się pusto. Stracił wszelkich kolegów i przyjaciół. Oraz przyjaciółki, które po upojnej nocy z Przylepem zauważały brak w swoich torebkach bransoletek, pierścionków, pieniędzy czy wspomnianych już zapalniczek. W ten sposób Przylep Dziegieć został sam.
        Ale przyszedł dzień, w którym Dziegcia ruszyło sumienie. A może tylko tak bardzo dojadła mu samotność. Tego nie wiadomo, bo nie miał się komu zwierzyć. Postanowił zerwać z kleptomańską przeszłością i rozpocząć nowe życie. W ten sposób trafił do kościoła, do konfesjonału. Cóż z tego, kiedy podczas spowiedzi nadarzyła się okazja i „zwędził” księdzu zegarek. Zaraz jednak przypomniał sobie, po co tam poszedł i do całej litanii grzechów dodał jeszcze i ten.
– I, proszę księdza – wyszeptał – ukradłem jeszcze zegarek.
– No to powinieneś go oddać – poradził spowiednik.
Przylep wyjął więc zegarek i wręczył księdzu.
– Nie mnie – żachnął się ksiądz, najwyraźniej nie rozpoznając w półmroku swojej własności. – Powinieneś zwrócić go właścicielowi.
– Ale – zawahał się Dziegieć – ale jeśli on nie chciał go przyjąć?
– To możesz go, synu, zatrzymać. Widocznie chciał ci go podarować.
I tak się skończyła próba powrotu Przylepa Dziegcia do uczciwego życia.

cdn…

sobota, 23 sierpnia 2014

21. Koncert na…


         Niezbyt znany bździochowski artysta Eustachiusz Obój, laryngolog z zawodu, muzyk z zamiłowania, z powołania nie wiadomo kto, w skrytości ducha pozazdrościł prasowego debiutu swojemu przyjacielowi – poecie Wenecjuszowi Skrybie i postanowił także swojemu talentowi pozwolić wypłynąć na szersze wody. W tym celu rozgłosił, że komponuje koncert, ba, symfonię nawet – utwór monumentalny, ponadczasowy, ponadnarodowy, ponadświatowy, ponad podziałami i jeszcze parę innych ponad. A nawet ponaddźwiękowy. Symfonia będzie klasyczna, rozpisana na wszystkie instrumenty i – jak przystało na klasykę – towarzyszyć jej będzie instrument wiodący – nomen omen obój. Dla uatrakcyjnienia kompozycji posłuży się jeszcze paroma niekonwencjonalnymi chwytami warsztatowymi, wprowadzi nieco eklektyzmu i wykorzysta dźwięki wydawane przez różne przedmioty niebędące instrumentami stricte muzycznymi. Eustachiusz Obój bardzo umiejętnie podsycał ciekawość bździochowskich muzykologów, muzykomanów, muzykofanów, muzykofonów, muzykofobów, muzykofagów i wszelkich innych muzykantów amatorów i profesjonalistów, podrzucając co tydzień pocztą pantoflową do powszechnej wiadomości jakąś informację na temat powstającego dzieła. Nie znał kulis debiutu swego przyjaciela Skryby, nie miał bladego pojęcia, jakiego doznał on zawodu, gdy przeczytał w New Bździoch Timesie niby swój, lecz nie swój utwór, nie był świadom, jak mocno w rzeczywistości prasowa inicjacja jego pisarskiej kariery podcięła mu skrzydła i jak skutecznie odpędziła od niego wenę na dłuższy czas. Nic o tym nie wiedząc, zapragnął sławy, a obszerny artykuł w wiodącym dzienniku na temat jego wybitnego dzieła miał być tej sławy efektowną inauguracją i ponieść ją w daleki świat – hen, hen poza Bździochową Dolinę. A wraz z nią – poprzez tytuł – jego dobre imię.
         W trakcie pracy zmienił jednak zdanie co do wiodącego instrumentu, a także co do tytułu. Nie posłuży się w nim nazwiskiem. W końcu to o dobre imię chodzi, a nie o nazwisko, pomyślał przewrotnie.
         Nadszedł w końcu dzień, na który cała zafascynowana muzyką bździochowska społeczność czekała z zapartym tchem i miała wreszcie możność usłyszeć zapowiadane od dawna, mające robić potężne wrażenie dzieło kompozytorskie Eustachiusza Oboja. Dziennikarze z włączonymi magnetofonami czekali pod salą koncertową, by na gorąco zarejestrować i skomentować to muzyczne wydarzenie. Każdy z nich miał nadzieję jako pierwszy przeprowadzić wywiad z kompozytorem. Napięcie rosło z każdą chwilą. Można by rzec, nuty i klucze wiolinowe wręcz unosiły się w powietrzu. Wrażenie w rzeczy samej było potężne. Już sam utwór – jak to się popularnie określa – rzucał na kolana. Wyraźnie dało się wyczuć przenikanie do muzyki elementów zawodowych autora i jego upodobań pasjonata strun głosowych. Ze zdradzanych wcześniej mających się pojawiać w utworze efektów specjalnych mistrz (tak już o sobie myślał, a nawet mówił twórca koncertu) zastosował dźwięki, a raczej ultradźwięki wydawane przez młoteczek i kowadełko. Najbardziej jednak istotę sprawy oddawał tytuł: „Wielka Symfonia na Trąbkę Eustachiusza”.
PS
Eustachiusz Obój nie mógł zrozumieć, dlaczego zarówno w New Bździocherze, jak i w Super Bździochpressie informacje na ten temat pojawiły się w dziale satyrycznym.

         cdn…

sobota, 16 sierpnia 2014

20. Karuzela Miszela


         W restauracji Pod Wzniosłym Kalongiem, spelunki, która restauracją była tylko z nazwy i była przeciwwagą dla tchnącej, a nawet tętniącej kulturą klubokawiarni Ruch – Książki i Prasa, przemianowanej później na restaurację Pod Upadłym Aniołem, przesiadywał tzw. element, czyli całe to bździochowskie towarzystwo, które uprawiało kulturę po swojemu. Popularnie zwano ją Pod Zdechłym Psem. Schodziły się tam wszelkiej maści niebieskie ptaki: prostytutki, koniki spod kin, gracze w trzy karty, cinkciarze i tym podobni przedstawiciele wolnych zawodów, czy też uduchowionej młodzieży. Nic więc dziwnego, że w knajpie tej, jako pierwszej w Bździochowej Dolinie, wprowadzono dyskotekę z autentycznym dyskdżokejem, automaty do gier oraz występy stripteaserek. Co jakiś czas angażowani też byli różnego rodzaju inni artyści.
         Tam też pewnego razu zetknęli się ze sobą tancerz Miszél i DJ Kaba. Miszél, młodzieniec skądś z Polski, o urodzie cherubinka i kochający inaczej, z czym się nie krył, prezentował Taniec życia – energiczne wygiby w przybranym piórkami bardzo skąpym stroju w mniej-więcej rytm muzyki. Kaba, Murzyn, mu tę muzykę serwował z gramofonu. Miszél na każdym kroku podkreślał, że taniec stanowi treść całego jego życia. O Kabie zaś można powiedzieć, że didżejowanie było dla niego zaledwie jakimś przerywnikiem, zabawnym epizodem w karierze, którą układał sobie zupełnie inaczej. Był przystojny, elegancki i „dziany”. Ubierał się w Paryżu, nosił się wyniośle i studiował na trzecim roku. Trudno byłoby wymienić, gdzie studiował, bo stale był na trzecim roku, lecz co semestr na innej uczelni, a przynajmniej na innym wydziale.
         Jako się rzekło Miszél i Kaba spotkali się Pod Wzniosłym Kalongiem. Spotkali się niejako zawodowo. Kaba puszczał odpowiednie kawałki z gramofonu, a Miszél szalał na parkiecie mniej-więcej w ich rytmie w tym swoim Tańcu życia, który można byłoby przyrównać do wirującej karuzeli. Ale licho nie śpi i podczas tej współpracy coś zgrzytnęło. Kaba się zagapił i pomiędzy muzycznymi kawałkami, w rytm których wirował Miszél, zrobił dwu, trzysekundową przerwę, podczas której tancerz zmuszony został do improwizacji. Co – szczerze mówiąc – niewiele zmieniało, bo bez muzyki wirował tak samo jak z muzyką. No, wszak był to jednak powód do pretensji. Po skończonym występie Miszél podszedł do Kaby i z wyrzutem, a nawet z pogardą, ignorując tolerancję, której – jak by nie było – dla siebie od innych wymagał, wygarnął mu:
         – Ty…, ty…, ty… brudasie! Zepsułeś mi numer!
         Kaba spoglądając na niego z góry, z wysokości swego dyskdżokejskiego stołka odpalił najmniej łamaną polszczyzną, na jaką go było stać:
         – Idź, bo cię kopnę w dupę.
         Obrażony Miszél poszedł na skargę do kierownika. Ten przeszył go swym świdrującym wzrokiem, w którym raptem, jakby kierownik sobie o czymś przypomniał, pojawiły się figlarne ogniki i zapytał z udanym zawodem w głosie:
         – Co? Obiecanki cacanki?
 
         cdn…

sobota, 9 sierpnia 2014

19. Patent Szkwała Płetewki



         Niejaki Szkwał Płetewka, jeden z nielicznych mieszkańców Bździochów o zamiłowaniach pływackich, postanowił nieco zmodyfikować owe mało popularne zamiłowania na nieobfitujących w zbiorniki wodne terenach. Znudziło mu się pływanie wpław i po przemierzeniu bodaj wszystkich pobliskich akwenów w postaci jeziorek, stawów, a nawet co większych kałuż oraz okolicznych rzek, rzeczułek i strumyków od ich źródeł do ujść i z powrotem, postanowił przerzucić się na łodzie. Ale i takie pływanie szybko go znudziło i po wypróbowaniu wszelkiego typu kajaków, łódek wiosłowych i tratw, zapragnął zdobyć szlify żeglarskie. Ponieważ był człowiekiem ambitnym, rzucił się od razu na „głęboką wodę” z zamiarem zdobycia patentu sternika żaglowca.
         Ambicja ambicją, ale nie wszystko zawsze szło mu gładko. A gdy nie szło, miał na tę okoliczność kilka powiedzonek, znanych zresztą powszechnie i pod tym względem nie był szczególnie oryginalny. Były to: „Pies z tobą tańcował”, albo „Kij ci w piszczel”, albo „Hak ci w smak”, żeby wymienić tylko te niewulgarne. Zupełnie przypadkiem zbiór ten został uzupełniony o kolejne powiedzonko, które od tej pory stało się jego ulubionym. A także ulubionym przez innych żeglarzy, nawet tych, którzy nie znają genezy jego powstania.
         Zanim Szkwałowi Płetewce wydano patent sternika ogromnego żaglowca, musiał stanąć przed komisją i zdać egzamin teoretyczny i praktyczny z nabytej w tym względzie wiedzy i umiejętności. W tym celu udał się na północ, do krainy tysiąca jezior. Egzamin z teorii żeglowania był bardzo trudny, praktyczny – jeszcze trudniejszy. Nie ma znaczenia, że żaglowcem tym był jacht klasy omega. Właśnie w trakcie egzaminu miało miejsce zdarzenie, po którym po raz pierwszy użyte zostało wspomniane wyżej nowe powiedzonko.
         Komisja i egzaminowany zasiedli w żaglówce, Płetewka oczywiście za sterem, i wypłynęli na jezioro. Warunki atmosferyczne były wymarzone, szli gładko fordewindem i wszystko zmierzało do szczęśliwego finału. Jednak nagle wiatr zmienił kierunek i przeszedł w nomen omen szkwał. Jeden z członków, komisji kapitan MacRella, Szkot z pochodzenia,   operujący szotem grota wykonał nieprzewidziany ruch, tak że biedny, niespodziewający się takiego obrotu sprawy sternik oberwał bomem w oko i wypadł za burtę.
         Szkwał Płetewka patent sternika otrzymał, lecz od tej pory jego ulubionym powiedzeniem stało się: „Bom ci w oko”.
         cdn…

 

sobota, 2 sierpnia 2014

18. Pięć mercedesów prezesa Zaskurniaka.



         Prezesem nieźle prosperującego Przedsiębiorstwa Zgrubnego Dokręcania Śrub, w skrócie PZDŚ, które przed sprywatyzowaniem było państwową kuźnią – i też nieźle prosperowało – był niejaki Zaskurniak. Był to kawał …, powiedzmy – chłopa, który nie raz i nie dwa korzystał z usług mecenas Ceduły Raptularz, po mężu Kurczenóźki, specjalizującej się w prowadzeniu spraw sądowych ludziom jego pokroju. Pracownicy i wielu znajomych za jego plecami mówiło o nim: „Co za skur…”, on sam zaś przekonywał, że pisownia jego nazwiska przez „u” otwarte wzięła się stąd, że po prostu nie miewa zaskórniaków, czyli lewych pieniędzy. Mniejsza o prawdę; każdy wiedział swoje, czyli to, co chciał wiedzieć. No i nikt go nie wołał po imieniu. Nie wiadomo, czy ktokolwiek je pamiętał. Zawsze mówiło się tylko Zaskurniak. No i trzeba by jeszcze dodać, że prezesowanie było od lat stałym emploi Zaskurniaka.

         Prezesowi dobrze prosperującego przedsiębiorstwa wiodło się też dobrze i z czasem zaczął opływać w coraz większe luksusy. Oraz w tkankę tłuszczową.

         Pięćdziesięciolecie istnienia Szkoły Podstawowej nr 1 w Bździochach, gdzie prezes Zaskurniak został absolwentem po trzynastu szczęśliwych latach pilnej nauki, odbyło się – jak na taki jubileusz przystało – z wielką pompą i atrakcjami. Oczywiście nie obyło się bez zjazdu absolwentów, którzy ponownie zasiedli w „swoich” ławkach w „swoich” klasach, lecz tym razem tylko po to, aby powspominać. Tym sposobem znów znaleźli się obok siebie dawni koledzy: Zaskurniak – prezes PZDŚ i Trycjan Paszkwilko – humorysta zatrudniony w New Bździocherze. Gdy Paszkwilko zdał do szóstej klasy, dosiadł się do ławki zajmowanej w drugiej części przez Zaskurniaka, gdy zdał do siódmej, Zaskurniak pozostał w tej samej ławce na kolejny rok.

Na zjeździe eksuczniowie wśród żartów i zabawnych, acz niezłośliwych docinków mówili krótko o swoim dotychczasowym życiu i planach na przyszłość. Kiedy przy katedrze stanął opasły prezes Zaskurniak, z ust jego popłynął pean na jego własną cześć, pełen zachwytów nad swoimi osiągnięciami i dobrobytem, a przemowę zakończył informacją, że posiada pięć mercedesów. Zaraz po prezesie przyszła kolej na Trycjana Paszkwilkę. Ten z kolei swój życiorys skrócił do minimum, stwierdzając, iż żyje z tego, że się śmieje, a zaraz po tym skomentował wypowiedź swego poprzednika:

         – Niepokoi mnie – powiedział ze smutkiem – fakt posiadania przez prezesa Zaskurniaka owych pięciu mercedesów. Musi się to fatalnie odbijać na stanie jego zdrowia.

Wszyscy patrzyli i słuchali przemowy Paszkwilki w osłupieniu. Bo czyż może smucić posiadanie pięciu luksusowych aut? Spekulowano w myślach, czy nie chodzi o nadmierną wygodę, która źle wpływa na tuszę prezesa. Tymczasem na temat nadwagi nie padło ani jedno słowo.

         – Zwłaszcza na psychice – kontynuował mówca z bardzo smutnym wyrazem twarzy. – Bo o ile od poniedziałku do piątku sprawa jest prosta, o tyle w sobotę i w niedzielę, a więc w weekend, kiedy człowiek powinien odpoczywać i wyzbywać się strapień, stresów i wszystkiego, co przynosi dyskomfort psychiczny, prezes Zaskurniak ma dylemat, którym z mercedesów pojechać.


cdn…