Niezbyt znany bździochowski artysta Eustachiusz
Obój, laryngolog z zawodu, muzyk z zamiłowania, z powołania nie wiadomo kto, w
skrytości ducha pozazdrościł prasowego debiutu swojemu przyjacielowi – poecie
Wenecjuszowi Skrybie i postanowił także swojemu talentowi pozwolić wypłynąć na
szersze wody. W tym celu rozgłosił, że komponuje koncert, ba, symfonię nawet – utwór
monumentalny, ponadczasowy, ponadnarodowy, ponadświatowy, ponad podziałami i
jeszcze parę innych ponad. A nawet ponaddźwiękowy. Symfonia będzie klasyczna,
rozpisana na wszystkie instrumenty i – jak przystało na klasykę – towarzyszyć
jej będzie instrument wiodący – nomen
omen obój. Dla uatrakcyjnienia kompozycji posłuży się jeszcze paroma
niekonwencjonalnymi chwytami warsztatowymi, wprowadzi nieco eklektyzmu i wykorzysta
dźwięki wydawane przez różne przedmioty niebędące instrumentami stricte muzycznymi. Eustachiusz Obój
bardzo umiejętnie podsycał ciekawość bździochowskich muzykologów, muzykomanów, muzykofanów,
muzykofonów, muzykofobów, muzykofagów i wszelkich innych muzykantów amatorów i
profesjonalistów, podrzucając co tydzień pocztą pantoflową do powszechnej
wiadomości jakąś informację na temat powstającego dzieła. Nie znał kulis
debiutu swego przyjaciela Skryby, nie miał bladego pojęcia, jakiego doznał on zawodu,
gdy przeczytał w New Bździoch Timesie
niby swój, lecz nie swój utwór, nie był świadom, jak mocno w rzeczywistości prasowa
inicjacja jego pisarskiej kariery podcięła mu skrzydła i jak skutecznie odpędziła
od niego wenę na dłuższy czas. Nic o tym nie wiedząc, zapragnął sławy, a
obszerny artykuł w wiodącym dzienniku na temat jego wybitnego dzieła miał być
tej sławy efektowną inauguracją i ponieść ją w daleki świat – hen, hen poza
Bździochową Dolinę. A wraz z nią – poprzez tytuł – jego dobre imię.
W
trakcie pracy zmienił jednak zdanie co do wiodącego instrumentu, a także co do tytułu.
Nie posłuży się w nim nazwiskiem. W końcu to o dobre imię chodzi, a nie o nazwisko,
pomyślał przewrotnie.
Nadszedł
w końcu dzień, na który cała zafascynowana muzyką bździochowska społeczność
czekała z zapartym tchem i miała wreszcie możność usłyszeć zapowiadane od
dawna, mające robić potężne wrażenie dzieło kompozytorskie Eustachiusza Oboja. Dziennikarze
z włączonymi magnetofonami czekali pod salą koncertową, by na gorąco zarejestrować
i skomentować to muzyczne wydarzenie. Każdy z nich miał nadzieję jako pierwszy przeprowadzić
wywiad z kompozytorem. Napięcie rosło z każdą chwilą. Można by rzec, nuty i
klucze wiolinowe wręcz unosiły się w powietrzu. Wrażenie w rzeczy samej było
potężne. Już sam utwór – jak to się popularnie określa – rzucał na kolana.
Wyraźnie dało się wyczuć przenikanie do muzyki elementów zawodowych autora i
jego upodobań pasjonata strun głosowych. Ze zdradzanych wcześniej mających się
pojawiać w utworze efektów specjalnych mistrz (tak już o sobie myślał, a nawet
mówił twórca koncertu) zastosował dźwięki, a raczej ultradźwięki wydawane przez
młoteczek i kowadełko. Najbardziej jednak istotę sprawy oddawał tytuł: „Wielka
Symfonia na Trąbkę Eustachiusza”.
PS
Eustachiusz Obój nie mógł zrozumieć, dlaczego zarówno w New Bździocherze, jak i w Super Bździochpressie informacje na ten
temat pojawiły się w dziale satyrycznym.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz