sobota, 16 sierpnia 2014

20. Karuzela Miszela


         W restauracji Pod Wzniosłym Kalongiem, spelunki, która restauracją była tylko z nazwy i była przeciwwagą dla tchnącej, a nawet tętniącej kulturą klubokawiarni Ruch – Książki i Prasa, przemianowanej później na restaurację Pod Upadłym Aniołem, przesiadywał tzw. element, czyli całe to bździochowskie towarzystwo, które uprawiało kulturę po swojemu. Popularnie zwano ją Pod Zdechłym Psem. Schodziły się tam wszelkiej maści niebieskie ptaki: prostytutki, koniki spod kin, gracze w trzy karty, cinkciarze i tym podobni przedstawiciele wolnych zawodów, czy też uduchowionej młodzieży. Nic więc dziwnego, że w knajpie tej, jako pierwszej w Bździochowej Dolinie, wprowadzono dyskotekę z autentycznym dyskdżokejem, automaty do gier oraz występy stripteaserek. Co jakiś czas angażowani też byli różnego rodzaju inni artyści.
         Tam też pewnego razu zetknęli się ze sobą tancerz Miszél i DJ Kaba. Miszél, młodzieniec skądś z Polski, o urodzie cherubinka i kochający inaczej, z czym się nie krył, prezentował Taniec życia – energiczne wygiby w przybranym piórkami bardzo skąpym stroju w mniej-więcej rytm muzyki. Kaba, Murzyn, mu tę muzykę serwował z gramofonu. Miszél na każdym kroku podkreślał, że taniec stanowi treść całego jego życia. O Kabie zaś można powiedzieć, że didżejowanie było dla niego zaledwie jakimś przerywnikiem, zabawnym epizodem w karierze, którą układał sobie zupełnie inaczej. Był przystojny, elegancki i „dziany”. Ubierał się w Paryżu, nosił się wyniośle i studiował na trzecim roku. Trudno byłoby wymienić, gdzie studiował, bo stale był na trzecim roku, lecz co semestr na innej uczelni, a przynajmniej na innym wydziale.
         Jako się rzekło Miszél i Kaba spotkali się Pod Wzniosłym Kalongiem. Spotkali się niejako zawodowo. Kaba puszczał odpowiednie kawałki z gramofonu, a Miszél szalał na parkiecie mniej-więcej w ich rytmie w tym swoim Tańcu życia, który można byłoby przyrównać do wirującej karuzeli. Ale licho nie śpi i podczas tej współpracy coś zgrzytnęło. Kaba się zagapił i pomiędzy muzycznymi kawałkami, w rytm których wirował Miszél, zrobił dwu, trzysekundową przerwę, podczas której tancerz zmuszony został do improwizacji. Co – szczerze mówiąc – niewiele zmieniało, bo bez muzyki wirował tak samo jak z muzyką. No, wszak był to jednak powód do pretensji. Po skończonym występie Miszél podszedł do Kaby i z wyrzutem, a nawet z pogardą, ignorując tolerancję, której – jak by nie było – dla siebie od innych wymagał, wygarnął mu:
         – Ty…, ty…, ty… brudasie! Zepsułeś mi numer!
         Kaba spoglądając na niego z góry, z wysokości swego dyskdżokejskiego stołka odpalił najmniej łamaną polszczyzną, na jaką go było stać:
         – Idź, bo cię kopnę w dupę.
         Obrażony Miszél poszedł na skargę do kierownika. Ten przeszył go swym świdrującym wzrokiem, w którym raptem, jakby kierownik sobie o czymś przypomniał, pojawiły się figlarne ogniki i zapytał z udanym zawodem w głosie:
         – Co? Obiecanki cacanki?
 
         cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz