W
restauracji Pod Wzniosłym Kalongiem,
spelunki, która restauracją była tylko z nazwy i była przeciwwagą dla tchnącej,
a nawet tętniącej kulturą klubokawiarni Ruch
– Książki i Prasa, przemianowanej później na restaurację Pod Upadłym Aniołem, przesiadywał tzw.
element, czyli całe to bździochowskie towarzystwo, które uprawiało kulturę po
swojemu. Popularnie zwano ją Pod Zdechłym
Psem. Schodziły się tam wszelkiej maści niebieskie ptaki: prostytutki,
koniki spod kin, gracze w trzy karty, cinkciarze i tym podobni przedstawiciele
wolnych zawodów, czy też uduchowionej młodzieży. Nic więc dziwnego, że w
knajpie tej, jako pierwszej w Bździochowej Dolinie, wprowadzono dyskotekę z
autentycznym dyskdżokejem, automaty do gier oraz występy stripteaserek. Co jakiś
czas angażowani też byli różnego rodzaju inni artyści.
Tam
też pewnego razu zetknęli się ze sobą tancerz Miszél i DJ Kaba. Miszél,
młodzieniec skądś z Polski, o urodzie cherubinka i kochający inaczej, z czym się
nie krył, prezentował Taniec życia –
energiczne wygiby w przybranym piórkami bardzo skąpym stroju w mniej-więcej
rytm muzyki. Kaba, Murzyn, mu tę muzykę serwował z gramofonu. Miszél na każdym
kroku podkreślał, że taniec stanowi treść całego jego życia. O Kabie zaś można
powiedzieć, że didżejowanie było dla niego zaledwie jakimś przerywnikiem,
zabawnym epizodem w karierze, którą układał sobie zupełnie inaczej. Był
przystojny, elegancki i „dziany”. Ubierał się w Paryżu, nosił się wyniośle i
studiował na trzecim roku. Trudno byłoby wymienić, gdzie studiował, bo stale
był na trzecim roku, lecz co semestr na innej uczelni, a przynajmniej na innym
wydziale.
Jako
się rzekło Miszél i Kaba spotkali się Pod
Wzniosłym Kalongiem. Spotkali się niejako zawodowo. Kaba puszczał
odpowiednie kawałki z gramofonu, a Miszél szalał na parkiecie mniej-więcej w ich rytmie w tym swoim Tańcu życia, który można byłoby przyrównać
do wirującej karuzeli. Ale licho nie śpi i podczas tej współpracy coś
zgrzytnęło. Kaba się zagapił i pomiędzy muzycznymi kawałkami, w rytm których
wirował Miszél, zrobił dwu, trzysekundową przerwę, podczas której tancerz
zmuszony został do improwizacji. Co – szczerze mówiąc – niewiele zmieniało, bo
bez muzyki wirował tak samo jak z muzyką. No, wszak był to jednak powód do
pretensji. Po skończonym występie Miszél podszedł do Kaby i z wyrzutem, a nawet
z pogardą, ignorując tolerancję, której – jak by nie było – dla siebie od
innych wymagał, wygarnął mu:
–
Ty…, ty…, ty… brudasie! Zepsułeś mi numer!
Kaba
spoglądając na niego z góry, z wysokości swego dyskdżokejskiego stołka odpalił
najmniej łamaną polszczyzną, na jaką go było stać:
–
Idź, bo cię kopnę w dupę.
Obrażony
Miszél poszedł na skargę do kierownika. Ten przeszył go swym świdrującym
wzrokiem, w którym raptem, jakby kierownik sobie o czymś przypomniał, pojawiły się figlarne
ogniki i zapytał z udanym zawodem w głosie:
–
Co? Obiecanki cacanki?
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz