Choć
Pogotowie Ratunkowe w Bździochach było na wskroś nowocześnie zorganizowane i
wyposażone, nie miało zbyt wiele pracy i rzadko było angażowane. Ot, parę
jakichś drobnych przypadków na miesiąc – a to urzędnik przysnąwszy przy biurku,
dźgnął się długopisem w oko, gdy mu głowa gwałtownie opadła, a to któryś z
leciwych mieszkańców oparzył się, gdy podczas przypalania fajki długi płomień z
zapalniczki buchnął mu na brodę, bo małoletni wnuczek bawił się wcześniej
zapalniczką i ją rozregulował, a to znów jakiś sportowiec wywichnął sobie nogę
w kostce podczas bicia rekordu Guinessa w bieganiu po schodach najwyższego
bździochowskiego wieżowca. Jednym słowem – same drobiazgi. Nieodmiennie jednak
każdy telefon podrywał z siedzeń całą załogę pogotowia i wszyscy w podekscytowaniu,
wsłuchani w głos wzywającego pomocy płynący z megafonu, marzyli, że może tym
razem coś poważniejszego… To już nie to co kiedyś, gdy niesienie pomocy w
każdym niemal przypadku było wielkim wyzwaniem.
Kierdel Wełenko, niegdyś hodowca
owiec, później – z awansu społecznego – sanitariusz, obecnie – emerytowany
sanitariusz, przydreptywał często z nudów do bazy pogotowia i zabawiał obecnych
sanitariuszy wspomnieniami z dawnych, pięknych czasów, kiedy to pogotowie miało
pełne ręce roboty, a żywot jego pracowników był niezwykle urozmaicony. Snuł swe
opowieści, a młode pokolenie chłonęło je niczym Pius hrabia Bździochowski
wyroby spirytusowe.
– Onegdaj – mówił na przykład –
wezwano nas do bójki weselnej. Cały sprzęt, jakim dysponowaliśmy, stanowił
samochód osobowy marki warszawa, przystosowany przez fabrykę na Żeraniu do
pełnienia funkcji karetki. Ale nie myślcie sobie, że kombi, o nie, nie. To była
tak zwana garbatka, czyli zaokrąglona z tyłu. Zajeżdżamy na jakąś głuchą wieś,
wszędzie ciemno, ale na szczęście na tyle głośno, że jakoś trafiliśmy do domu
weselnego. Patrzymy, a tu leży na ziemi chłop w garniturze, w krawacie z
wytłaczaną baletnicą, bo takie wtedy były modne, z widłami wbitymi w plecy i
ani dygnie. Trzeba chłopa do szpitala wieźć, ale jak go zmieścić do karetki
wysokiej najwyżej na sześćdziesiąt – siedemdziesiąt centymetrów, kiedy sztyl od
wideł sterczy na jakieś półtora metra. Wyjąć wideł z chłopa nie można, bo się
wykrwawi. W innych pogotowiach mieli już nyski, a my tylko tę warszawę. Co tu
robić? Trzeba coś zaradzić, Wszyscy wkoło pijani, nawet dokładnie nie wiedzą,
co się dzieje. Dogadać się z nimi nie można. Nie było wyjścia, musieliśmy jakoś
sobie dać radę. Więc dawaj, rozpytywać po sąsiadach. Potem jakaś życzliwa
dusza, choć kompletnie pijana, pomogła nam przytrzymać delikwenta, inna
otworzyła drzwi, żeby jakie-takie światło padało. Pożyczoną od sąsiadów piłą,
ale taką ogromną do ścinania drzew, bo innej nie mieli, jakoś żeśmy ten sztyl
ucięli. Poszkodowany stękał i rzęził, ale skoro dawał głos, to znaczy, że żyje.
No i z tym uciętym sztylem udało nam się go jakoś wsunąć na noszach do auta. Na
to goście weselni, uradowani, że tak zgrabnie poszło, już nas ciągną do stołu,
nakładają jedzenie, starosta leje bimber do szklanek, bo pogotowiu też się coś
należy za ofiarną służbę. A tam przecież facet dogorywa z widłami w plecach. Ale
z pijanymi nie było rozmowy. Obstąpili nas całą zgrają i musieliśmy po parę
szklaneczek wychylić. A tu już muzyka gra białego walczyka i jakieś podochocone
kobitki ciągną nas do tańca. Ledwośmy się wykręcili i na sygnale, po dziurach,
bo drogi porządnej tam nie było, jakoś żeśmy się stamtąd wydostali i chłopa do
szpitala zawieźli. I wiecie co? Jakimś cudem ten chłop przeżył. Przywiózł nam
potem w podzięce baniaczek bimbru. Oj, dobrze nam się wtedy pracowało. Bo to,
panie, wyposażenie liche było, karetki liche, drogi liche. Ale za to ludzie
jacy byli. Nie to co dziś.
Stary Wełenko, zmęczony
opowiadaniem, przysnął na siedząco, lecz z takim wyrazem twarzy, iż nikt nie
miał wątpliwości, że śni o starych, dobrych czasach, kiedy to pogotowie
naprawdę cieszyło się szacunkiem wśród narodu.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz