sobota, 13 grudnia 2014

37. Złote czasy pogotowia


         Choć Pogotowie Ratunkowe w Bździochach było na wskroś nowocześnie zorganizowane i wyposażone, nie miało zbyt wiele pracy i rzadko było angażowane. Ot, parę jakichś drobnych przypadków na miesiąc – a to urzędnik przysnąwszy przy biurku, dźgnął się długopisem w oko, gdy mu głowa gwałtownie opadła, a to któryś z leciwych mieszkańców oparzył się, gdy podczas przypalania fajki długi płomień z zapalniczki buchnął mu na brodę, bo małoletni wnuczek bawił się wcześniej zapalniczką i ją rozregulował, a to znów jakiś sportowiec wywichnął sobie nogę w kostce podczas bicia rekordu Guinessa w bieganiu po schodach najwyższego bździochowskiego wieżowca. Jednym słowem – same drobiazgi. Nieodmiennie jednak każdy telefon podrywał z siedzeń całą załogę pogotowia i wszyscy w podekscytowaniu, wsłuchani w głos wzywającego pomocy płynący z megafonu, marzyli, że może tym razem coś poważniejszego… To już nie to co kiedyś, gdy niesienie pomocy w każdym niemal przypadku było wielkim wyzwaniem.
Kierdel Wełenko, niegdyś hodowca owiec, później – z awansu społecznego – sanitariusz, obecnie – emerytowany sanitariusz, przydreptywał często z nudów do bazy pogotowia i zabawiał obecnych sanitariuszy wspomnieniami z dawnych, pięknych czasów, kiedy to pogotowie miało pełne ręce roboty, a żywot jego pracowników był niezwykle urozmaicony. Snuł swe opowieści, a młode pokolenie chłonęło je niczym Pius hrabia Bździochowski wyroby spirytusowe.
– Onegdaj – mówił na przykład – wezwano nas do bójki weselnej. Cały sprzęt, jakim dysponowaliśmy, stanowił samochód osobowy marki warszawa, przystosowany przez fabrykę na Żeraniu do pełnienia funkcji karetki. Ale nie myślcie sobie, że kombi, o nie, nie. To była tak zwana garbatka, czyli zaokrąglona z tyłu. Zajeżdżamy na jakąś głuchą wieś, wszędzie ciemno, ale na szczęście na tyle głośno, że jakoś trafiliśmy do domu weselnego. Patrzymy, a tu leży na ziemi chłop w garniturze, w krawacie z wytłaczaną baletnicą, bo takie wtedy były modne, z widłami wbitymi w plecy i ani dygnie. Trzeba chłopa do szpitala wieźć, ale jak go zmieścić do karetki wysokiej najwyżej na sześćdziesiąt – siedemdziesiąt centymetrów, kiedy sztyl od wideł sterczy na jakieś półtora metra. Wyjąć wideł z chłopa nie można, bo się wykrwawi. W innych pogotowiach mieli już nyski, a my tylko tę warszawę. Co tu robić? Trzeba coś zaradzić, Wszyscy wkoło pijani, nawet dokładnie nie wiedzą, co się dzieje. Dogadać się z nimi nie można. Nie było wyjścia, musieliśmy jakoś sobie dać radę. Więc dawaj, rozpytywać po sąsiadach. Potem jakaś życzliwa dusza, choć kompletnie pijana, pomogła nam przytrzymać delikwenta, inna otworzyła drzwi, żeby jakie-takie światło padało. Pożyczoną od sąsiadów piłą, ale taką ogromną do ścinania drzew, bo innej nie mieli, jakoś żeśmy ten sztyl ucięli. Poszkodowany stękał i rzęził, ale skoro dawał głos, to znaczy, że żyje. No i z tym uciętym sztylem udało nam się go jakoś wsunąć na noszach do auta. Na to goście weselni, uradowani, że tak zgrabnie poszło, już nas ciągną do stołu, nakładają jedzenie, starosta leje bimber do szklanek, bo pogotowiu też się coś należy za ofiarną służbę. A tam przecież facet dogorywa z widłami w plecach. Ale z pijanymi nie było rozmowy. Obstąpili nas całą zgrają i musieliśmy po parę szklaneczek wychylić. A tu już muzyka gra białego walczyka i jakieś podochocone kobitki ciągną nas do tańca. Ledwośmy się wykręcili i na sygnale, po dziurach, bo drogi porządnej tam nie było, jakoś żeśmy się stamtąd wydostali i chłopa do szpitala zawieźli. I wiecie co? Jakimś cudem ten chłop przeżył. Przywiózł nam potem w podzięce baniaczek bimbru. Oj, dobrze nam się wtedy pracowało. Bo to, panie, wyposażenie liche było, karetki liche, drogi liche. Ale za to ludzie jacy byli. Nie to co dziś.
Stary Wełenko, zmęczony opowiadaniem, przysnął na siedząco, lecz z takim wyrazem twarzy, iż nikt nie miał wątpliwości, że śni o starych, dobrych czasach, kiedy to pogotowie naprawdę cieszyło się szacunkiem wśród narodu. 

cdn…
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz