Z grubsza można by
powiedzieć, że nienawidził go serdecznie. Ale od początku. Ferdynand Furiatko i
Rudolf mieli ze sobą wiele wspólnego. Nie chodzi tylko zbieżność ich imion z
imionami bratanka i syna cesarza Austro-Węgier Franciszka Józefa, lecz przede wszystkim o zbieżność charakterów. Bo Ferdynand Furiatko, jak jego habsburski
pierwowzór, był porywczy, zaś Rudolf wręcz przeciwnie, zgodnie ze swoim
pierwowzorem miał usposobienie łagodne, można by rzec – poetyckie, a nawet
zalotne. Pasowałoby też jak nic porównanie z jego kinowym imiennikiem, Rudolfem
Valentino. Tak więc o ile Furiatko, gdy „wychodząc z nerw“, pasję miał wypisaną
na twarzy, o tyle Rudolf zachowywał stoicki spokój i kamienną twarzą
niewiniątka. Nie przeszkadzało mu to jednak prowokować coraz to nowych
brewerii, wszak za coś Ferdynand musiał go nienawidzić. W tym miejscu należałoby
uzupełnić rzecz całą o pewne wyjaśnienie dotyczące relacji między oboma
osobnikami. Otóż Rudolf był własnością Ferdynanda. Nie wyda się to dziwne, gdy
się doda, że Rudolf był kotem. A imię nadano mu od koloru sierści. Mieszkali w
domku na przedwsiu Bździochów.
Pewnego dnia Rudolf
wykorzystując nieuwagę Ferdynanda, ściągnął mu z talerza kotlet. Furiatko z
racji swego popędliwego charakteru wpadł w furię i puścił się w pogoń za Rudolfem.
Szanse na odebranie kotleta miał niewielkie, bo Rudolf zdążył pochłonąć przysmak
w parę chwil, zostawiając nieliczne rachityczne okruchy. Bardziej chodziło o
wyładowanie złości i danie kotu nauczki. Ale i tu z prędkością i sprytem
Rudolfa nie miał się co równać. No i nie przewidział, że tym pościgiem wkracza
na wojenną ścieżkę, a na krótką pamięć Rudolfa nie ma co liczyć. Co zresztą
rychło się okazało.
Chce wyjść z domu, a tu
niespodzianka – zamiast do kuwety, narobione do buta. Sięga do kieszeni, a tam kolejna
siurpryza, taka sama jak w bucie. Nakłada kapelusz, a z kapelusza wysypuje się
coś śmierdzącego. Wkłada rękę do kieszeni i wyciąga ją z obrzydzeniem –
wiadomo, na co się tam natknął. Nawet w portfelu Rudolf zostawił swój ślad. Każda
kolejna niespodzianka wzmagała furię u Furiatki i prowokowała pościg, co z
kolei dawało Rudolfowi powód do następnego „numeru”. I tak w kółko nakręcała
się spirala złości i złośliwości. Nienawiści i niespodzianek. Przy czym
pomysłowość Rudolfa nie miała granic. Oczywiście każda taka sytuacja wprawiała
Ferdynanda w jeszcze większą furię i powodowała jeszcze większą determinację w
gonitwie. Dodajmy – bezskutecznej, co dawało gwarancję powrotu do jej
kontynuacji, gdy tylko Rudolf pojawi się na horyzoncie. Punkt kulminacyjny nastąpił
tej nocy, gdy Furiatkę obudził straszny smród. Smród tak wielki, że aż łzy
wyciskał. Sięgając do wyłącznika lampy, rozbabrał niespodziankę na poduszce.
Wtedy to naprawdę śmierć zajrzała w oczy Rudolfa. I byłby niechybnie zginął z
ręki Ferdynanda, gdyby się w porę dobrze nie schował.
Po tym incydencie
Furiatko zdał sobie wreszcie sprawę, że z Rudolfem nie wygra. Przestał go
ścigać, a nawet starał się z nim zaprzyjaźnić. Któregoś z letnich dni, Furiatko
tak głośno zanosił się śmiechem w garażu, że zbiegli się wszyscy domownicy.
Okazało się, że nie wiadomo jakim sposobem Rudolf nasikał do samochodu przez
niewielką szparę pozostawioną w niedokręconym oknie. Był to niewątpliwie szczyt
ekwilibrystyki – tak nieprawdopodobny, że Ferdynand wreszcie odpuścił, a nawet
nabrał szacunku dla kota. Od tej chwili Rudolf już się nie musiał obawiać
utraty życia z ręki Furiatki i też sobie odpuścił z "numerami". Niestety zniknął pewnej marcowej nocy.
Prawdopodobnie to, co się nie udało Furiatce, udało się konkurentom do łapki
jakiejś uroczej kocicy.
cdn…