Niejaki Chrisio Chodaczek jednego w
życiu był całkiem pewien. Tego mianowicie, że mu się w tym życiu coś należy.
Nie od kogoś konkretnego i nie coś konkretnego, ale tak w ogóle. Ta jego
absolutna pewność była podbudowana solidną pozycją ojca w bździochowskiej
społeczności. Ojciec Chrisia był bowiem wziętym lekarzem, a ponadto pełnił
funkcję ordynatora Oddziału Przypadłości Szczególnych w bździochowodolińskim
szpitalu klinicznym. Nie wiadomo co bardziej – czy ta pewność Chrisia, czy też
pozycja ojca miały na to wpływ, lecz faktem jest, że Chrisio Chodaczek robił
zawrotną karierę. Karierę na tyle zawrotną, że mu się w końcu od niej zawróciło
w głowie.
W
przebrzmiałych już czasach, gdy warunkiem sukcesu zawodowego była przynależność
do wiodącej prym organizacji o jedynie słusznej ideologii, wszystko było jasne,
zasady klarowne (dla wtajemniczonych), ustalone po wsze czasy i wystarczyło
jedynie psie oddanie, by móc czerpać profity. Te właśnie, które to dawały
przekonanie, że się w życiu coś należy. Bon mot „Mierny, bierny, ale wierny”
doskonale oddawał sens funkcjonowania tzw. członków w gładko prosperującym
układzie. Należało tylko przestrzegać hierarchii, czyli nie wychylać się i
czekać na swoją kolej, a nagroda na pewno nie ominie. Tą droga podążał Chrisio
Chodaczek, i dlatego pięcie się po szczeblach kariery było dla niego
przysłowiową bułką z masłem. Nic więc dziwnego, że w Przedsiębiorstwie
Produkcji Rzeczy Pożądanych, w którym pracował, nie ominął go awans i został
asystentem dyrektora.
W
tym samym przedsiębiorstwie pracował jego szkolny kolega, Portek Niefartek, z
tą różnicą, że Niefartek nie miał dość mocy do wykrzesania z siebie psiego
oddania. Dlatego pod względem pozycji zajmowanej na drabinie kariery był
dokładnie na przeciwległym jej krańcu. Z racji szkolnego koleżeństwa Chrisia i
Portka łączyły solidne więzy zażyłości. Do czasu. Do chwili awansu Chrisia na
stanowisko wspomnianego asystenta. Krótko potem spotkali się na korytarzu
biurowca, pustym akurat, i szli naprzeciw siebie, nie mogąc minąć się niezauważenie.
Choćby dlatego, że szerokość korytarza na to nie pozwalała. Portek jak zwykle z
uśmiechem pozdrowił Chrisia kumplowskim „cześć”. A tu nic. Żadnej odpowiedzi.
Chrisio przedefilował przed nim z głową zadartą w drugą stronę, udając, że
czegoś pilnie wypatruje pod sufitem, i zniknął w swoim wykwintnie wyposażonym
gabinecie.
Kolejne
ich spotkanie w podobnych okolicznościach, tzn. na pustym korytarzu wyglądało
zgoła inaczej. Chrisio z daleka machał ręką i wołał: „Cześć Porteczku”, a nawet
dodał: „Co słychać?”. Co się więc stało w tak zwanym międzyczasie? Cóż,
należałoby dodać, że to drugie spotkanie miało miejsce po transformacjach,
jakie zaszły w Bździochowej Dolinie, podobnie zresztą jak w całym kraju, kiedy
już stanowiska asystenta dyrektora przestały być w modzie. Albo stały się
niepotrzebne. Albo zajęły je kobiety o urodzie już na pierwszy rzut oka
gwarantującej atrakcyjność firmy. Choć system polityczny wywrócił się do góry
nogami, koledzy nadal zajmowali skrajne pozycje na drabinie hierarchii zawodowej.
Lecz wbrew przypuszczeniom wcale nie zamienili się miejscami. Portek Niefartek
nie zrobił zawrotnej kariery, Chrisiowi zaś, nadal hołdującemu zasadzie psiego
oddania, w nagrodę – zgodnie z panującymi wówczas trendami – pozwolono się
uwłaszczyć na „niczyim” majątku. Trafiła mu się wiejska studnia. Ta, na której
onegdaj przesiadywał Miętoś z Dziwnym. Jak się okazało, źle na tym nie wyszedł,
bo dzięki paru zgrabnym zabiegom legislacyjnym władzy okresu żarłocznej
przedtransformacji w krótkim czasie stał się
monopolistą w zaopatrywaniu Bździochów w zimną wodę. Czerpał z tego
procederu niezłe dochody, a potem odsprzedał studnię z niemałym zyskiem, bo dla
dodania splendoru Bździochowej Dolinie postanowiono w tym miejscu wybudować
fontannę multimedialną imienia byłego sołtysa Alojzego Pstrysia. Krótko potem
Chrisio Chodaczek prysnął za granicę i tyle go widziano.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz