Trzej
bracia, Gutek, Lutek i Hutek Szprychowie, sąsiedzi zza miedzy sołtysa Miętosia,
postanowili uczcić okrągłą rocznicę powstania Bździochowej Doliny jakimś
niezwykłym wyczynem sportowym. Ogłosili mianowicie, że pojadą do Ameryki na
rowerach. Mieszkańcy Bździochowej Doliny powątpiewali w możliwość dojechania
braci do następnej wsi, a cóż dopiero na drugą półkulę. Nawet nie dlatego, że
nie daliby rady, bo krzepę w nogach chłopaki mieli niezgorszą. Przyczyna tego
powątpiewania leżała zupełnie gdzie indziej. Bracia Szprychowie najzwyczajniej już
od szkolnych lat byli na bakier z geografią. No i z czymś jeszcze, z czymś
ulotnym, czego nikomu się nie chciało, a może nie wypadało sformułować
jednoznacznie. Braciszkowie ludzkie wątpliwości kwitowali wzruszeniem ramion.
„Przecież jest coś takiego jak internet. W parę chwil dowiemy się czego trzeba
i w drogę”, przekonywali. Pierwszy do internetu dorwał się Gutek. To co
wyczytał, przekazał braciom.
–
Słuchajcie – powiedział. – Tam, w Ameryce ludzie mają zupełnie inne imiona.
Takie amerykańskie. Sprawdziłem. Ponieważ ja mam na imię Gutek, najpasowniejsze
amerykańskie imię dla mnie będzie Gui.
– No
to ja się będę nazywał Lui – odparł Lutek.
– Eee
– skwasił się na to Hutek. – To ja nie jadę.
W ten
sposób wykruszył się pierwszy z zawodników. Lutek zrezygnował z wyjazdu po tym,
jak jakiś turysta ze Śląska nazwał go lujem. Tym sposobem na placu boju został
sam Gutek. Chyba dobrze, bo tylko Gutek był tak naprawdę zawołanym rowerzystą. Był
bodaj najbardziej znanym kolarzem amatorem w całej Bździochowej Dolinie.
Mawiano nawet o nim, że matka urodziła go razem z rowerem. Będąc niemowlęciem
zjechał całą bliższą i dalszą okolicę wzdłuż i w poprzek. Pieluchy zmieniano mu
w czasie jazdy. Któregoś dnia, już jako dorosły, rasowy kolarz jeździł bez
opamiętania, wręcz szalał po okolicznych wzgórzach. Po takim wysiłku w nocy
śniła mu się jazda na rowerze. Ledwo zamknął wieczorem oczy, zobaczył przed
sobą szosę. Pędził tak we śnie i pędził, aż nagle wyrosła mu przed kołem jakaś przeszkoda.
Zahamował gwałtownie. Tak gwałtownie, że rower stanął dęba, a on przeleciał
przez kierownicę i uderzył głową w tę przeszkodę. Obudził się z bolącym czołem.
Okazało się, że to mu się nie tylko śniło. Śniąc, uderzył głową o szafkę
stojącą obok łóżka. Nie wiadomo na pewno, czy odbyło się to za sprawą tego
uderzenia, ale to właśnie wtedy przyszedł mu do głowy pomysł o jeździe na
rowerze do Ameryki. Ponieważ obiecał, nie wypadało się wycofać.
– Jak ty przepłyniesz przez
Atlantyk, chłopie? – pytano.
– Przecież mam powietrze w kołach –
odpowiadał Gutek. – To nie utonę.
I pojechał. Pierwszą pocztówkę
przysłał po dwóch tygodniach z Hawru, drugą po następnych dwóch tygodniach spod
Statuy Wolności w Nowym Jorku. W ten sposób rozwiał wszelkie wątpliwości. „Ileż
on ma pary w nogach”, chwalono go. „Dobrze mu idzie, a raczej jedzie”,
żartowano dobrodusznie. Amerykańska prasa zaś zachowała się dość powściągliwie
wobec wyczynu Gutka. To znaczy nie pisała nic. A potem Gutek wrócił. Czekały na
niego kwiaty i wiwaty. I morze, a raczej ocean piwa. „Zuch chłopak”, mówiono. „Chwat”.
„Maładiec”.
W kolejną okrągłą rocznicę
powstania Bździochowej Doliny Gutek już nigdzie nie wyjeżdżał. Od tamtej pory
zbyt często nie wylewał za kołnierz i gdzieś mu ta para z nóg wyparowała. Po
suto zakrapianej kolacji, kiedy namówiono go na wspomnienia z podróży do
Ameryki sprzed lat, wygadał się, że wtedy nie pokonał Atlantyku rowerem, bo co
wjechał do wody, to tonął. Nawet mocniej napompował opony. I nic. Po
kilkudziesięciu próbach, które zawsze kończyły się tak samo, dał sobie z tym
spokój i popłynął statkiem.
– Ale obietnicy dotrzymałem –
zarzekał się bełkotliwie po wypiciu wielu sznapsów. – Cały czas jeździłem
rowerem po pokładzie.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz