Celin Zakratkiewicz, który już nie raz
był z prawem na bakier, był bardzo rozrywkowym człowiekiem. Wprost lubował się
w rozrywce. I to w rozrywce – nazwijmy ją – z pogranicza. Taką rozrywkę przedkładał
ponad wszystko inne. Praca zaś się go nie imała. Ze wzajemnością zresztą. To
właśnie jego upodobanie do rozrywki zawiodło go już parokrotnie do przytulnej, choć
odosobnionej rezydencji z zakratowanymi oknami. Te krótkie, bo z reguły
kilkumiesięczne pobyty w przybytku wytchnienia, stanowiły zaledwie nikłe
przerwy w jego rozrywkowym życiorysie, za to dawały sposobność obmyślania
następnych „tras koncertowych”. Zakratkiewicz żył z lichwy i z naciągania
naiwnych na obmyślane w celi „numery”, których miał nieprzebrany arsenał. A to
na wnuczka, a to na głodującego emeryta, a to na wolontariusza, a to na
niedoszłego męża i tak dalej. Nie zastosował chyba jeszcze tylko wariantu na dziewczynę
w ciąży. Ale i to było pewnie tylko kwestią czasu. Najszybciej przynosząca
korzyści i dająca najwyższą stopę zwrotu była jednak lichwa. Stopa zwrotu była
zawrotna, jako że Zakratkiewicz do każdej „transakcji” stosował inny, lecz
zawsze swój wewnętrzny regulamin. W zależności od klienta. Gdy zaś klient
ociągał się z oddawaniem gotówki, odwiedzał go bez zapowiedzi. Przychodził sam,
bo był wystarczającej postury, aby nie musieć korzystać z pomocy fachowców pochodzących
z zaprzyjaźnionego ościennego kraju, odzianych w dresy i wyposażonych w skrupulatnie
wyselekcjonowane, adekwatne do tego rodzaju zajęcia elementy sprzętu sportowego.
Należałoby też wspomnieć, że Celin
Zakratkiewicz był z zamiłowania kolekcjonerem szczególnego rodzaju gadżetów.
Zbierał mianowicie akcesoria policyjne, a ściślej elementy wyposażenia
policjantów, jak kajdanki, atrapy pistoletów, koguty policyjne i tym podobne.
Czy w ten sposób odreagowywał swoje dość częste „wywczasy” w miejscu
odosobnienia, czy robił to z szacunku dla policji, czy też go to po prostu
bawiło, nie wiadomo. Dość, że takie rzeczy kolekcjonował i miał je zawsze pod
ręką.
Pewnego razu Celin Zakratkiewicz
paradował sobie po Bździochowej Dolinie swoją limuzyną, zakupioną za wspomnianą
wyżej zawrotną stopę zwrotu, gdy w ruchu ulicznym wypatrzył jadącego swojego
dłużnika, któremu termin rozliczenia się z pożyczki już upłynął. Ustawił się za
nim na pasie, a następnie wyłożył na dach auta niebieskiego koguta i włączył
syrenę policyjną, którą też dysponował. Przestraszony dłużnik, nie pragnący
widocznie spotkania z policją, dodał gazu i zaczął uciekać. Zakratkiewicz ruszył
za nim. Inne pojazdy ustępowały mu miejsca, bo wyglądało na to, że policjant
w nieoznakowanym radiowozie ściga przestępcę. Z czasem do pościgu włączyły się inne
nieoznakowane samochody jadące na sygnale i z kogutami na dachach. To prawdziwi
policjanci, chcący pomóc koledze po fachu solidarnie kolejno włączali się do
akcji. Zrobiła się niezła obława. Zakratkiewicz ubawiony sytuacją, pozwolił się
wyprzedzić „kolegom” i jechał jako ostatni w gronie ścigających. Niebawem zaprawieni
w pościgach autentyczni policjanci zatrzymali uciekający pojazd i czekali na
kolegę, któremu przyszli w sukurs. Tymczasem kolega spokojnie ich ominął, po
czym ostro przyspieszył i zniknął za rogiem. Patrzyli po sobie zdziwieni, nic
nie rozumiejąc. No bo nie dość, że nie wiadomo, dlaczego puścił wolno
przestępcę, to jeszcze im nie podziękował za pomoc. Niewdzięcznik.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz