Zdarzyło
się to nad morzem, w tej samej miejscowości, w której w Cwajtym
Gablu spędzał swój urlop
Bronsiu Wyżłop –
specjalista od doboru barwników w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym
Fabryki Sztućców Dwukrotnego Użytku i Trycjan
Paszkwilko –
humorysta
New Bździoch
Timesa,
na czas wywczasów mieszkaniec hotelu Bursztynowa Perła.
Zresztą nie tylko oni spędzali tam wolny czas, bowiem było to
ulubione miejsce wypoczynku większości bździochowian, w tym i
Szczeżuja Ciaptuły, zwanego Żujem, i jego wrednej małżonki
Beladonny.
Beladonna
swoim zwyczajem ciosała kołki na głowie biednemu mężowi i
połączywszy swoją zazdrość o wszystkich i o wszystko z wrodzoną
pazernością, postanowiła czas kanikuły wykorzystać na dorobienie
sobie trochę pieniędzy, których –
jak twierdziła –
wiecznie im brakowało. Zbędne jest tu wyjaśnienie, że w
podtekście chodziło oczywiście o zbyt niskie zarobki Szczeżuja.
Najęła się więc na kelnerkę w dużej stołówce i już
pierwszego dnia zabrała się ostro do roboty, czyli do zarabiania
pieniędzy, których itd…
W czasie obiadu przed rozniesieniem talerzy z drugim daniem zebrała
ze stołów i ustawiła stos talerzy po zupie, na nim ulokowała dwie
wazy z resztą niezjedzonego czerwonego barszczu i szybkim krokiem
ruszyła do kuchni. Zbyt szybkim. Już na pierwszym zakręcie
potknęła się i cały ten chyboczący się majdan, sięgający jej
dużo ponad głowę, wylądował z wielkom hukiem na podłodze.
Porcelana rozprysła się na wszyskie strony pod nogi wczasowiczów;
barszczyk też na wszystkie strony, z jeszcze większym rozrzutem niż
porcelana. Konsumenci pomogli się Beladonnie pozbierać, z
grzeczności twierdząc, że te plamy od zupy to naprawdę drobiazg.
Spiorą się. Opryskane twarze, ręce i nogi powycierali serwetkami i
było po sprawie. Beladonna zaś zmiotła stłuczki, starła podłogę
i –
skoro nic wielkiego się nie stało –
z animuszem przystąpiła do dalszej pracy. Pomna niedawnego
doświadczenia ustawiła nieco mniejszy stos talerzy, na górę
stawiając wazy, ale za to trzy. Tak akurat wypadło. Aby nadrobić
stracony czas (goście nie będą czekać w nieskończoność),
dziarsko ruszyła w stronę kuchni. Niestety poślizgnęła się na
dopiero co startej podłodze i piramida naczyń ponownie wylądowała
na ziemi. Ponownie też z dużą dozą wyrozumiałości pomogli jej
się pozbierać konsumenci. Jak poprzednio, ocierając się z
barszczu, zapewniali ją, że nic wielkiego się nie stało.
Ciaptulowa więc, uprzątnąwszy nieporządek, ponownie włączyła
się w wir kelnerskich obowiązków. Kiedy jednak po raz trzeci
roztrzaskała stos naczyń (nie muszę dodawać, ani w którym
miejscu, ani z jakiego powodu), szef kuchni miał jej dość.
Tak
się skończyła praca Beladonny Ciaptułowej, która według jej
kalkulacji miała przynieść profity większe od zarobków Żuja.
Tymczasem, po obciążeniu kosztami wynikłymi ze strat, których
narobiła, wyszło zupełnie inaczej. Wielkie marzenia (bo przecież
u Beladonny inaczej być nie mogło) o cudownych rzeczach, które
miały być kupione za zarobione pieniądze, rozprysły się niczym
bańki mydlane na wietrze.
Nietrudno
się domyślić, że winą za nieudane wczasy zarobkowe został
obciążony nie kto inny, tylko Żuj, który wszak nie potrafił
zarobić, teraz już (gderała) nie na luksusy, a na najskromniejsze
nawet życie. A co na to mieszkańcy Bździochów? Nadal wszyscy
lubią Szczeżuja
Ciaptułę, zaś jego żonny, Beladonny – nie.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz