sobota, 25 czerwca 2016

117. Wicemikołaj

           Kaziuk Popapranek był rodowitym bździochowianinem. I to była jego najlepsza cecha, bowiem nic bardziej pozytywnego nie dało się o nim powiedzieć. Co do reszty, można było nabrać przekonania, czy też nawet pewności, że nie odbiegał od bździochowskiej normy. Czyli chadzał z kolegami regularnie, bo codziennie, na piwo. Regularność w układach towarzyskich to podstawa, chociaż Kaziuk nawet nie wiedział, że chodzenie z chopami po robocie na piwo z socjologicznego punktu widzenia jest układem towarzyskim. Prawdopodobnie, gdyby znał tę definicję, byłby z tego dumny. Ale Kaziuk definicji nie znał, o socjologii też nawet nie słyszał, a z chopami regularnie na piwo po robocie chadzał, bo tak trzeba. Nakazywał to bździochowski zwyczaj. Nie mniej regularnie prał przykładnie swoją kobietę (nigdy o niej nie mówił baba, bo to niegrzecznie jest) kilka razy w tygodniu. Wiedział o tym dokładnie od kolegów od kufla, że jak się baby nie bije, to jej wątroba gnije. A czyż on – człowiek ze wszech miar poczciwy, czy też jak mawiano w Bździochach od dawien dawna: poćciwy – mógł pozwolić, aby jego żonie dolegało coś tak przykrego, jak gnicie jej własnej wątroby? No właśnie. Toteż Kaziuk ze swej poćciwości dbał o zdrowie swojej kobiety i już. Ledwo co od ziemi odrastający drobiazg był wdrażany w obowiązki gospodarskie, bo z dzieci musi być pociecha. Nawet najmłodsza dziołszka, co to jeszcze dobrze chodzić nie umiała, była prowadzana przez Helcię po izbie kuchennej, coby od młodości wdrażała się w babskie powinności. Co do powinności, Kaziuk już tak subtelny nie był i bez najmniejszych zahamowań nazywał je babskimi.
          Ale przyszedł czas, i zbiegło się to mniej więcej z początkiem Miętosiowego sołtysowania, że do Bździochów zaczęło zaglądać nowe. A to zawitał tam ktoś ważny z powiatu i mądrze gadał, a to jacyś przejezdni zabłądzili, podróżując, i zostali na czas letniej kanikuły, a to robotnicy reperujący, a raczej budujący drogę, wnieśli powiew świeżości, który to powiew stworzył zaczyn innych niż dotychczasowe obyczajów. Tak to wraz z miastowymi trafił do Bździochów zwyczaj, który szybko się utrwalił, karnawałowych zabaw organizowanych dla dzieci. A że se dorośli przy tej okazji potańcowali, to już inna sprawa. Zresztą, nie tylko potańcowali. Ale tak już być musiało, i nawet z pewnym epizodem w życiu Kaziuka miało coś wspólnego.
          Czysty przypadek sprawił, że obstalowany na dziecięcą zabawę Święty Mikołaj gwałtownie zaniemógł na glątwę (słowo: kac przyjęło się w bździochwskim słownictwie znacznie później), a jedyną osobą, która jako tako trzymała się na nogach był właśnie Kaziuk i jemu zlecono zaszczytny obowiązek zastąpienia Mikołaja. Trzeba przyznać, że Kaziuk bardzo się tym przydziałem przejął, a gdy przywdział Mikołajowy strój, duma rozpierała go już tak bardzo, że o mały włos nie został świętym. Wlana w siebie wcześniej okowita nie dała się jednak wykurzyć na zawołanie, mimo to Kaziuk dzielnie sobie radził w nowej roli.
          Pod bogato przybranym świątecznym drzewkiem sadzał sobie kolejno na kolanach bździochowską dziatwę i gaworzył z nią. Ta zaś z przejęcia nawet nie rozpoznawała w jąkającym się Świętym Mikołaju Kaziuka z sąsiedztwa. Kaziuk tymczasem rozkręcał się i w szczycie tegoż rozkręcania zapowiedział maluchom recytację wierszyka, oczywiście we własnym wykonaniu. Zapowiedź bezzwłocznie zrealizował, a brzmiało to tak:
          – We wsi Bździochy jest kałuża. Z tej kałuży się wynurza… Hipopotam, powiadacie. Nie, to tata po wypłacie.
          Pedagogiczny wątek tej recytacji z powodzeniem można pominąć, bowiem dziecka były tak zachwycone światowością świętego, że nawet nie przeszkadzało im, iż nie miały zielonego pojęcia, co to takiego ten hipopon czy jakoś tam.

          cdn…

sobota, 18 czerwca 2016

116. Sos Kiepury

          Antek Paź, jak sam mawiał, robił w kulturze. Przez czysty przypadek robił. Przed laty wzorem innych klepiących biedę mieszkańców opuścił rodzinną wieś i z niewielkim tobołkiem wyruszył w świat za chlebem. Zabrał się z wędrowną trupą aktorów, w czasach jego młodości zwanych wiłami, i obleciał z nimi bodaj pół świata, zanim… Można uprzedzić wypadki i dokończyć: …zanim trafił na deski La Scali. Ale po kolei.
          Antek Paź był zahukanym zaściankowym chłopczyną, dla którego – tak jak i dla innych zabobonnych bździochowian – wiły jawiły się jako kapryśne czarownice, mogące, w zależności od humoru, pomóc lub zaszkodzić. Po wsi gadano, że jak się na taką zapatrzy, to można oślepnąć, a nawet oszaleć. Musi Antek się zapatrzył na którą, bo o niczym innym nie chciał słyszeć, jak tylko o wyjeździe razem z nimi. Na nic się zdało biadolenie matki i groźby ojca. Antek postawił na swoim i zniknął ze wsi wraz z wiłowskim taborem. Z aktorską trupą przemierzył wszystkie – bardziej, mniej lub wcale nieznane szlaki w drodze na zachód, a potem na południe. Z każdym dniem coraz bardziej ujawniał się jego aktorski talent, tak że w krótkim czasie zaczęto go dopuszczać do grania na improwizowanej do występów scenie.
          Trupa miała liczne kontakty z teatrami w całej Europie, tak że Antek poznał całkiem nieźle życie i zwyczaje świata artystycznego. Jego smaki i smaczki. Oraz przesądy. I to one właśnie najbardziej utkwiły mu w pamięci i stanowiły trzon jego opowiadań, kiedy to postanowił wrócić do Bździochów i w nich szerzyć kulturę. Przesiadując w restauracji Pod Upadłym Aniołem przy okowicie opowiadał o wielkim świecie. Chociaż odwiedził wiele teatrów, najbardziej utkwiła mu w pamięci wizyta w La Scali. Zwłaszcza zapadła mu w pamięć zasada przydeptywania tekstu roli, gdy upadnie na podłogę. Każdy aktor hołdował tej zasadzie i zanim podniósł tekst, rzetelnie go przydeptywał. Tyle tylko, że Antek w swoich opowiadaniach mocno podbarwił tę zasadę i rozszerzył praktycznie na wszystko, co tylko mogło upaść. Ze swoich znajomości też tworzył mity, wymieniając nazwiska znanych aktorów, z którymi rzekomo był po imieniu.
          Mówił kiedyś z przejęciem (przesadzonym nie mniej niż zasada, którą przesadził już wcześniej):
          – Tak kiedyś siedziałem koło Jasia Kiepury, jako mnie tu widzicie. Siedzimy, gadamy sobie. O różnych rzeczach sobie gadamy. A jemu się wysmyknął z ręki scenariusz. Więc mu mówię: Jaśku, przydepnij na szczęście. I Jasiek zanim podniósł, przydepnął. A potem mu się wylał spory kubełek sosu. Możecie sobie wyobrazić… – I śmiał się do rozpuku.

          PS
          Według relacji Antka Pazia, nie mógł on występować na scenie, ponieważ jego nazwisko brzmi podobnie jak paw, a jak wiadomo, pawie wiążą się z najgorszym przesądem teatralnym. Ale jak było naprawdę? Któż to wie?

          cdn…



sobota, 11 czerwca 2016

115. Błogosławiony Pan Czesław

          Pan Czesław to był ktoś. To była indywidualność, żeby nie powiedzieć inywiduum. Po pierwsze, Pan Czesław to był Pan Czesław przez duże P, po drugie, mówiąc o Panu Czesławie, nie używało się zaimków: on czy o nim, a nawet On czy o Nim, wymawianych choćby z najwyższą atencją, lecz zawsze mówiło się: Pan Czesław czy też: o Panu Czesławie. O Panu Czesławie mówiło się ponadto, że był w stanie błogosławionym. Bo Pan Czesław trwał w błogostanie i stan ten sławił codziennie.
              Pan Czesław był zatrudniony w Bździochowskich Zjednoczonych Zakładach Wytwórczych Kół Okrągłych i bez cienia wątpliwości był jedynym pracownikiem, który bez pomocy cyrkla czy też innego przyrządu potrafił narysować idealny w kształcie okrąg. Prawdopodobnie był to jedyny powód, dla którego Pan Czesław miał szanse pozostać w wytwórni aż do emerytury. Nikt nie wiedział, kiedy miałoby to nastąpić, bo nikt, włącznie z kadrową, nie znał wieku Pana Czesława. A nikt pytać nie śmiał.
          O codziennym sławieniu swego błogostanu przez Pana Czesława można by powiedzieć, że sławił go dość szczególnie, bo swoim zachowaniem. Nie mniej szczególnym. Ooo!, bo Pan Czesław potrafił się zachować. Kiedyś, na przykład, w czasie szczytu komunikacyjnego, gdy milicjant na skrzyżowaniu kierował ruchem, ze spontaniczną pomocą przyszedł mu Pan Czesław. Wdzięczni kierowcy, którzy wszak znali Pana Czesława, zupełnie naturalnie wybaczyli mu (o, przepraszam – wybaczyli Panu Czesławowi, oczywiście) tych kilka powstałych w takiej chwili stłuczek.
          Niemal rytuałem było, że gdy Pan Czesław wchodził do pijalni piwa (pod względem hołdowania zasadzie niewylewania za kołnierz Pan Czesław nie odbiegał od bździochowskiej średniej statystycznej; ba, on ostro ją ciągnął w górę), znajdowali się życzliwi, w niemałych ilościach zresztą, którzy odstępowali swoje nadpite kufle Panu Czesławowi. Ci, którzy byli z Panem Czesławem w bardziej zażyłych stosunkach, zagadywali o pogodę, zdrowie czy też inne, nie mniej znaczące sprawy. Pan Czesław zwykł był odpowiadać z godnością:
          – W normie. Jakoś się kręci – co, zważywszy na miejsce zatrudnienia Pana Czesława, było trafieniem w dziesiątkę.
          Niektórzy dziennikarze starszego pokolenia przyrównywali taką odpowiedź do słynnego zdjęcia niegdysiejszego pierwszego sekretarza partii z pierwszej strony poczytnego wówczas – siłą rzeczy – dziennika, na którym to zdjęciu sekretarz spogląda na zegarek. Dla laika niby nic z tego nie wynikało, lecz dla wtajemniczonych… Tak, takiego formatu człowiekiem był Pan Czesław.
          Kiedy Pan Czesław po raz pierwszy pojawił się w wytwórni, w której uprzejmie pozwolił się zatrudnić, strażnik na głośny sygnał klaksonu, wybiegł otwierać bramę. W bramie stał Pan Czesław i za pomocą ust i zwiniętej w trąbkę dłoni idealnie naśladował klakson samochodowy. Nieświadomy wielkości znajdującego się przed nim człowieka, strażnik nieco Pana Czesława obsobaczył za ten – jak go nazwał – chamski wybryk. Jednakże pod łagodnym wzrokiem Pana Czesława umilkł. Po mniej więcej tygodniu przywykł do takiego sposobu wchodzenia Pana Czesława do wytwórni, a po miesiącu byli już w takiej komitywie, że strażnik zaliczał się do tych bywalców pijalni piwa, którzy prócz odstąpienia nadpitego kufla z piwem, mogli jeszcze zagadywać Pana Czesława o pogodę i zdrowie. Bo być tak blisko z Panem Czesławem było zaszczytem.
          À propos pogody. Pan Czesław przepowiadał ją w sposób idealny. Nie zdarzyło się, aby nie trafił ze swoją przepowiednią. Gdy więc pytano się go (o rany! znów nietakt – oczywiście, że pytano się Pana Czesława) we wspomnianych wyżej okolicznościach o aurę, Pan Czesław niezmiennie odpowiadał:
          – Lepsza taka pogoda niż żadna.
          Podobno interesowała się Panem Czesławem telewizja, chcąc zaproponować Panu Czesławowi stanowisko prezentera pogody. Lecz – jak się nieoficjalnie dowiedziano – patriotyzm lokalny nakazywał Panu Czesławowi trwać przy macierzystym zakładzie. Ze swą zdolnością rysowniczą Pan Czesław był potrzebny wytwórni, gdyż jego umiejętność odręcznego rysowania okręgów bardzo była przydatna w produkcji o takim profilu, natomiast przedstawiane na telewizyjnych planszach izobary nigdy swym kształtem nawet do koła się nie zbliżają.
          Tak, bo Pan Czesław to po prostu Pan Czesław.

          cdn…

sobota, 4 czerwca 2016

114. Scenka z życia Celebranta

          O tym, że Celebrant hrabia Bździochowski, ojciec Piusa, był cholernym introwertykiem, wiedziało nie tylko jego otoczenie, lecz całe Bździochy z przydatkami. Nawet ci z poddanych czy służby, którzy nie znali tego słowa, wiedzieli o tym lub wyczuwali to przez skórę, czy też raczej odczuwali to na własnej skórze. Oczywiście chodzi o słowo introwertyk, a nie − cholerny. Być może właśnie z tego powodu hrabia potrafił być duszą towarzystwa, a − być może − nie  miało to najmniejszego znaczenia. Faktem jest, że Celebrant hrabia Bździochowski w jakim tylko towarzystwie by się nie znalazł, był zawsze jego duszą. Towarzystwo zaś niczym zahipnotyzowane słuchało jego opowieści, bo też nie dość, że były to opowieści fascynujące, to jeszcze hrabia opowiadał je z niesłychana swadą. Szczególnym wzięciem cieszyły się wspomnienia licznych polowań. Hrabia bowiem był nieprzeciętnym ich amatorem, choć o amatorstwie, a już − broń Boże − amatorszczyźnie hrabiego w tej dziedzinie absolutnie nie mogło być mowy.
          Siedział sobie tedy hrabia w licznym gronie swoich przyjaciół − wokół same hrabiny i hrabiowie, baronowe i baronowie − i snuł opowieści o łowach, w których uczestniczył, i w których spotykały go najróżniejsze przygody.
          − Swego czasu − rozpoczął hrabia swą kolejną opowieść − wybrałem się na polowanie na lwy. Ja jak zwykle szedłem przodem, pół kroku za mną szedł Jan, niosąc ekwipunek, dwururkę i inne et cetera. Szliśmy tak jeden dzień, dwa lub nawet trzy, tropiąc zwierzynę. Z podniecenia nie pamiętam dokładnie, ile czasu nam to zajęło, dość że pewnego dnia dopadliśmy bestię. Co gorsza, lew zaszarżował na mnie znienacka. Odbyło się to tak szybko, że ledwie zdążyłem pochwycić dwururkę, błyskawicznie wycelować i wystrzelić. Najwyraźniej pośpiech, w jakim musiałem działać, sprawił, że chybiłem. A lew był tuż tuż i już szykował się do skoku na mnie. No, ale cóż, w dwururce był jeszcze jeden nabój, więc ponownie błyskawicznie wycelowałem i... znowu chybiłem. I wyobraźcie sobie państwo...
          Tu hrabia zawiesił głos, czym rozpalił do czerwoności zaciekawionych słuchaczy. Wszyscy wpatrywali się w niego, chcąc jak najprędzej się dowiedzieć ciągu dalszego − czy udało mu się ujść z życiem z tej diabelnie niebezpiecznej sytuacji, czy też nie. Tymczasem po tej pauzie hrabia kontynuował:
           −  ... wyobraźcie sobie państwo − zesrałem się.
          Nastąpiła ogólna konsternacja, bo nikt się nie spodziewał takiego obrotu sprawy, a tym bardziej tak ordynarnego, plebejskiego słowa z ust arystokraty. Niemniej niebawem nieśmiało odezwały się głosy, zrazu nieliczne, później coraz liczniejsze, rozgrzeszające hrabiego.
         −  Ależ, panie hrabio − mówiono − nic takiego się nie stało... sytuacja była trudna... może nawet beznadziejna... szarżowała bestia...  itd., itd.
          W końcu jeden przez drugiego przekonywał:
          −  Na pańskim miejscu, każdy by tak postąpił.
          A na to hrabia:
          −  Ale nie wtedy. Teraz.

          Tak to już z hrabią było.

          cdn...