Antek Paź,
jak sam mawiał, robił w kulturze. Przez czysty przypadek robił.
Przed laty wzorem innych klepiących biedę mieszkańców opuścił
rodzinną wieś i z niewielkim tobołkiem wyruszył w świat za
chlebem. Zabrał się z wędrowną trupą aktorów, w czasach jego
młodości zwanych wiłami, i obleciał z nimi bodaj pół świata,
zanim… Można uprzedzić wypadki i dokończyć: …zanim trafił na
deski La Scali. Ale po kolei.
Antek Paź
był zahukanym zaściankowym chłopczyną, dla którego – tak jak i
dla innych zabobonnych bździochowian – wiły jawiły się jako
kapryśne czarownice, mogące, w zależności od humoru, pomóc lub
zaszkodzić. Po wsi gadano, że jak się na taką zapatrzy, to można
oślepnąć, a nawet oszaleć. Musi Antek się zapatrzył na którą,
bo o niczym innym nie chciał słyszeć, jak tylko o wyjeździe razem
z nimi. Na nic się zdało biadolenie matki i groźby ojca. Antek
postawił na swoim i zniknął ze wsi wraz z wiłowskim taborem. Z
aktorską trupą przemierzył wszystkie – bardziej, mniej lub wcale
nieznane szlaki w drodze na zachód, a potem na południe. Z każdym
dniem coraz bardziej ujawniał się jego aktorski talent, tak że w
krótkim czasie zaczęto go dopuszczać do grania na improwizowanej
do występów scenie.
Trupa miała
liczne kontakty z teatrami w całej Europie, tak że Antek poznał
całkiem nieźle życie i zwyczaje świata artystycznego. Jego smaki
i smaczki. Oraz przesądy. I to one właśnie najbardziej utkwiły mu
w pamięci i stanowiły trzon jego opowiadań, kiedy to postanowił
wrócić do Bździochów i w nich szerzyć kulturę. Przesiadując w
restauracji Pod Upadłym Aniołem przy okowicie opowiadał o
wielkim świecie. Chociaż odwiedził wiele teatrów, najbardziej
utkwiła mu w pamięci wizyta w La Scali. Zwłaszcza zapadła
mu w pamięć zasada przydeptywania tekstu roli, gdy upadnie na
podłogę. Każdy aktor hołdował tej zasadzie i zanim podniósł
tekst, rzetelnie go przydeptywał. Tyle tylko, że Antek w swoich
opowiadaniach mocno podbarwił tę zasadę i rozszerzył praktycznie
na wszystko, co tylko mogło upaść. Ze swoich znajomości też
tworzył mity, wymieniając nazwiska znanych aktorów, z którymi
rzekomo był po imieniu.
Mówił
kiedyś z przejęciem (przesadzonym nie mniej niż zasada, którą
przesadził już wcześniej):
– Tak
kiedyś siedziałem koło Jasia Kiepury, jako mnie tu widzicie.
Siedzimy, gadamy sobie. O różnych rzeczach sobie gadamy. A jemu się
wysmyknął z ręki scenariusz. Więc mu mówię: „Jaśku,
przydepnij na szczęście”.
I Jasiek zanim podniósł, przydepnął. A potem mu się wylał spory
kubełek sosu. Możecie sobie wyobrazić… – I śmiał się do
rozpuku.
PS
Według
relacji Antka Pazia, nie mógł on występować na scenie, ponieważ
jego nazwisko brzmi podobnie jak paw, a jak wiadomo, pawie wiążą
się z najgorszym przesądem teatralnym. Ale jak było naprawdę?
Któż to wie?
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz