Kaziuk
Popapranek był rodowitym bździochowianinem. I to była jego
najlepsza cecha, bowiem nic bardziej pozytywnego nie dało się o nim
powiedzieć. Co do reszty, można było nabrać przekonania, czy też
nawet pewności, że nie odbiegał od bździochowskiej normy. Czyli
chadzał z kolegami regularnie, bo codziennie, na piwo. Regularność
w układach towarzyskich to podstawa, chociaż Kaziuk nawet nie
wiedział, że chodzenie z chopami po robocie na piwo z
socjologicznego punktu widzenia jest układem towarzyskim.
Prawdopodobnie, gdyby znał tę definicję, byłby z tego dumny. Ale
Kaziuk definicji nie znał, o socjologii też nawet nie słyszał, a z
chopami regularnie na piwo po robocie chadzał, bo tak trzeba.
Nakazywał to bździochowski zwyczaj. Nie mniej regularnie prał
przykładnie swoją kobietę (nigdy o niej nie mówił baba, bo to
niegrzecznie jest) kilka razy w tygodniu. Wiedział o tym dokładnie
od kolegów od kufla, że „jak
się baby nie bije, to jej wątroba gnije”.
A czyż on – człowiek ze wszech miar poczciwy, czy też jak
mawiano w Bździochach od dawien dawna: poćciwy – mógł pozwolić,
aby jego żonie dolegało coś tak przykrego, jak gnicie jej własnej
wątroby? No właśnie. Toteż Kaziuk ze swej poćciwości dbał o
zdrowie swojej kobiety i już. Ledwo co od ziemi odrastający
drobiazg był wdrażany w obowiązki gospodarskie, bo z dzieci musi
być pociecha. Nawet najmłodsza dziołszka, co to jeszcze dobrze
chodzić nie umiała, była prowadzana przez Helcię po izbie
kuchennej, coby od młodości wdrażała się w babskie powinności.
Co do powinności, Kaziuk już tak subtelny nie był i bez
najmniejszych zahamowań nazywał je babskimi.
Ale
przyszedł czas, i zbiegło się to mniej więcej z początkiem
Miętosiowego sołtysowania, że do Bździochów zaczęło zaglądać
nowe. A to zawitał tam ktoś ważny z powiatu i mądrze gadał, a to
jacyś przejezdni zabłądzili, podróżując, i zostali na czas
letniej kanikuły, a to robotnicy reperujący, a raczej budujący
drogę, wnieśli powiew świeżości, który to powiew stworzył
zaczyn innych niż dotychczasowe obyczajów. Tak to wraz z miastowymi
trafił do Bździochów zwyczaj, który szybko się utrwalił,
karnawałowych zabaw organizowanych dla dzieci. A że se dorośli
przy tej okazji potańcowali, to już inna sprawa. Zresztą, nie
tylko potańcowali. Ale tak już być musiało, i nawet z pewnym
epizodem w życiu Kaziuka miało coś wspólnego.
Czysty
przypadek sprawił, że obstalowany na dziecięcą zabawę Święty
Mikołaj gwałtownie zaniemógł na glątwę (słowo: kac przyjęło
się w bździochwskim słownictwie znacznie później), a jedyną
osobą, która jako tako trzymała się na nogach był właśnie
Kaziuk i jemu zlecono zaszczytny obowiązek zastąpienia Mikołaja.
Trzeba przyznać, że Kaziuk bardzo się tym przydziałem przejął,
a gdy przywdział Mikołajowy strój, duma rozpierała go już tak
bardzo, że o mały włos nie został świętym. Wlana w siebie
wcześniej okowita nie dała się jednak wykurzyć na zawołanie,
mimo to Kaziuk dzielnie sobie radził w nowej roli.
Pod
bogato przybranym świątecznym drzewkiem sadzał sobie kolejno na
kolanach bździochowską dziatwę i gaworzył z nią. Ta zaś z
przejęcia nawet nie rozpoznawała w jąkającym się Świętym
Mikołaju Kaziuka z sąsiedztwa. Kaziuk tymczasem rozkręcał się i
w szczycie tegoż rozkręcania zapowiedział maluchom recytację
wierszyka, oczywiście we własnym wykonaniu. Zapowiedź bezzwłocznie
zrealizował, a brzmiało to tak:
–
We wsi Bździochy jest kałuża. Z tej kałuży się wynurza…
Hipopotam, powiadacie. Nie, to tata po wypłacie.
Pedagogiczny
wątek tej recytacji z powodzeniem można pominąć, bowiem dziecka
były tak zachwycone światowością świętego, że nawet nie
przeszkadzało im, iż nie miały zielonego pojęcia, co to takiego
ten hipopon czy jakoś tam.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz