Mistrzyni
kierownicy Longigina Strzała, de domo Szybka, żona Błękitka,
drogowego gamonia, w każdym razie mało utalentowanego kierowcy
amatora, już w młodości miewała komunikacyjne przygody.
Przytrafiały się jej one zwłaszcza z kierowcami mężczyznami,
którzy za wszelką cenę chcieli udowodnić swą szoferską
wyższość. Tak to już jest z niektórymi chłopami, że jak
zobaczą babę za kierownicą, wstępuje w nich szatan, i starają
się z niebywałą i obcą im w innych okolicznościach nonszalancją
pokazać swój kunszt w prowadzeniu samochodu. Kunszt, który
niekoniecznie można nazwać kunsztem. Kunszt kunsztem, czy też jego
brak jego brakiem, ale baba za kółkiem uwłacza męskiej godności,
dlatego należy jej okazać co najmniej pogardę, a przynajmniej
lekceważenie. Do akcji wkraczają wtedy klaksony i niewyszukane, aby
nie powiedzieć niewybredne słownictwo, przypieczętowane
zademonstrowaniem kierowczyni nienagannego manicure na wyprostowanym
środkowym palcu (przy zgiętych pozostałych). Jest to dość
powszechna dolegliwość, znana i doświadczana nie tylko w
Bździochowej Dolinie.
I Longigna
Strzała, występując w roli kierowcy, musiała się borykać z
takimi problemami. Ale do czasu. W końcu jej się przejadła ta
męska szowinistyczna, ostentacyjnie okazywana wyższość i pani
Longigina zaczęła się temu przeciwstawiać. Początki nie były
łatwe, lecz z czasem szło jej coraz lepiej. Była wtedy posiadaczką
maluszka, albo malucha, albo małego fiata – tak nazywano model
fiata 126p, który zmotoryzował Bździochy i całą Bździochową Dolinę.
Na marginesie należałoby dodać, że zostać posiadaczem takiego
cacka nie było prosto. Na swój przydział w systemie przedpłat
czekało się latami, chyba że otrzymało się tzw. talon, który
można było zrealizować od ręki. Taki talon trafił w ręce ojca
Longiginy Strzały, wtedy jeszcze Longiginy Szybki, bowiem było to
zanim jeszcze panna Longigina poznała Błękitka, któremu
ofiarowała swą rękę.
Na kolejnym
marginesie można jeszcze dodać, że taki talon z jednej strony był
niesamowitym dobrodziejstwem, bo upoważniał jego właściciela do
zakupu auta po cenie detalicznej, gdy inni musieli wysupłać na to
cudo motoryzacji znacznie większe kwoty, z drugiej zaś od osoby, na
którą to dobrodziejstwo spadło nagle, wymagał nie lada
gimnastyki, by taką górę pieniędzy (bo maluszek wcale nie był
tani) mieć do dyspozycji od zaraz. To właśnie przytrafiło się
ojcu Longiginy i kiedy tak dumał przygnębiony, skąd naraz wziąć
sto dwadzieścia tysięcy, jego córka, będąca od najmłodszych lat
osobą rezolutną i pomysłową powiedziała:
– Tato,
pomyśl. Przecież sto dwadzieścia tysięcy to tylko cztery razy po
trzydzieści.
I tato
Longiginy pomyślał, a krótko potem cieszyli się własnym
samochodem, czyli maluszkiem.
Tym to
maluszkiem pomykała właśnie przez Bździochy panna Longigina, jak
najbardziej przepisowo, gdy z tyłu nadjechał wypasionym wartburgiem
jakiś nerwowy facet, który zauważywszy kobietę za kierownicą,
nagle przeistoczył się w pana szos. Podjechał bardzo blisko
maluszka i siedząc mu na zderzaku, odstawił koncert na jeden
klakson i sto tysięcy słów. Ba, ale ów odważniak nic nie
wiedział o przemianie, jaka się dokonała w kobiecie, którą miał
przed sobą. Panna Longigina, wtedy jeszcze szałowe dziewczę,
zatrzymała się, sprytnie blokując napastnikowi możliwość
ominięcia jej, po czym z udawanym przejęciem zaczęła obchodzić
swoje auto, przyglądając mu się uważnie. W tym czasie facet
dostawał szału, bo jego poganianie nie tylko nie odniosło skutku,
lecz znacznie opóźniło całą jazdę. Gdyby nie to, że miotał na
cały głos inwektywami, można by przysiąc, że odstawia w
wartburgu pantomimę. Wreszcie wychylił się przez okno i wrzasnął:
– No!
Czego nie jedziesz?!
Tymczasem
zupełnie niezbita z tropu Longigina z dobrze udawanym zdziwieniem
odrzekła:
–
Myślałam, że coś jest nie tak z moim samochodem, bo tak pan
trąbił i trąbił. Ale widzę, że wszystko jest w porządku. –
Po czym wsiadła do samochodu i odjechała, zostawiając ogłupiałego
i wściekłego miotacza inwektyw sterczącego na drodze. W lusterku
wstecznym widziała jego malejącą w oddali sylwetkę. Jakoś mu się
przestało spieszyć.
Drugi
przypadek klaksonowy był niemal identyczny. Parkowała maluszka,
próbując się wpasować w niewielką przestrzeń między stojącymi
autami, lecz w zupełności wystarczającą dla jej autka. Znów
jakiś niecierpliwiec zatrzymał się i co chwilę naciskał klakson,
jakby to miało przyspieszyć operację parkowania. Efekt oczywiście
był odwrotny. Im natarczywiej facet trąbił, tym trudniej
manewrowało się Longiginie. Wreszcie wysiadła i podeszła do
klaksonowego muzykanta:
– Może
ja potrzymam panu wciśnięty klakson, a pan mi zaparkuje auto –
zaproponowała.
Taki
właśnie sposób reagowania na drogowych pieniaczy okazał się
najskuteczniejszy. Longigina zostawiała na drodze zbaraniałych
jegomości i posyłając im czarujące uśmiechy, oddalała się z
miejsca, które miało być jej Waterloo.
cdn…