Bździchowski Klub Sportowy „Piorun” prowadzący sekcję piłki nożnej, jak wszystkie kluby na świecie miał swoich zagorzałych kibiców. Przy czym słowo „zagorzałych” na określenie owych kibiców nie jest przypadkowe, bowiem ich wzniosły stan ducha nie objawiał się wyłącznie za sprawą kopiących piłkę idoli, lecz także dzięki tak zwanym płynom wspomagającym. Kibice „Pioruna” tak jak wszyscy kibice na świecie byli bezgranicznie wierni i oddani; nie tylko zaliczali stuprocentową frekwencję na meczach rozgrywanych na macierzystym stadionie, lecz także jeździli za swoją drużyną na mecze do innych miejscowości. Prężnie działał klub kibica, dlatego na meczach wyjazdowych meldowało się zawsze doborowe grono fanów wyposażone w podręczny zestaw kibica, czyli flagi, transparenty z podnąszącymi na duchu hasłami, trąbki, piszczałki, syreny i wszelkie inne akcesoria służące do robienia hałasu. No i w „naczynia duchowne”, których zawartość pomagała im wznieść się na wspomniane już wyżyny duchowe.
Jednym z najwierniejszych i najbardziej ambitnych bździochowskich kibiców był humorysta New Bździoch Timesa Trycjan Paszkwilko, który w czasie pomiędzy meczami z lubością oddawał się pasji niewylewania za kołnierz w towarzystwie zacnej kompanii składającej się z Piusa hrabiego Bździochowskiego i lektora języków paraorientalnych na uniwersytecie bździochowskim, Grzechosława Pyszczozora. Paszkwilko udzielał się w klubie kibica i wraz z innymi klubowiczami zaliczał wszystlie mecze swej ukochanej drużyny. Jednocześnie dla New Bździochera pisywał sprawozdania z zawodów.
Tak też było w dniu, kiedy to „Piorun” grał wyjazdowy mecz z utytułowaną drużyną ze Śląska. Śladem drużyny podążyli gremialnie kibice. Zdarzyło się jednak, co było niewątpliwie ewenementem w życiorysie Paszkwilki, że tego akurat dnia nie „miał dnia” do przyswajania płynów duchownych, a mówiąc wprost, nie miał dnia do picia. Przeto, co niezwykłe u tak wiernego kibica, film mu się urwał już w pociągu zmierzającym z całym klubem kibica na Śląsk. Kuksaniec w bok przywrócił go do przytomności. W przebłysku świadomości dotarło do niego, że znajduje się na stadionie, a mecz trwa. Wraz z informacją, którzy to którzy na boisku, wręczono mu naczynie duchowne z solidną porcją płynu. Po tym epizodzie Paszkwilko znów odpłynął w wyższe stany świadomości. Rytuał ten został powtórzony jeszcze kilkakrotnie, przy czym Paszkwilko później nie dociekał już, którzy to którzy, i dziwił się, że zawodnicy biegaja w przeciwnych kierunkach niż poprzednio, choć następnego dnia ukazało się w gazecie rzetelne sprawozdanie z meczu. Jaki był wynik, dowiedział się przez telefon od jednego z klubowiczów. Prawdopodobnie za sprawą wypitego alkoholu kibice w drogę powrotną udali się już bez swego kolegi dziennikarza, bo ten najzwyczajniej się zgubił. Musiał więc wracać na własną rękę. Później gdzieś tam w skołatanym mózgu wyświetliły mu się obrazy z ledwo co przeżytych zdarzeń, a wśród nich jakieś strzępki rozmów z kolegami po kibicowaniu, coś w rodzaju pożegnania (nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego się żegnał) i samotna jazda pociągiem.
Doszedłszy jako tako do siebie, udał się na postój taksówek i kazał się wieźć na ulice Podmokłą, przy której mieszkał. Zdziwiony taksówkarz stwierdził, że takiej ulicy nie ma.
– Jak to nie ma? – zdziwił się Paszkwilko. – Mieszkam tam od urodzenia!
– Ale nie ma – upierał się taksówkarz.
Zanosiło się na kłótnię, lecz taksówkarz nie odpuszczał, twierdząc z całą pewnością, że ulicy Podmokłej nie ma, bo on też mieszka tam od urodzenia i niemal od urodzenia jest taksówkarzem. Wtedy Paszkwilce, mimo iż był pijany, coś się w głowie rozjaśniło i zapytał o miejscowość. Okazało się, że pociągiem, co w przebłyskach świadomości pamiętał, ujechał zaledwie kilkanaście kilometrów. Dopiero wtedy otrzeźwiał bardziej zdecydowanie i już bez większych przeszkod dotarł do domu.
Oczywiście następnego dnia ukazała się szczegółowa relacja z meczu, a Paszkwilko nadal ambitnie czynnie uczestniczyl w zajęciach statutowych klubu kibica.
cdn…
Jednym z najwierniejszych i najbardziej ambitnych bździochowskich kibiców był humorysta New Bździoch Timesa Trycjan Paszkwilko, który w czasie pomiędzy meczami z lubością oddawał się pasji niewylewania za kołnierz w towarzystwie zacnej kompanii składającej się z Piusa hrabiego Bździochowskiego i lektora języków paraorientalnych na uniwersytecie bździochowskim, Grzechosława Pyszczozora. Paszkwilko udzielał się w klubie kibica i wraz z innymi klubowiczami zaliczał wszystlie mecze swej ukochanej drużyny. Jednocześnie dla New Bździochera pisywał sprawozdania z zawodów.
Tak też było w dniu, kiedy to „Piorun” grał wyjazdowy mecz z utytułowaną drużyną ze Śląska. Śladem drużyny podążyli gremialnie kibice. Zdarzyło się jednak, co było niewątpliwie ewenementem w życiorysie Paszkwilki, że tego akurat dnia nie „miał dnia” do przyswajania płynów duchownych, a mówiąc wprost, nie miał dnia do picia. Przeto, co niezwykłe u tak wiernego kibica, film mu się urwał już w pociągu zmierzającym z całym klubem kibica na Śląsk. Kuksaniec w bok przywrócił go do przytomności. W przebłysku świadomości dotarło do niego, że znajduje się na stadionie, a mecz trwa. Wraz z informacją, którzy to którzy na boisku, wręczono mu naczynie duchowne z solidną porcją płynu. Po tym epizodzie Paszkwilko znów odpłynął w wyższe stany świadomości. Rytuał ten został powtórzony jeszcze kilkakrotnie, przy czym Paszkwilko później nie dociekał już, którzy to którzy, i dziwił się, że zawodnicy biegaja w przeciwnych kierunkach niż poprzednio, choć następnego dnia ukazało się w gazecie rzetelne sprawozdanie z meczu. Jaki był wynik, dowiedział się przez telefon od jednego z klubowiczów. Prawdopodobnie za sprawą wypitego alkoholu kibice w drogę powrotną udali się już bez swego kolegi dziennikarza, bo ten najzwyczajniej się zgubił. Musiał więc wracać na własną rękę. Później gdzieś tam w skołatanym mózgu wyświetliły mu się obrazy z ledwo co przeżytych zdarzeń, a wśród nich jakieś strzępki rozmów z kolegami po kibicowaniu, coś w rodzaju pożegnania (nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego się żegnał) i samotna jazda pociągiem.
Doszedłszy jako tako do siebie, udał się na postój taksówek i kazał się wieźć na ulice Podmokłą, przy której mieszkał. Zdziwiony taksówkarz stwierdził, że takiej ulicy nie ma.
– Jak to nie ma? – zdziwił się Paszkwilko. – Mieszkam tam od urodzenia!
– Ale nie ma – upierał się taksówkarz.
Zanosiło się na kłótnię, lecz taksówkarz nie odpuszczał, twierdząc z całą pewnością, że ulicy Podmokłej nie ma, bo on też mieszka tam od urodzenia i niemal od urodzenia jest taksówkarzem. Wtedy Paszkwilce, mimo iż był pijany, coś się w głowie rozjaśniło i zapytał o miejscowość. Okazało się, że pociągiem, co w przebłyskach świadomości pamiętał, ujechał zaledwie kilkanaście kilometrów. Dopiero wtedy otrzeźwiał bardziej zdecydowanie i już bez większych przeszkod dotarł do domu.
Oczywiście następnego dnia ukazała się szczegółowa relacja z meczu, a Paszkwilko nadal ambitnie czynnie uczestniczyl w zajęciach statutowych klubu kibica.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz