Mały
Sobieradźko radził sobie sam. Od małego sobie radził. Nie żeby
był sierotą albo rodzice się nim nie interesowali. Przeciwnie, nie
było bodaj w całej Bździochowej Dolinie tak opiekuńczych
rodziców, jak byli rodzice małego Sobieradźki. Problem tkwił w
tym, że oni – tak jak większość dorosłych, a często i
niedorosłych mieszkańców Bździochów – mieli tę przypadłość,
że musieli pracować. Ale co zrobić, kiedy ojciec małego
Sobieradźki przebywał w polu całymi dniami, a stara Jóźwiakowa w
zastępstwie nieistniejącego jeszcze przedszkola nie była w stanie
zająć się licznie na świat przychodzącą w Bździochach
dzieciarnią? Nie widząc innego wyjścia, matka małego Sobieradźki
podjęła desperacką decyzję. Będzie zabierała synka do pracy.
Niemogena, bo tak miała na imię owa niewiasta, była pracownicą
Bździochowskiego Kółka Rolniczego Produkcji Żywności
Socjalistycznej (czort jedyny wie, co tu miało być socjalistyczne,
ale tak wyszło i tak zostało), w którym zajmowała się
książkowością, bo jej akurat zgrabnie wychodziło liczenie i
sklecanie całkiem niegłupich zdań z liter, których sama się
nauczyła, podpatrując i podsłuchując latorośl hrabiostwa
Bździochowskich. Nie widząc zatem innego wyjścia, Niemogena
meldowała się w drzwiach działu książkowości wraz ze swym
nieletnim potomkiem.
W
tym miejscu wypada wyjaśnić, cóż to była ta książkowość.
Określenie to wynikało z czystej logiki, choć osoba, która ten
twór słowny wymyśliła, nie miała bladego pojęcia o logice, a
tym bardziej o tym, że właśnie logiką się posłużyła. Otóż w
tamtym siermiężnym czasie samo słowo „książka”
budziło wśród prostych mieszkańców Bździochów nie tyle lęk,
co bałwochwalczy niemal szacunek, gdyż nieliczni tylko o niej
słyszeli, a tylko naprawdę szczęśliwym wybrańcom losu było dane
książkę zobaczyć. Bo przed
wojną książki mieli, a
nawet czytali, co w oczach bździochowian było wyrazem
dostąpienia niemal
niebiańskich
wyżyn mądrości, wyłącznie
jaśniepaństwo. Tak było z książkami. A cóż dopiero powiedzieć
o księgach,
które kojarzyły się wyłącznie z boskimi zapisami, i posługiwać
się mogła nimi tylko tak dostojna osoba, jak ksiądz. Jakżeby więc
prosta kobieta
w kółku rolniczym mogła się posługiwać księgą. Toż to byłoby
urąganie majestatowi Najwyższego i pospolitym barbarzyństwem. Nie
mogąc zaś znaleźć innego, bardziej stosownego określenia, dział
zapisków rachunkowych nazwano książkowością, a osobę czyniącą
te zapiski,
czyli w tym wypadku Niemogenę Sobieradźko – książkową.
Był
jeszcze pomysł, aby posłużyć się słowem „kajet”,
lecz to słowo w dobie awansu społecznego bździochowian wydało się
z kolei zbyt pospolite, a poza tym jak miałby się nazywać ów
dział: kajetowość, a Niemogena – kajetową? Nieee, ten pomysł
odrzucono z niesmakiem. Książkowa
od książek pochodzi, a
to jest wystarczająco
ważne.
Tak
więc Niemogena Sobieradźko została
książkową i pracowała w dziale
książkowości
Bździochowskiego Kółka
Rolniczego Produkcji Żywności Socjalistycznej.
Wypada
jeszcze dodać, że mały Sobieradźko był chłopcem bardzo
grzecznym, tyle że w jego trzyletniej dziecięcej główce rodziły
się całkiem niedziecięce, dojrzałe pomysły. Pewnego razu
na przykład Niemogena usłyszała dobiegający z sieni straszny rumor. Wpadła
tam i od razu znalazła się po kostki w lodowatej wodzie, bo
zdarzenie to miało miejsce w zimie. Wodę wtedy
trzeba było nosić
ze studni, bo o wodociągach wtedy jeszcze
nie słyszano. Nawet
hrabiostwo Bździochowscy
nie mieli ich w pałacu i
wodę ze studni nosiła służba.
Niemogena więc brodząc w
zimnej wodzie, w półmroku,
poszukiwała przyczyny,
dla której wiadro zamiast na zydelku znajdowało
się
na polepie, a na dodatek
do góry dnem. Po chwili
usłyszała sapanie dochodzące spod wiadra, a samo
wiadro poruszyło się. Mały
Sobieradźko po prostu kierowany ciekawością, co też tam może być
w środku, złapał za brzeg wiadra i ściągnął je na siebie.
Zameldowawszy
się w biurze, Niemogena zostawiła malucha na zewnątrz, a sama
zajęła się książkowaniem. Od czasu do czasu zerkała przez okno,
czy z synkiem wszystko w
porządku. Tymczasem
ciekawość prowadziła dziecko dość
zawiłymi ścieżkami. A to stanął na środku drogi i nie
przepuścił ogromnej fury z sianem, a to wetknął buhajowi słomkę
do nosa, a to wodził psa na przednich łapach, trzymając go za
tylne, i tak dalej, i tak
dalej, bo do poznania i
sprawdzenia było wiele rzeczy wokół. Musiał Sobieradźko jakoś
sobie radzić. Lecz
najbardziej przez niego lubianą zabawą, na którą wykorzystywał
każdą chwilę nieuwagi dorosłych, było
wybieranie
kurom jajek
i rzucanie ich
różnym wiejskim pieskom,
których ku jego uciesze
na taką ucztę zbierała
się
cała gromada. Z powodu zamiłowania
do tej konkretnie zabawy
starsze dzieci okrzyknęły go jajcarzem. Później i dorośli
zaczęli tak na niego mówić. Przyjęło
się,
że nawet na dorosłego
już Sobieradźkę nie
inaczej wołano, jak
tylko Jajcarz. Zamiast imienia. Lecz wtedy jeszcze, gdy Niemogena zabierała małego
do pracy, nie widząc innej możliwości, biedna
i
zdesperowana, aby
móc spokojnie pracować i
aby malec nie przyczyniał dalszych strat kółku rolniczemu
przywiązywała
małego Sobieradźkę rzemykiem
do parkanu. O! bo jajko
wtedy miało swoją wartość i trochę czasu musiało jeszcze
upłynąć, zanim zaczęto go, obok pomidorów, używać do celów
politycznych.
Tak
mały Sobieradźko
przetrwał okres
dziecięctwa. Wiele jeszcze psikusów musiał nawyczyniać, zanim
dorósł. A gdy dorósł, zaczął pracę w tym samym kółku rolniczym
co matka. I wtedy przewrotny los jemu z kolei spłatał figla, bo
został zatrudniony jako
wybieracz jajek spod kur niosek. Tak to jajcarz
Sobieradźko został prawdziwym Jajcarzem.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz