sobota, 17 czerwca 2017

168. Jajcarz


           Mały Sobieradźko radził sobie sam. Od małego sobie radził. Nie żeby był sierotą albo rodzice się nim nie interesowali. Przeciwnie, nie było bodaj w całej Bździochowej Dolinie tak opiekuńczych rodziców, jak byli rodzice małego Sobieradźki. Problem tkwił w tym, że oni – tak jak większość dorosłych, a często i niedorosłych mieszkańców Bździochów – mieli tę przypadłość, że musieli pracować. Ale co zrobić, kiedy ojciec małego Sobieradźki przebywał w polu całymi dniami, a stara Jóźwiakowa w zastępstwie nieistniejącego jeszcze przedszkola nie była w stanie zająć się licznie na świat przychodzącą w Bździochach dzieciarnią? Nie widząc innego wyjścia, matka małego Sobieradźki podjęła desperacką decyzję. Będzie zabierała synka do pracy. Niemogena, bo tak miała na imię owa niewiasta, była pracownicą Bździochowskiego Kółka Rolniczego Produkcji Żywności Socjalistycznej (czort jedyny wie, co tu miało być socjalistyczne, ale tak wyszło i tak zostało), w którym zajmowała się książkowością, bo jej akurat zgrabnie wychodziło liczenie i sklecanie całkiem niegłupich zdań z liter, których sama się nauczyła, podpatrując i podsłuchując latorośl hrabiostwa Bździochowskich. Nie widząc zatem innego wyjścia, Niemogena meldowała się w drzwiach działu książkowości wraz ze swym nieletnim potomkiem.
           W tym miejscu wypada wyjaśnić, cóż to była ta książkowość. Określenie to wynikało z czystej logiki, choć osoba, która ten twór słowny wymyśliła, nie miała bladego pojęcia o logice, a tym bardziej o tym, że właśnie logiką się posłużyła. Otóż w tamtym siermiężnym czasie samo słowo książka budziło wśród prostych mieszkańców Bździochów nie tyle lęk, co bałwochwalczy niemal szacunek, gdyż nieliczni tylko o niej słyszeli, a tylko naprawdę szczęśliwym wybrańcom losu było dane książkę zobaczyć. Bo przed wojną książki mieli, a nawet czytali, co w oczach bździochowian było wyrazem dostąpienia niemal niebiańskich wyżyn mądrości, wyłącznie jaśniepaństwo. Tak było z książkami. A cóż dopiero powiedzieć o księgach, które kojarzyły się wyłącznie z boskimi zapisami, i posługiwać się mogła nimi tylko tak dostojna osoba, jak ksiądz. Jakżeby więc prosta kobieta w kółku rolniczym mogła się posługiwać księgą. Toż to byłoby urąganie majestatowi Najwyższego i pospolitym barbarzyństwem. Nie mogąc zaś znaleźć innego, bardziej stosownego określenia, dział zapisków rachunkowych nazwano książkowością, a osobę czyniącą te zapiski, czyli w tym wypadku Niemogenę Sobieradźko – książkową.
           Był jeszcze pomysł, aby posłużyć się słowem kajet, lecz to słowo w dobie awansu społecznego bździochowian wydało się z kolei zbyt pospolite, a poza tym jak miałby się nazywać ów dział: kajetowość, a Niemogena – kajetową? Nieee, ten pomysł odrzucono z niesmakiem. Książkowa od książek pochodzi, a to jest wystarczająco ważne.
           Tak więc Niemogena Sobieradźko została książkową i pracowała w dziale książkowości Bździochowskiego Kółka Rolniczego Produkcji Żywności Socjalistycznej.
           Wypada jeszcze dodać, że mały Sobieradźko był chłopcem bardzo grzecznym, tyle że w jego trzyletniej dziecięcej główce rodziły się całkiem niedziecięce, dojrzałe pomysły. Pewnego razu na przykład Niemogena usłyszała dobiegający z sieni straszny rumor. Wpadła tam i od razu znalazła się po kostki w lodowatej wodzie, bo zdarzenie to miało miejsce w zimie. Wodę wtedy trzeba było nosić ze studni, bo o wodociągach wtedy jeszcze nie słyszano. Nawet hrabiostwo Bździochowscy nie mieli ich w pałacu i wodę ze studni nosiła służba. Niemogena więc brodząc w zimnej wodzie, w półmroku, poszukiwała przyczyny, dla której wiadro zamiast na zydelku znajdowało się na polepie, a na dodatek do góry dnem. Po chwili usłyszała sapanie dochodzące spod wiadra, a samo wiadro poruszyło się. Mały Sobieradźko po prostu kierowany ciekawością, co też tam może być w środku, złapał za brzeg wiadra i ściągnął je na siebie.
           Zameldowawszy się w biurze, Niemogena zostawiła malucha na zewnątrz, a sama zajęła się książkowaniem. Od czasu do czasu zerkała przez okno, czy z synkiem wszystko w porządku. Tymczasem ciekawość prowadziła dziecko dość zawiłymi ścieżkami. A to stanął na środku drogi i nie przepuścił ogromnej fury z sianem, a to wetknął buhajowi słomkę do nosa, a to wodził psa na przednich łapach, trzymając go za tylne, i tak dalej, i tak dalej, bo do poznania i sprawdzenia było wiele rzeczy wokół. Musiał Sobieradźko jakoś sobie radzić. Lecz najbardziej przez niego lubianą zabawą, na którą wykorzystywał każdą chwilę nieuwagi dorosłych, było wybieranie kurom jajek i rzucanie ich różnym wiejskim pieskom, których ku jego uciesze na taką ucztę zbierała się cała gromada. Z powodu zamiłowania do tej konkretnie zabawy starsze dzieci okrzyknęły go jajcarzem. Później i dorośli zaczęli tak na niego mówić. Przyjęło się, że nawet na dorosłego już Sobieradźkę nie inaczej wołano, jak tylko Jajcarz. Zamiast imienia. Lecz wtedy jeszcze, gdy Niemogena zabierała małego do pracy, nie widząc innej możliwości, biedna i zdesperowana, aby móc spokojnie pracować i aby malec nie przyczyniał dalszych strat kółku rolniczemu przywiązywała małego Sobieradźkę rzemykiem do parkanu. O! bo jajko wtedy miało swoją wartość i trochę czasu musiało jeszcze upłynąć, zanim zaczęto go, obok pomidorów, używać do celów politycznych.
           Tak mały Sobieradźko przetrwał okres dziecięctwa. Wiele jeszcze psikusów musiał nawyczyniać, zanim dorósł. A gdy dorósł, zaczął pracę w tym samym kółku rolniczym co matka. I wtedy przewrotny los jemu z kolei spłatał figla, bo został zatrudniony jako wybieracz jajek spod kur niosek. Tak to jajcarz Sobieradźko został prawdziwym Jajcarzem.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz