sobota, 28 października 2017

187. Skandal na trzy frajerki

           O! Ten skandal zatrząsł Bździochami o wiele mocniej niż wszystkie dotychczasowe skandale. Bo był to skandal obyczajowy. Przez całą Bździochwą Dolinę przewaliła się fala informacji przekazywanych pocztą pantoflową, komentarzy, dociekań, wniosków, a nawet obywatelsko ferowanych wyroków.
           Wszystko zaczęło się od tego, że pewnego poranka światło dzienne ujrzała podawana z ust do ust wiadomość, że znany skądinąd z bardzo porządnego prowadzenia się leciwy wprawdzie, lecz dziarski jeszcze profesor zszedł z tego świata w niezbyt jasnych moralnie okolicznościach. Krótko potem rozeszła się wieść, że owo zejście miało związek z jedną ze studentek profesora. Wiele czasu nie upłynęło, aby wiadome już było powszechnie o więcej niż czysto naukowym związku profesora ze swoją studentką. Ba, nie tylko z nią, ale też z dwoma innymi, a żadna z nich nic nie miała wiedzieć o spotkaniach z pozostałymi. Zażyłość tych par, bo tak to chyba należałoby nazwać, od dawna już nie była tajemnicą, teraz tylko ten i ów przypominali sobie co najmniej dwuznaczne sytuacje, w jakich widywano starszego pana – nauczyciela akademickiego, a to z trzpiotowatą, acz bardzo ponętną pod każdym względem rudowłosą dziewoją, a to z drugą – szałową długowłosą blondynką, a to z kolei z kruczoczarną, demoniczną modnisią. Utarła się opinia, że jest niemożliwe, aby pomiędzy tymi parami nie zawiązał się romans, skoro w grę wchodziła taka zażyłość. Czystą formalnością było pojawienie się przekonania, że te związki weszły już w bardziej zaawansowaną, bo intymną fazę spotkań. Krótko mówiąc, zostały skonsumowane.
           To na pewno dla nich, mawiano, profesor podczernia sobie włosy, używa perfum o zabójczym dla kobiecej podświadomości zapachu, trzyma się bardziej prosto, a promienny uśmiech niemal na stałe gości na jego twarzy. Podobno nawet uczęszcza regularnie na siłownię. Ha, ha, śmiano się z tego w duchu. Niemniej musi być w nim coś pociągającego, skoro dziewczyny lgną do niego, a nie do jakichś wysportowanych młodzianów. Faktem jest, że profesor mimo swego wieku nadal był przystojnym mężczyzną, o którego urodzie też nic złego nie można było powiedzieć. Coś one przecież muszą w nim widzieć. No, no, żeby ich tylko w ciążę nie zagonił, mówili rodzimi purytanie. Z nich to takie latawice, dodawali, patrząc na nie z ukosa. A może dla lepszych stopni w indeksie? – próbowano się domyślać. Albo dla pieniędzy? Frajerki, ile taki profesor może zarabiać.
           Ale nadszedł ten feralny w skutkach dzień, kiedy romanse, którymi żyły niemal całe Bździochy, osiągnęły swój kres. Profesor dokonał żywota i tego faktu już nic nie było w stanie zmienić. Jedni współczuli, nie wiadomo tylko, komu – profesorowi czy dziewczynom, inni tylko kiwali głowami, jeszcze inni zaś nawet zazdrościli profesorowi okoliczności, w jakich rozstał się z tym światem. Bo podobno miało to miejsce w nocy, w łóżku, w trakcie… No wiesz, o co chodzi – powtarzano szeptem, mrużąc przy tym jedno oko.
           Przy bufecie restauracji Pod Upadłym Aniołem siedzieli, jak to często bywało, trzej przyjaciele – Pius hrabia Bździochowski – były właściciel Bździochów, Grzechosław Pyszczozór – lektor języków paraorientalnych uniwersytetu bździochowskiego i Trycjan Paszkwilko – humorysta New Bździoch Timesa. Paszkwilko, pomiędzy kolejnymi kieliszkami napełnianymi usłużnie przez barmana Dobromiła Dolewala, opowiadał kompanom, jak to chciał onegdaj sprawdzić, jak działa plotka. Puścił więc w obieg historyjkę o romansie wyimaginowanego profesora z niemniej wyimaginowanymi studentkami.
           – Musielibyście widzieć zawiedzione miny ludzi z tego tłumu, który zjawił się na cmentarzu w dniu rzekomego pogrzebu profesora – śmiał się Paszkwilko. A wtórowali mu gromkim, nieokiełznanym śmiechem tak samo jak on niewylewający za kołnierz hrabia z lektorem.

           cdn…

sobota, 21 października 2017

186. Po nitce…

           Inkaust Gęsiopiór zanim się zabił, naśladując w parku latającego pegaza, nauczał literatury w jednym z bździochowskich gimnazjów. Lecz czy tak bardzo przeżywał treści omawianych dzieł, że potrafił się utożsamiać z ich bohaterami, czy może w zupełnie naturalny sposób chwilowo się w nich przeobrażał, albo też doznawał przy każdym utworze swoistego déjà vu, a może wręcz przeciwnie – jamais vu, tego już się nigdy nie dowiemy. Jedno jest pewne – był doskonałym nauczycielem, spod którego ręki wychodziła młodzież oczytana, światła i o szerokich horyzontach myślowych. Jego odejście było niepowetowaną stratą dla szkoły, w której uczył, całego środowiska nauczycielskiego i oczywiście dla społeczeństwa bździochowskiego.
           Ale we wspominkach przywołuje się raczej nie traumatyczne zdarzenia, lecz zabawne historyjki, w których uczestniczył, często nawet mimo woli. Jeden z takich humorystycznych epizodów miał miejsce, gdy do tegoż gimnazjum uczęszczał Trycjan Paszkwilko, późniejszy humorysta New Bździoch Timesa. Zbiegło się to też w czasie ze wspólnym zajmowaniem przez Paszkwilkę ławki z Grekiem, Bachusem Winnicjasem. Obu tych młodzieńców rozpierała wówczas energia i tryskali pomysłami, jakich nie powstydziłby się nawet baron Münchhausen. To właśnie oni odegrali swoisty spektakl gastronomiczny, o którym potem krążyły famy po całej szkole, a nawet jeszcze szerzej.
          Mimo zaciekawienia omawianą właśnie na lekcji lekturą, nieokiełznana wyobraźnia podpowiedziała Paszkwilce, co mógłby zrobić ze szpulką nici, którą niby przypadkiem miał w kieszeni. W pomysł ten zaraz wtajemniczył Bachusa, który – można by powiedzieć – już na to czekał, bo od dłuższej chwili przyglądał się z zaciekawieniem poczynaniom kolegi. Trycek zakradł się na czworakach do kwietnika stojącego w pobliżu nauczycielskiej katedry, gdzie następnie dyskretnie przywiązywał koniec nitki do podłużnego liścia stojącego na kwietniku kwiatu. Inkaust Gęsiopiór chodził wtedy po klasie i nie zauważył działań Paszkwilki. Kiedy zaś usiadł i dalej rozprawiał o omawianym dziele, kątem oka zauważył, że stojący obok niego kwiat pochyla się co chwilę. Można było odnieść wrażenie, że kwiat przytakuje jego słowom. W pierwszej chwili zignorował ruchy kwiatu, sądząc, że to być może przeciąg go porusza. Lecz po chwili uświadomił sobie, że przecież żadnego przeciągu nie ma. Uniósł nad czoło swoje okulary w drucianej oprawce i przyjrzał się baczniej przytakującej mu roślinie. Wtedy dojrzał nitkę. Wstał i ujął w palce jej koniec, po czym powiedział:
          – A teraz pójdziemy po nitce do kłębka. – Po czym ruszył wzdłuż nitki, przesuwając po niej ręką.
           Sprawa mogła szybko mieć swój finał, lecz Paszkwilko zachował zimną krew i podał szpulkę Bachusowi. Ten, nie w ciemię bity, przekazał ją koledze siedzącemu w sąsiedniej ławce. Ten z kolei podał ją następnemu i tak szpulka zaczęła krążyć po klasie, cały czas się rozwijając. Nauczyciel ambitnie podążał dalej wzdłuż nitki, co chwilę powtarzając przysłowiowe: Po nitce do kłębka. Z czasem musiał się nieźle nagimnastykować, wręcz przedzierać przez coraz większą gmatwaninę nici, aby móc dalej iść obranym tropem. W niedługim czasie klasa wyglądała jakby była omotana wielką siecią pajęczą, lecz Gęsiopiór tego nie zauważał i parł do przodu prowadzony przez nić, trzymaną cały czas w dłoni. Po szpulce zawierającej pierwotnie pięćset metrów nitki, dotychczasowy jej ubytek nawet nie był zauważalny. Wreszcie stało się tak, że Gęsiopiór tak się zamotał w nicianej sieci, że nie miał ruchu. Klęczał zdesperowany w powyginanej na wszystkie strony pozycji i miał już serdecznie dość wszystkiego: kwiatów, śmiejących się uczniów i czego tylko, bo nawet uwierającej go w stopę skarpety. Z trudem udało mu się usiąść na podłodze i w tej pozycji, cały zasupłany w nici, gotów był dalej prowadzić lekcję.
              Z opresji wybawił go dzwonek na przerwę, po którym uczniowie gremialnie oferowali mu pomoc w wydostaniu się z matni.
           I w taki to sposób nie udało się dojść Inkaustowi Gęsiopiórowi po nitce do kłębka.

            cdn…

sobota, 14 października 2017

185. Wielki świat

           Rozkwitające pod rządami sołtysa Miętosia Bździochy w krótkim czasie stały się magnesem przyciągającym okolicznych i dalszych mieszkańców kresów Kresów Wschodnich. Kto tylko chciał pracować, mógł tu znaleźć właściwe dla siebie zajęcie. Ciągnął więc do Bździochowej Doliny kto żyw, aby zakosztować w mikro skali wielkiego świata, poczuć jego atmosferę i zaczerpnąć z niego miodu na osłodę swego szarego dotychczas życia. Zanim jednak to wszelkiej konduity towarzystwo wtopiło się w bździochowski krajobraz i wpasowało w wielkowiejskie zwyczaje, stworzył się niezły tygiel przywiezionych bądź przyniesionych ze sobą zwyczajów i zachowań.
           Nie inaczej było z przybyłymi do Bździochów trzema kolegami z niedalekiej wsi Dziadowa Modliszka – wsi, w której zamieszkał po skończonej kadencji były sołtys Alojzy Pstryś i skąd starał się bezskutecznie mieszać w szykach obecnemu sołtysowi – Miętosiowi. Wszyscy trzej koledzy, jako że pochodzili z tych samych stron, trzymali się razem i zanim się zatrudnili w Bździochowskim Zakładzie Konstrukcji Podeszw do Gumofilców, szwendali się po Bździochach, podziwiając strzelające w niebo wieżowce, podwieszane kolejki miejskie, pięknie i z rozmachem zaprojektowane skwery i place i tak dalej. Sporo czasu musiało upłynąć, zanim zaczęli uczęszczać do pubów i kafejek, czyli miejsc, jakich dotąd nie znali, bo w Dziadowych Modliszkach takich miejsc jeszcze nie było. Królowała tam od dawien dawna (jak niegdyś w Bździochach) klubokawiarnia, będąca najważniejszym, bo jedynym, ośrodkiem kulturalnym wsi. Zetknięcie się z wielkoświatowością było dla tych trzech młodzianów jakby przeniknięciem przez ścianę szklanej kuli do innego świata.
           Cóż, skoro nabyte wcześniej zwyczaje nie były łatwe do wyrugowania ot tak sobie, z marszu. Sporo czasu i wody w Bździochówce musiało upłynąć, nim chłopaki załapali wielkowiejskiego sznytu. Do tej pory więc hołdowali swoim zwyczajom. Nic tedy dziwnego, że zanim się odważyli przestąpić próg lśniącej lustrami restauracji Pod Upadłym Aniołem, umawiali się na spożycie browarka na ławeczce w parku, na łączce przy brzegu Bździochówki i w tym podobnych miejscach. Pewnego razu zaopatrzeni w odpowiednią ilość butelek trzepiącego napoju owocowego od dłuższego czasu przemierzali Bździochy, nie mogąc znaleźć właściwego miejsca do spożycia zawartości tychże butelek. Wreszcie, umęczeni wędrówką i spragnieni, znaleźli idealne wręcz miejsce. Na dodatek widać było, że nie jest to dziewiczy teren, że miejsce to jest niechybnie znane i uczęszczane. Jeden z kolegów poszukując miejsca, które miało mu zastąpić szalet, wszedł w kępę krzaków i aż gwizdnął ze zdumienia. W jednej chwili zapomniał o potrzebie i przywołał pozostałych ziomków, którzy też gwizdnęli z zachwytu. W krzaczanej gęstwinie był porządnie uklepany placyk, a na nim w formie zbliżonej do koła stały stosiki cegieł niewątpliwie mające służyć jako stołeczki. Pośrodku znajdował się stolik, także ułożony z cegieł. Miejsce wprost wymarzone do celu naszych bohaterów. Zaraz też rozsiedli się i przystąpili do konsumpcji.
           Mniej więcej przy trzecim napoju w pobliżu rozległ się dzwonek, a po chwili za krzakami dał się słyszeć gwar dzieciarni. Okazało się, że ten miły salonik urządzony był tuż przy szkole. Jeszcze nie otrząsnęli się z szoku po tej konstatacji, a gałęzie się rozchyliły i do saloniku wpadło kilu wyrośniętych uczniów, którzy zobaczywszy intruzów, stanęli jak wryci. Cóż było robić, trzej koledzy podnieśli się z siedzeń, ukłonili grzecznie i oddalili się, dopijając wino po drodze. Byli przepełnieni dumą, że tak elegancko potrafili się zachować. Grunt, to kultura osobista.
Później, gdy już pracowali w dziale zaopatrzenia w Bździochowskim Zakładzie Konstrukcji Podeszw do Gumofilców, weszli na jeszcze wyższy poziom kultury i stosowali wymyśloną przez siebie i dopracowaną w najdrobniejszym szczególe metodę picia wywoływaną hasłem: Ano, podejdź do płota. Była to metoda tak perfekcyjna, że nawet kierownikowi trudno było się w niej połapać.
           Jednak co wielki świat to wielki świat.

           cdn…

sobota, 7 października 2017

184. Rysa

           Euchstachisław Karawanko, globtroter, szosowy żeglarz, właściciel i zarazem kapitan frachtowca na kołach, jednym słowem – kierowca TIR-a, w czasie krótkich pobytów w domu, lubił opowiadać zebranej na tak atrakcyjną okoliczność rodzinie o swoich przygodach na szlaku. Rodzina wysłuchiwała tych opowieści o podróżach w dalekie strony z zapartym tchem lub też z rozdziawionymi buziami, jak kto wolał.
           Wśród romantycznych historii, pełnych uniesień i westchnień, były wspomnienia z krajów Orientu, o pełnych przepychu pałacach kalifów, wezyrów i sułtanów, ich haremach, pięknych Szeherezadach i w ogóle o baśniowym świecie Wschodu. Takie opowieści budziły w słuchaczach zachwyt i tęsknotę do tego świata, który w obecnej rzeczywistości miał się nieco inaczej niż w barwnych przedstawieniach Euchstachisława.
           Aby zejść na ziemię z ogrodów Semiramidy, Euchstachisław zdawał też relacje ze zdarzeń całkiem – można by rzec – przyziemnych, które też opowiadał z wielką swadą, wyciskającą achy i ochy z rozdziawionych ciekawością ust zebranej wokół niego rodziny.
           I tak właśnie opowiadał o pewnym zdarzeniu, które mu się przytrafiło w dość ciasnej uliczce jednego ze śląskich miasteczek.
           – Jadę tak sobie, powolutku w korku, uliczka wąska, że chyba tylko motor mógłby się obok mnie przecisnąć, a tu widzę w lusterku, że pcha mi się w tę szparę jakieś nowiutkie autko. Cóż, jego sprawa. Skończyło się tak, jak musiało się skończyć. Usłyszałem tylko jak coś o coś drapie, nawet nie poczułem żadnego wstrząsu, był tylko zgrzyt. Z autka wygramolił się elegancik w garniturku, pod krawatem i łapie się za głowę. Na całej długości auta ma rozdartą blachę, dzieło schodka od mojego samochodu. Facet stoi i biadoli, i patrzy na mnie, co ja na to, że mój stopień rozrył mu auto.
           – No właśnie, co ty na to? – jeden przez drugiego zaczęli się dopytywać członkowie rodziny.
          – No jak to co? Przyjrzałem się skutkom i się wkurzyłem. Zobacz, mówię do niego niby po śląsku, coś ciulu narobił?! Teraz będę musiał przez ciebie odmalować schodek, bo mi zarysowałeś na nim lakier.

           cdn…