Zgodnie
z rodzinną tradycją, wszystkie pokolenia rodu Bździochowskich z
lubością oddawały się rozrywkom. Prym wśród owych rozrywek
wiodły oczywiście bale i biesiady, na które spraszano rodzinę i
gości nawet zza granicy. Hrabiostwo balowali do upadłego (przy czym
panowie głównie za sprawą niezliczonej ilości antałków wina
wytaczanych z piwniczek, których osuszano wówczas właśnie tę
niezliczoną ilość).
Bardziej
męską, a ściślej wyłącznie męską rozrywką były polowania,
pełne bohaterskich wyczynów, a niekiedy i zabawnych przygód, jak
choćby ta z lwem, która przydarzyła się Mundścisławowi w
Szwajcarii. Podczas gdy panowie uganiali się po lasach za dzikim
zwierzem, panie przesiadywały na salonach, wymieniając się
ciekawostkami z życia wziętymi, popularnie zwanych ploteczkami.
Najbardziej
jednak ekscytujące były podróże, z pasją odbywane przez
wszystkie pokolenia rodu. One później też stanowiły temat
salonowych ploteczek. Historii, jaka się przydarzyła hrabinie Eulalii, żonie Celebranta hrabiego Bździochowskiego podczas
podróży do Chin, do ploteczek zaliczyć niepodobna, gdyż było to
z całą pewnością zdarzenie najprawdziwsze z prawdziwych.
Zwłaszcza że skutek był widoczny nie tylko dzięki użyciu lorgnon
tudzież monokla, a najzwyczajniej okiem nieuzbrojonym, czyli nagim. Znaczy – gołym.
Hrabina Eulalia miała pewną przypadłość, niekoniecznie wstydliwą czy
bolesną, niemniej uprzykrzającą życie z powodu trudności przy
zakładaniu toalet z falbanami przy rękawach. Eulalia otóż miała
chrząstkową narośl przy przegubie nadgarstka i narośl ta z czasem
na tyle się powiększyła, że zaczęła sprawiać trudność
podczas naciągania rękawa ze wspomnianą falbaną. Ponieważ
hrabiostwo wiele słyszeli na temat chińskiej medycyny, w trakcie
pobytu w Kataju nadarzyła się okazja, aby popróbować jej
skuteczności, zwłaszcza że żaden lekarz w Polsce nie chciał się
podjąć usunięcia chrząstki, a nacieranie maściami nie pomagało.
Przeto
hrabiostwo udali się do chińskiego medyka, którym okazał się
siwobrody starzec o wyglądzie, jaki znali z chińskich rycin.
Celebrant musiał zostać w pomieszczeniu, które w kraju zwano by
sienią, a tam było częścią domu oddzieloną parawanem z drewna
mahoniowego, bogato rzeźbionym w ziejące ogniem smoki. Hrabinę zaś
medyk posadził na chodniczku po drugiej stronie parawanu i dokładnie
obejrzał jej rękę z chrząstką. Później zaś zaczął
celebrowanie, które – jak oceniła hrabina – było
przygotowaniem do zabiegu. Z różnych pojemniczków wydobywał
szczypty jakichś ziół, wsypywał je do porcelanowej wzorzystej
czarki, następnie zalał wrzątkiem, a uzyskany napar przelał do
innej, nie mniej zdobionej czarki i podał Eulalii do wypicia.
Później nakazał jej skupić wzrok na pewnym punkcie na suficie i
intensywnie się weń wpatrywać. Pozostaje zagadką, jak udało mu
się te zalecenia przekazać hrabinie, bo mówił, a właściwie
mamrotał coś tylko w swoim języku, a hrabina ni w ząb nie
rozumiała chińskiego. Niemniej, być może dzięki naparowi, wykonała to, co nakazał lekarz. I
kiedy siedziała tak skupiona i wpatrywała się we wskazany punkt na
suficie, doszły ją słowa medyka, brzmiące podobnie do polskiego
„a kuku”,
po czym poczuła, jakby piorun strzelił w jej rękę. Przeszedł
przez nią potworny ból, po którym zemdlała. Po ocuceniu
stwierdziła, że chrząstka zniknęła. Na ręce nie było śladu po
cięciu, a więc chrząstka nie została usunięta chirurgicznie w
czasie jej braku przytomności. Rozejrzała się coraz bardziej
przytomnym wzrokiem i ujrzała na niskim stoliczku (oczywiście
cudownie rzeźbionym) drewniany młotek (równie cudownie rzeźbiony).
Było to jedyne narzędzie „lekarskie”
w tym pomieszczeniu, a więc tylko w ten sposób musiała zostać
usunięta jej dolegliwość.
W
salonowych opowiadaniach oczywiście dramaturgia tego zdarzenia
została mocno podkręcona, małżonek zaś, Celebrant hrabia
Bździochowski, zabieg dalekowschodniego medyka skwitował krótko:
„chińska
akukupunktura”.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz