Można
by się pokusić o porównanie indywiduum o imieniu Wacuś z
błogosławionym Panem Czesławem, zatrudnionym w Bździochowskich
Zakładach Wytwórczych Kół Okrągłych, tylko po co. Wszak różnili
się pod każdym niemal względem, a jedyną cechą wspólną, jaką
można by u nich zauważyć, był fakt, że obaj byli, hmm,
nietuzinkowi. A różnili się przede wszystkim swoim podejściem do
sposobu życia. Tak, tak – nie życia w ogóle, ale sposobu życia.
O ile zatem, mając to na względzie, Pan Czesław, człowiek pełen
charyzmy, empatii i poczucia misji mógł cieszyć się ogólnym
szacunkiem, objawiającym się na przykład w odstępowaniu mu swoich
kufli z piwem, o tyle Wacuś był typem cwaniaczka o szczególnej
filozofii.
Dość
charakterystycznym przykładem na potwierdzenie takiej diagnozy był
przypadek ogołocenia przez Wacusia drzewka wiśniowego z dojrzałych
owoców na cudzej działce pod nieobecność właściciela owej
działki. Wacuś – tu w roli szabrownika – zostawił jedną
(słownie: jedną), ale za to najdorodniejszą wisienkę na drzewie,
co, według niego, miało stanowić pociechę i ukoić żal
właściciela po stracie pozostałych owoców.
Tym,
co ponadto różniło
zdecydowanie Pana
Czesława od Wacusia, był fakt, że Pan Czesław jako
prawy obywatel Bździochów
był zatrudniony
w wyżej wymienionym
zakładzie, Wacuś natomiast pracą najemną
gardził. Wolał raczej coś pokombinować, zrobić jakiś
szacher-macher, machniom, czy a ku ku, niż kalać dłonie pracą za
zawsze śmieszną, jak
uważał, zapłatę. Był
zagorzałym zwolennikiem teorii, że lepsze jest pięć minut nawet
kiepskiego handlu niż
godzina rzetelnej roboty. I
jak tylko mógł, robił swoich klientów w bambuko (sam to tak
nazywał), czyli – mówiąc normalnym językiem – oszukiwał.
Ponieważ wszystko załatwiał w sposób szemrany, czyli niekoniecznie
legalny, miał pewność, że nikt go nigdy nie zadenuncjuje, bo
wtedy sam by się
naraził na przykrości. Był
raz taki, co spróbował. Dziwnym trafem nie tylko ten, który się
odważył, ale i policjant próbujący właściwie podejść do
sprawy mieli później wiele kłopotów. Delikwent był ciągany po
najprzeróżniejszych urzędach i musiał się tłumaczyć z tego,
czego nie zrobił, policjant
natomiast dostał po premii i ominął go awans.
A
Wacuś się bogacił. Zebranych dóbr mógł mu pozazdrościć
niejeden komornik. Podwórze jego „chaty”
w coraz ciaśniejszym szyku zapełniały zdobyczne
samochody, szafy
zapełniał wszelkiej
maści sprzęt
elektroniczny, szuflady
zaś – banknoty, monety ze szlachetnych kruszców, papiery
wartościowe, a cały dom – różne inne majętności.
I
wtedy pojawił się w Bździochowej
Dolinie niejaki
Pafnucy, człowiek z wypisaną poczciwością na twarzy. Bogactwo zaś
miał wypisane na całej
reszcie swej istoty.
Drogo ubrany, złoty łańcuch na szyi, zegarek wart niezłego
samochodu i portfel pełen cudownej żywej gotówki. Niezły
samochód też był. Pafnucy początkowo zamieszkał w najlepszym
hotelu, by niebawem kupić ekskluzywną willę. Gdy
tylko Wacuś go zoczył, jego dusza zawyła do co
najmniej takiej majętności,
jaką było gołym
okiem widać u Pafnucego.
Postanowił też
zracjonalizować swe działania. Po
cóż – tłumaczył sobie – mam tyrać z finansowymi cieniasami.
Lepiej wezmę się za tego gościa. I
się wziął.
Niedługo
trwało, a Pafnucy był owinięty wokół palca Wacusia. Bo Wacuś
swój fach znał doskonale i wiedział, w jakie tony uderzyć, aby
zbałamucić swą ofiarę. W krótkim czasie stał się nie tylko
największym przyjacielem Pafnucego, ale wręcz zbawicielem, bez
którego Pafnucy nie byłby w stanie dalej żyć. A potem zaczął
swoje zwykłe a sprawdzone wielokrotnie trele. Zaczął od skromnych
pożyczek z obietnicą rychłego zwrotu, później dopożyczał
jeszcze, obiecując oddanie z godziwą nadwyżką i tak dalej.
Pafnucy zaś, owinięty – jako się rzekło – wokół Wacusiowego
palca, tych pożyczek udzielał. Po jakimś czasie na Wacusiowym
podwórku zawitała, co zdaje się oczywiste, wspaniała fura
Pafnucego, a w szufladzie przybyło gotówki i aktów własności,
między innymi nabytej niedawno przez Pafnucego willi.
Na
święta będę już mieszkał w luksusach, cieszył się w duchu
Wacuś i zacierał ręce. Fakt ten stawał się coraz bardziej realny
z każdym „pożyczonym”
od Pafnucego dolarem. Wykorzystywał bezwzględnie naiwność niby
przyjaciela i łupił go równie bezwzględnie. Pafnucy natomiast z
całego serca współczuł Wacusiowi, powołującemu się na swoje
liczne kłopoty zmuszające go do ciągłych pożyczek i jeszcze
większe kłopoty związane z ich oddawaniem. Nie podejrzewał, że
kryje się za tym proste Wacusiowe życiowe credo. Gdy zaczęło mu
coś wreszcie w głowie świtać i wzbudzać jego niepokój, było
już za późno. Był goły. Całe jego wcześniejsze bogactwo
znajdowało się w rękach Wacusia. Wtedy Wacuś przestał być miły,
zwłaszcza że uczucia typu „empatia”
były mu obce i przeszkadzałyby w przeprowadzce do popafnucowej
willi. Gdy już wszystko było gotowe, rozpalił w kominku, zagłębił
się w fotelu, powiódł wzrokiem po bogato wyposażonym wnętrzu i
ogarnęło go uczucie materialnej sytości.
I
wtedy zapukano do drzwi. Przed wejściem stało kilku panów w
czarnych płaszczach z podniesionymi kołnierzami, w kapeluszach i w
ciemnych okularach. Okazało się, że wszystkie „nabyte”
ostatnio dobra pochodziły z przestępstw.
A
Pafnucy tak jak nagle się pojawił, nagle zniknął. Wacuś chcąc
nie chcąc przeniósł się do niedużej zatłoczonej kwatery
wielkości kawalerki z zakratowanym oknem. Nigdy nie dowiedział się,
komu ważnemu nadepnął na odcisk, że w
taki sposób mu się
odpłacił. Błogosławiony
Pan Czesław zaś nadal rysował od ręki koła o idealnym kształcie i
korzystał z picia piwa z odstępowanych mu z czcią kufli.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz