sobota, 12 maja 2018

215. Syndrom Wacusia

           Można by się pokusić o porównanie indywiduum o imieniu Wacuś z błogosławionym Panem Czesławem, zatrudnionym w Bździochowskich Zakładach Wytwórczych Kół Okrągłych, tylko po co. Wszak różnili się pod każdym niemal względem, a jedyną cechą wspólną, jaką można by u nich zauważyć, był fakt, że obaj byli, hmm, nietuzinkowi. A różnili się przede wszystkim swoim podejściem do sposobu życia. Tak, tak – nie życia w ogóle, ale sposobu życia. O ile zatem, mając to na względzie, Pan Czesław, człowiek pełen charyzmy, empatii i poczucia misji mógł cieszyć się ogólnym szacunkiem, objawiającym się na przykład w odstępowaniu mu swoich kufli z piwem, o tyle Wacuś był typem cwaniaczka o szczególnej filozofii.
           Dość charakterystycznym przykładem na potwierdzenie takiej diagnozy był przypadek ogołocenia przez Wacusia drzewka wiśniowego z dojrzałych owoców na cudzej działce pod nieobecność właściciela owej działki. Wacuś – tu w roli szabrownika – zostawił jedną (słownie: jedną), ale za to najdorodniejszą wisienkę na drzewie, co, według niego, miało stanowić pociechę i ukoić żal właściciela po stracie pozostałych owoców.
           Tym, co ponadto różniło zdecydowanie Pana Czesława od Wacusia, był fakt, że Pan Czesław jako prawy obywatel Bździochów był zatrudniony w wyżej wymienionym zakładzie, Wacuś natomiast pracą najemną gardził. Wolał raczej coś pokombinować, zrobić jakiś szacher-macher, machniom, czy a ku ku, niż kalać dłonie pracą za zawsze śmieszną, jak uważał, zapłatę. Był zagorzałym zwolennikiem teorii, że lepsze jest pięć minut nawet kiepskiego handlu niż godzina rzetelnej roboty. I jak tylko mógł, robił swoich klientów w bambuko (sam to tak nazywał), czyli – mówiąc normalnym językiem – oszukiwał. Ponieważ wszystko załatwiał w sposób szemrany, czyli niekoniecznie legalny, miał pewność, że nikt go nigdy nie zadenuncjuje, bo wtedy sam by się naraził na przykrości. Był raz taki, co spróbował. Dziwnym trafem nie tylko ten, który się odważył, ale i policjant próbujący właściwie podejść do sprawy mieli później wiele kłopotów. Delikwent był ciągany po najprzeróżniejszych urzędach i musiał się tłumaczyć z tego, czego nie zrobił, policjant natomiast dostał po premii i ominął go awans.
           A Wacuś się bogacił. Zebranych dóbr mógł mu pozazdrościć niejeden komornik. Podwórze jego chaty w coraz ciaśniejszym szyku zapełniały zdobyczne samochody, szafy zapełniał wszelkiej maści sprzęt elektroniczny, szuflady zaś – banknoty, monety ze szlachetnych kruszców, papiery wartościowe, a cały dom – różne inne majętności.
           I wtedy pojawił się w Bździochowej Dolinie niejaki Pafnucy, człowiek z wypisaną poczciwością na twarzy. Bogactwo zaś miał wypisane na całej reszcie swej istoty. Drogo ubrany, złoty łańcuch na szyi, zegarek wart niezłego samochodu i portfel pełen cudownej żywej gotówki. Niezły samochód też był. Pafnucy początkowo zamieszkał w najlepszym hotelu, by niebawem kupić ekskluzywną willę. Gdy tylko Wacuś go zoczył, jego dusza zawyła do co najmniej takiej majętności, jaką było gołym okiem widać u Pafnucego. Postanowił też zracjonalizować swe działania. Po cóż – tłumaczył sobie – mam tyrać z finansowymi cieniasami. Lepiej wezmę się za tego gościa. I się wziął.
           Niedługo trwało, a Pafnucy był owinięty wokół palca Wacusia. Bo Wacuś swój fach znał doskonale i wiedział, w jakie tony uderzyć, aby zbałamucić swą ofiarę. W krótkim czasie stał się nie tylko największym przyjacielem Pafnucego, ale wręcz zbawicielem, bez którego Pafnucy nie byłby w stanie dalej żyć. A potem zaczął swoje zwykłe a sprawdzone wielokrotnie trele. Zaczął od skromnych pożyczek z obietnicą rychłego zwrotu, później dopożyczał jeszcze, obiecując oddanie z godziwą nadwyżką i tak dalej. Pafnucy zaś, owinięty – jako się rzekło – wokół Wacusiowego palca, tych pożyczek udzielał. Po jakimś czasie na Wacusiowym podwórku zawitała, co zdaje się oczywiste, wspaniała fura Pafnucego, a w szufladzie przybyło gotówki i aktów własności, między innymi nabytej niedawno przez Pafnucego willi.
           Na święta będę już mieszkał w luksusach, cieszył się w duchu Wacuś i zacierał ręce. Fakt ten stawał się coraz bardziej realny z każdym pożyczonym od Pafnucego dolarem. Wykorzystywał bezwzględnie naiwność niby przyjaciela i łupił go równie bezwzględnie. Pafnucy natomiast z całego serca współczuł Wacusiowi, powołującemu się na swoje liczne kłopoty zmuszające go do ciągłych pożyczek i jeszcze większe kłopoty związane z ich oddawaniem. Nie podejrzewał, że kryje się za tym proste Wacusiowe życiowe credo. Gdy zaczęło mu coś wreszcie w głowie świtać i wzbudzać jego niepokój, było już za późno. Był goły. Całe jego wcześniejsze bogactwo znajdowało się w rękach Wacusia. Wtedy Wacuś przestał być miły, zwłaszcza że uczucia typu empatia były mu obce i przeszkadzałyby w przeprowadzce do popafnucowej willi. Gdy już wszystko było gotowe, rozpalił w kominku, zagłębił się w fotelu, powiódł wzrokiem po bogato wyposażonym wnętrzu i ogarnęło go uczucie materialnej sytości.
           I wtedy zapukano do drzwi. Przed wejściem stało kilku panów w czarnych płaszczach z podniesionymi kołnierzami, w kapeluszach i w ciemnych okularach. Okazało się, że wszystkie nabyte ostatnio dobra pochodziły z przestępstw.
           A Pafnucy tak jak nagle się pojawił, nagle zniknął. Wacuś chcąc nie chcąc przeniósł się do niedużej zatłoczonej kwatery wielkości kawalerki z zakratowanym oknem. Nigdy nie dowiedział się, komu ważnemu nadepnął na odcisk, że w taki sposób mu się odpłacił. Błogosławiony Pan Czesław zaś nadal rysował od ręki koła o idealnym kształcie i korzystał z picia piwa z odstępowanych mu z czcią kufli.

           cdn…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz