sobota, 19 maja 2018

216. Ślubny gajerek

           Po wielu perypetiach i zawodach miłosnych, co Wteddowi Niepospieszajowi, notorycznemu spóźnialskiemu, przychodziło zupełnie naturalnie, znalazła się jednak istota mająca odwagę udźwignięcia i dźwigania do końca życia Wteddowej opieszałości. Wteddy był już wtedy dobrze po czterdziestce, dziewczę – o wiele młodsze; stąd pewnie wynikała ta naiwność, że da radę dźwigać. Zaś wiek Wtedda, w którym postanowił jednak dzielić turboflegmę, jak określali to przyjaciele, z drugą połową, był jeszcze jednym dowodem na jego powolność w działaniu. W myśleniu – niekoniecznie, bo gdyby przyjąć taką tezę, prawdopodobnie decyzję o ożenku podjąłby na łożu śmierci, a być może nawet dopiero spoczywając na katafalku. A więc miało się stać.
           Przygotowania – co tu kryć – dzięki młodzieńczej energii przyszłej małżonki szły pełną parą, za którą Wteddy nieledwie nadążał. Jednak nadążał, co całkiem nieźle wróżyło na przyszłość. No, ale przecież nie na darmo Wteddy Niepospieszaj był notorycznym flegmatykiem. Coś w tej dobrze, dzięki przyszłej pannie młodej,  prosperującej machinie przygotowawczej musiało zgrzytnąć. Wteddy nie byłby Wteddym, gdyby o czymś nie zapomniał. Zgodnie więc z tradycją, obyczajem czy też jego naturą – coś uleciało jego pamięci. Gdy sobie z pomocą roztropności narzeczonej przypomniał, zrobił się gwałt. Na niespełna miesiąc przed ślubem okazało się, że Wteddy nie obstalował ślubnego garnituru, choć materiał jakimś cudem udało mu się kupić na czas. I się zaczęło.
           Wteddy obleciał całe Bździochy oraz bliższą i dalszą okolicę w poszukiwaniu krawca, który by mu w tak krótkim czasie uszył garnitur. Jednak wszędzie słyszał taki sam argument odmowny:
           – Panie, ja mam do uszycia kilka kreacji sylwestrowych. Nie ma mowy, nie przyjmę zamówienia.
           Zrezygnowany Wteddy wlókł się do domu, kombinując, jak będzie przyjęte przez przyjaciół, a zwłaszcza małżonkę pójście do ślubu w dresie, gdy wzrok jego padł na niepozorny szyld: Maks Opieszałko – Zakład Krawiecki. Po całobździochowej gonitwie, osiągnąwszy stan skrajnej desperacji, postanowił tam wejść, choć spodziewał się takiej samej odmowy jak wszędzie. Przyjął go osobiście z najwyższą atencją właściciel zakładu i ku niebotycznemu zdziwieniu Wtedda zadeklarował się uszyć garnitur na czas. Fakt, że w powietrzu unosiła się dość intensywna woń alkoholu, w pierwszej chwili uszedł uwagi Wtedda. Z ulgą złożył zamówienie.
          Niezwłoczne też Maks Opieszałko przystąpił do zdejmowania miary. Oplatał Wtedda metrem krawieckim w tę i we w tę, wykonując co najmniej kilkadziesiąt pomiarów i to takich, o których można by przypuszczać, że są całkowicie nieprzydatne. Pan Maks zapytał się nawet, którą nogawkę w kroku zrobić nieco szerszą. Dotychczas Wteddy uważał, że to pytanie funkcjonuje wyłącznie w znanym dowcipie, a tu proszę, krawiec naprawdę o to pytał. Pierwsza przymiarka została wyznaczona po tygodniu.
          W umówiony dzień Wteddiemu zostało nałożone coś, co przypominało bardziej pokutny wór niż marynarkę. Było to coś z szarego, sztywnego płótna i nie miało rękawów. Pan Maks, od którego ponownie tchnęło alkoholem, w największym skupieniu rysował po tym czymś krawieckim mydełkiem, naciągał, przypinał szpilkami i gładził, po czym oddalał się na parę kroków i krytycznym wzrokiem oceniał wynik swoich poprawek.
           Po kolejnym tygodniu było podobnie, tyle że doszły już rękawy. Nadal był to wór przypominający pokutny, tyle że z rękawami. Pan Maks z najwyższym namaszczeniem wykonał podobne poprawki jak poprzednio, po czym wyznaczył następną przymiarkę po kolejnym tygodniu. Tymczasem do ślubu zostały już niespełna dwa tygodnie.
           Podczas kolejnej wizyty w zakładzie krawieckim, pan Maks w alkoholowej aurze dokonał kolejnych poprawek przyszłej marynarki. O spodniach nawet nie wspomniał. Termin odbioru całości wyznaczył zaskoczonemu klientowi na dwa dni przed ślubem.
W wyznaczonym dniu Wteddy Niepospieszaj podążał do przybytku Maksa Opieszałki z duszą na ramieniu. Dopiero wtedy uświadomił sobie to, czego nie uświadamiał sobie dotąd. Przez całą drogę nękało go pytanie, czy woń alkoholu plus nazwisko krawca to nie jakiś omen. Próg zakładu przekraczał z niepodważalnym przekonaniem, że krawiec bezradnie rozłoży ręce i z rozbrajającą szczerością powie:
           – Przepraszam szanownego pana, ale nie zdążyłem.
           Naciskając klamkę zakładu, Wteddy miał już na końcu języka reprymendę, jaką zaserwuje nierzetelnemu rzemieślnikowi. Na dodatek staremu pijaczynie. Tymczasem krawiec wręczył mu gotowy garnitur. Wteddy przejrzał się w wielkim lustrze. Garnitur leżał jak ulał. Wszystko było dopasowane jak należy. W duchu przeprosił pana Maksa za wszystkie psy, które na nim wieszał po drodze.
          Ślub się udał wybornie. Niewielkie spóźnienie Wtedda było niemalże niezauważalne. Odzianego w wytworny, doskonale uszyty garnitur i popijającego szampana Wteddiego naszła refleksja, czy i on mając takie nazwisko, nie mógłby przestać być notorycznym spóźnialskim. W końcu krawiec jakoś sobie z tym radził. Być może to już zaczęło działać, bo przecież na ślub spóźnił się tylko troszeczkę.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz