sobota, 25 sierpnia 2018

230. Świstogwizd

           Światłomysła Eureczkę, domorosłego usprawniacza i wynajdywacza prostych konstrukcji, który z czasem przedzierzgnął się w wytrawnego racjonalizatora i wynalazcę, w końcu dopadła nowoczesność. Niekoniecznie znienacka; wsączała się w jego życie powoli acz skutecznie. Było to po prostu nieuniknione. Byłoby jednak błędem sądzić, że Eureczko opierał się ekspansji owej nowoczesności, choć z żalem przyglądał się coraz częstszemu zastępowaniu konia traktorem i ogólnie, przemianie kresowej wsi, niegdyś samowystarczalnej pod względem wytwarzania wszelkiego jadła, a obecnie całkowicie uzależnionej od tak zwanej masowej produkcji żywności.
           Z przerażeniem stwierdzał, że bździochowskie dzieci są przekonane, iż mleko wytwarza się tak samo jak coca-colę, czyli w fabryce, a cała wieś – gdyby nie było sklepów spożywczych – wymarłaby z głodu. W zapomnienie poszło wypiekanie domowych chlebów, coraz więcej bździochowian zapominało smak prawdziwego zsiadłego mleka czy wytopionego po świniobiciu, przyprawionego zeszkloną cebulką, paluszki lizać, smalcu. No cóż, konstatował z nostalgią, trzeba do tego przywyknąć. Więc przywykał.
           Ale też i nie bronił się przed bezwzględnym wdzieraniem się w powszednie życie coraz to nowych, popychających ku nowoczesności wynalazków, które, choć nie wyszły spod jego ręki, toć jednak okazywały się być rewelacyjne i Eureczko sam chętnie z nich korzystał. Tak było na przykład z telefonem komórkowym, zastępującym coraz więcej przedmiotów codziennego użytku, wobec którego nasz mistrz pomyślunku miał już pewne plany, jak – na przykład – wykorzystać go w roli deskorolki. Bo z funkcją grzebienia w komórce rozprawił się już dawniej. Tymczasem jednak korzystał z telefonu w sposób tradycyjny, choć jego pomysłowość nigdy nie spała, a przynajmniej nie spała na tyle, by nie podpowiedzieć jej posiadaczowi jakiegoś nowego rozwiązania.
           Gospodarstwo domowe Światomysła Eureczki składało się z psa i żony. Niech mi wybaczą panie, a zwłaszcza feministki tę kolejność w wymienianiu inwentarza, gdyż to nie męski szowinizm przeze mnie przemawia. Po prostu Eureczko, choć zabrzmi to dziwnie, unowocześniał swego psa, wyposażając go w coraz to nowe funkcje i gadżety, pod tym względem pozostawiając swą małżonkę, że się tak wyrażę, leżącą odłogiem. Kolejność wymieniania inwentarza ściśle więc podlegała hierarchii wynalazczości. Póki co Matylda, bo takie było imię Światomysłowej wybranki, pełniła rolę tradycyjnej żony.
           Leżenie odłogiem, leżeniem odłogiem, ale Matylda prowadziła gospodarstwo jak się patrzy, a więc wzorowo pod każdym względem. Chętnie też wychodziła na spacer z pieskiem. No, może nie z pieskiem, a z psiskiem, bo doberman Eureczkowej pary miał słuszne gabaryty oraz wszystko inne, co psu tej rasy mieć przystoi. A więc i siłę, i prędkość i inne et cetera. Dla tych przymiotów, spacery odbywały się daleko od domu, aby Herkules – bo takie imię nosił piesek – miał możliwość wybiegania się. Zawsze jednak wracał karnie na jedyny w swoim rodzaju, wydawany przez Światomysła świstogwizd. Gdy tylko Herkules usłyszał ów świstogwizd, natychmiast zostawiał najlepszą nawet zabawę, jaką było na przykład płoszenie przepiórek, i gnał co tchu w psich płucach, by przysiąść przy nodze swego pana.
           Zdarzyło się jednak, że Światomysł otrzymał zlecenie wyjazdowe i wyjechał. Na spacer z psem wychodziła w tym czasie Matylda. Ale Matylda, kiedy była taka potrzeba, nie potrafiła złożyć ust w dzióbek, z którego wyszedłby charakterystyczny, działający na Herkulesa jak magnes na spinacze biurowe świstogwizd. Toteż kiedy przywoływała psa, ten niewiele sobie z tego robił i hasał w najlepsze. Zdesperowana kobieta zadzwoniła do Światomysła, aby się poskarżyć na ignorujące jej zawołania zachowanie psa. Wtedy Eureczko, jak to on, wykazał się refleksem i pomysłowością.
           – Ustaw telefon na głośne mówienie – poinstruował małżonkę. Po czym wydał ten swój charakterystyczny i jedyny w swoim rodzaju świstogwizd, po którym zbaraniały (co tu kryć) pies przybiegł i usiadł przy nodze swej pani.

           – cdn…

sobota, 18 sierpnia 2018

229. Laura i Figlarz


           Zdarzyło się, że znanego w studenckich kołach towarzyskich największego bodaj żartownisia, wywodzącego się z litewskiego rodu Wygibautasa Książkiewicziusa, ugodziła strzała amora. W samo serce ugodziła. Ugodziła i na jakiś czas tam została. Zdawałoby się, że przez czas, w którym owa strzała tkwiła w Wygibautasowym pulsującym rytmicznie organie odpowiedzialnym za tak zwane hercklekoty tudzież afektowe uniesienia, ten wesolutki osobnik sczeźnie, a przynajmniej uschnie z uczucia, kolokwialnie zwanego miłością. I być może by tak było, gdyby nie facecyjny charakter chłopaka. Bo nawet w stanie sercowego alertu, nie wyzbył się swego upodobania do żartów.
          Dwa słowa o panience, która wprowadziła Wygibautasa w ten stan. Otóż Laurencja, bo takie imię nosiła panienka, studiowała polonistykę na bździochowskim uniwersytecie i, jak powiadają, skromnisią nie była. Inaczej mówiąc, czy też posługując się slangiem młodzieżowym, była niezłą laską. Taki układ już po pierwszej randce Wygibautas nazwał unią polsko litewską, czyli rzeczpospolitą obojga płci.
          A z tą płcią to było tak. Laurencja była długowłosą panienką i nosiła długi płaszcz. Wygibautas też miał niekrótkie włosy, sięgające mu do ramion, i też nosił długi płaszcz. Pewnego jesiennego, bezksiężycowego wieczoru, gdy para wracała z kina, z czeluści mijanej właśnie bramy wychynęły dwie szaromundurowe postacie. Inaczej mówiąc, milicjanci.
          – Panienki tak same? – zagadnął jeden z nich.
          Wtedy Wygibautas wydobywszy z siebie głos o najniższej możliwej tonacji, odparł:
          – Same, a bo co?
          Po czym zostawił te dwie zdumione, szaromundurowe postacie w stanie najwyższego zdumienia.
          Laurencja miała tę kobiecą przypadłość, że potrafiła i lubiła robić na drutach. Jednego dnia z figlarnym błyskiem w oku oznajmiła Wygibautasowi:
          – Zrobiłam na drutach dwa spencerki w wielbłądy – na co jej luby zrobił teatralnie wielkie oczy i zapytał:
          – A co to są… – i gdy Laurencja zamierzała pospieszyć z tłumaczeniem, jakie to części garderoby sfabrykowała, dokończył – wielbłądy?
          I tak to sobie para przez przekomarzaniem uprzyjemniała życie. Jednak drogi Laurencji i Wygibautasa z czasem zaczęły być coraz bardziej wyboiste, by w końcu rozejść się. Rozrywkowy charakter Wygibautasa, niezłomnego figlarza, chyba jednak nie do końca pasował Laurencji. Szkoda, bo Laura i Figlarz, jak ich nazywano, byli zgraną i towarzysko wyrobioną parą.
          Na pożegnanie Wygibautas usłyszał wyszeptane mu prosto w ucho pocieszające słowa:
          – Ale nie wychodź z siebie, bo możesz nie wrócić.

          cdn…



sobota, 11 sierpnia 2018

228. Akcja Szerszeń

           Niejaki Pszczółka, Bzybzycjusz Pszczółka, zawsze starał się być człowiekiem wysokich lotów. I nawet takim był, przynajmniej w swoim mniemaniu. Dla tego mniemania miał wytłumaczenie, które niejednemu zdać by się mogło absurdalne, lecz Pszczółka zawsze przedstawiał argument przemawiający na jego rzecz z całą powagą, a nawet z szacunkiem. Pszczółka otóż mieszkał w najwyżej położonej części Bździochów i było to faktem niepodważalnym. Dla ścisłości topograficznej dodam, że mieszkał po sąsiedzku z Cozasiami (on to właśnie wezwał pogotowie, gdy na Kudymierza Cozasia runął dach podczas operacji samodzielnego wyrywania zęba), a jego dom przylegał do parku, po którym zwykła się przechadzać notoryczna matka, Mierzwita Trzódko, wraz ze swoją czeredką, i w którym nauczyciel literatury w gimnazjum, Inkaust Gęsiopiór, szukał gniazda Pegaza.
          Bzybzycjusz Pszczółka ze względu na swoje wysokie położenie, a nawet wysokie urodzenie, gdyż przyszedł na świat właśnie w tym domu na wzgórzu, miał zwyczaj lekko się wywyższać. Jednak nie zanadto, ponieważ wysokościowce postawione w centrum wsi przewyższały wzgórze wraz z jego domem i siłą rzeczy mieszkający w nich bździochowianie nabrali nawyku patrzenia na wszystkich z góry, w tym i na naszego bohatera, ukazując mu jego właściwe miejsce, jeśli nie w szeregu, to przynajmniej w pionie. Dlaczego nazwałem Bzybzycjusza bohaterem, niebawem się wyjaśni.
          Czym się zajmował Bzybzycjusz Pszczółka, właściwie nie wiadomo. Powiadano, że pędził miody, cokolwiek to znaczy, a w kontekście jego nazwiska nie można było tego wykluczyć. Jednak historia, jaka mu się przydarzyła, z pędzeniem miodów nie miała nic wspólnego, chociaż…
         Jak pamiętamy, profesor Inkaust Gęsiopiór gniazda Pegaza nie znalazł, ale za to gdzieś w parkowych gęstwinach uwiły sobie gniazdo szerszenie. I one to właśnie, a nie przysłowiowe trutnie, zwąchały tworzone przez Pszczółkę miody (cóż za zabawny zbieg okoliczności – Pszczółka i miody) i, tym razem już przysłowiowo, do nich lgnęły. Na szczęście dla Pszczółki nie całym stadem, lecz pojedynczo. Zacznijmy tedy od szerszenia numer jeden. Dla czystej formalności dodam, że skończymy na szerszeniu numer dwa i pozostawimy naszego biednego bohatera sam na sam z całą resztą armii tych wstrętnych owadów. Nie tak, żeby ze strachu. O nie. Po prostu nie będziemy mu przeszkadzać w jak by nie było nierównej walce, żeby go nie rozpraszać i nie zmniejszać jego szans.
          Przejdźmy zatem do sedna. A było ono takie, że pewnego słonecznego dnia, kiedy wszystkie okna Pszczółkowego domu były otwarte na przestrzał, Bzybzycjusz emablował swą przyjaciółkę, zwabioną pod pozorem degustacji odurzających słodkości swojego wyrobu. Przy czym zapraszając przyjaciółkę, Bzybzycjusz starannie pominął słowo: odurzających.
          Siedzieli sobie zatem Bzybzycjusz wraz z przyjaciółką na kanapie, tak rączka w rączkę, a nawet już udko w udko, sącząc aromatyczny trunek powodujący lekki szum w głowach, gdy przez rozwarte na oścież okno wleciał z potężnym rykiem potężnych rozmiarów szerszeń, psując oczywiście perspektywę spędzenia dalszej części tak miło rozpoczętego dnia. Bzybzycjusz, w którym natychmiast odezwała się dusza wojownika, zerwał się z kanapy, gotów natychmiast stawić czoła przeciwnikowi, panienka zaś (bo była to jeszcze panienka) nakryła się gazetą i piszczała do bólu bębenków. Bzybzycjusz sięgnął po oręż, którym była spoczywająca na głowie panienki gazeta i zamaszyście nim wymachując, starał się dopaść wroga. Szerszeń jednak jako wytrawny lotnik, robił sprytne uniki, coraz bardziej wściekły, że nie może się dostać do lampki z miodem. Gdyby Bzybzycjusz wykazał się większym sprytem, pozwoliłby napastnikowi się upić, wszak w lampkach nie znajdował się sok o smaku miodu, lecz najnormalniejszy alkohol, i to wcale nie byle jakiej mocy, a potem miałby go, szerszenia, już na widelcu. Ale tak się nie stało i Bzybzycjusz z gazetą w ręce uganiał się za natrętem po całym pokoju. Oczywiście wśród pisków i wrzasków panienki, iżby ktoś z zewnątrz mógł pomyśleć, że dzieje jej się jakaś krzywda. Co w rzeczy samej nie miało miejsca.
          Wobec bezsilności spowodowanej niemożnością dopadnięcia i unieszkodliwienia szerszenia za pomocą gazety, Bzybzycjusz wpadł na pomysł, aby użyć bardziej skutecznego środka.
          – Masz dezodorant? – wrzasnął do panienki, niemal przelatując jej nad głową w efektownym wyskoku.
          Panienka sięgnęła do torebki, z jej czeluści wygrzebała pojemnik i podała go swemu adoratorowi. Ten chwycił go w locie i rozpoczął psikanie. Szerszeń jednak nie zamierzał dać się odurzyć i z głośnym furkotem latał po pokoju. Wreszcie po iluś dawkach skrzydła mu znieruchomiały i cały zesztywniały opadł na ziemię, gdzie dokonał swego owadozbójeckiego żywota. I było po wszystkim. Bzybzycjusz, który miał nadzieję, że pokonany szerszeń nie nadał sygnału S.O.S. swoim pobratymcom, zdyszany opadł na kanapę i przyjrzał się fiolce, obróciwszy ją wpierw kilka razy w palcach. Lakier do włosów szybkoschnący, przeczytał na etykiecie. Po prostu polakierowane skrzydła wyschły, zesztywniały i zastygły w rozwartej pozycji. Tak się zakończyła przygoda z szerszeniem, a o tym, czy (i ewentualnie jak) panienka odwdzięczyła się bohaterskiemu obrońcy, historia milczy.
          Historia milczy, ale lubi się powtarzać. Nie może więc dziwić, że identyczna historia i z tą samą, wciąż jeszcze, panienką przydarzyła się Bzybzycjuszowi niemal rok później. Bzybzycjusz przy rozwartych na oścież oknach sącząc miód, dobierał się do miodów panienki, gdy tuż nad ich głową zafurczał szerszeń. Wszystko potoczyło się identycznie jak przed rokiem, z tą tylko różnicą, że numer gazety był bardziej aktualny. No i jeszcze szerszeń po wielokrotnych psiknięciach lakierem, ani myślał spaść nieżywy na ziemię. W końcu dał jednak za wygraną i odleciał. Zmęczony, ba, umordowany, bo walka była dużo dłuższa i bardziej zaciekła niż poprzednio, Bzybzycjusz siedząc na kanapie, machinalnie odczytał napis na pojemniku z lakierem: Lakier do włosów szybkoschnący. Nie skleja włosów. 

          cdn…


sobota, 4 sierpnia 2018

227. Ach te nogi Klementyny

           Klementyna Niemanicowa, jako się rzekło, miała zachwycające pod każdym względem ciało. Harmonijna budowa tegoż ciała plus uroda, której jej natura nie poskąpiła i szczodrze w nią wyposażyła, wprawiały w zachwyt każdego mężczyznę, a nawet niejedne panie (które, nawiasem mówiąc, nie miały u niej żadnych szans), bo Klementyna była kobietą z krwi i kości. Złoty czy też bursztynowy kolor skóry, jaki jej ciało przybrało po pamiętnym urlopie w Chałupach, potęgował wrażenie wspaniałości i nawet ci, którzy dotąd opierali się otwartemu podziwianiu jej wdzięków, wydawali na jej widok jęki zachwytu, zazdroszcząc jej mężowi, Kleofasowi, takiego skarbu.
           Statystyki, suche i bezwzględne w swej wymowie, podawały, ilu panów popełniało samobójstwa z powodu zazdrości o swe małżonki. Nie będę ich tu przytaczał, a także nie będę podawał wyrafinowanych nierzadko sposobów, w jakich w desperacji zazdrośni mężowie tudzież kochankowie potrafią rozstać się ze światem żywych, ale proszę mi wierzyć, robią wrażenie. Toteż niejednym panom, zapatrującym się w niewypowiedziane wdzięki Klementyny, zaświtała gdzieś tam, głęboko w duszy nadzieja, że Kleofas powiększy wspomniane statystyki, tak aby oni mogli zacząć starać się o względy pięknej już wtedy wdówki.
           Pamiętamy wszakże, co w tym kontekście jest nie bez znaczenia, że Klementyna Niemanicowa, nomen omen z domu Świętuszko, była kobietą niezłomnych, opartych na Dekalogu zasad. Inaczej mówiąc, za życia Kleofasa umizgi wielbicieli wdzięków jego małżonki z gruntu zdane były na niepowodzenie. Lub też, używając bardziej myśliwskiego określenia, spaliłyby na panewce; i niech niesforna a natrętna męska wyobraźnia podpowiada, jaki widok takiemu określeniu przypisać.
           I choć Klementyna po powrocie z Chałup, gdzie jej żelazne zasady zostały nieco zluzowane i pozwalała sobie na przykład na podziwianie swego opalonego ciała w lustrze w przytomności swego męża (co wcześniej było nie do pomyślenia), a nawet sama inicjowała konsumowanie małżeństwa w biały dzień (co także wcześniej było nie do pomyślenia), powróciła do swoich żelaznych dekalogowych zasad, to jednak ziarno – nazwijmy je – delikatnej próżności zostało zasiane i Klementyna coraz częściej stawała przed lustrem w stroju Ewy, by podziwiać swe rajskie wdzięki. Przy tym, kobiecym zwyczajem, spoglądała na swe lustrzane odbicie coraz bardziej krytycznym wzrokiem, wynajdując nieistniejące mankamenty czy też niedoskonałości boskiego dzieła.
           Gdy tak pewnego dnia okręcała swą idealną figurę przed lustrem, wydało jej się, że harmonia budowy jej ciała jest jakby nieco zakłócona. Odsuwała się i przybliżała do całościennego zwierciadła z nutką rozczarowania, na co wskazywała jej mina. Najwyraźniej coś jej nie grało. Tym krytycznym zabiegom przez szparę w niedomkniętych drzwiach przyglądał się Kleofas, o czym Klementyna nie wiedziała. Kleofas stał jak zwykle zachwycony i wniebowzięty, ale też coraz bardziej zdziwiony jej wybrzydzaniem. Wszak miał przed sobą niezwykłej urody, idealny wręcz klejnot. Klementyna zaś, nieświadoma jego obecności, coraz bardziej krytycznie podchodziła do swego odbicia w lustrze. Po chwili wcześniejsze pomruki niezadowolenia przeszły w artykułowane wyraźnie krytyczne słowa.
           – Nie – mówiła z niesmakiem – to nie tak. Mam stanowczo zbyt krótkie nogi. Powinnam mieć dłuższe.
           Tu Kleofas nie wytrzymał i z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru zapytał:
           – Klementyno, masz nogi do samej ziemi. Po co ci dłuższe?

           cdn…