Klementyna
Niemanicowa, jako się rzekło, miała zachwycające pod każdym
względem ciało. Harmonijna budowa tegoż ciała plus uroda, której
jej natura nie poskąpiła i szczodrze w nią wyposażyła, wprawiały
w zachwyt każdego mężczyznę, a nawet niejedne panie (które,
nawiasem mówiąc, nie miały u niej żadnych szans), bo Klementyna
była kobietą z krwi i kości. Złoty czy też bursztynowy kolor
skóry, jaki jej ciało przybrało po pamiętnym urlopie w Chałupach,
potęgował wrażenie wspaniałości i nawet ci, którzy dotąd
opierali się otwartemu podziwianiu jej wdzięków, wydawali na jej
widok jęki zachwytu, zazdroszcząc jej mężowi, Kleofasowi, takiego
skarbu.
Statystyki,
suche i bezwzględne w swej wymowie, podawały, ilu panów popełniało
samobójstwa z powodu zazdrości o swe małżonki. Nie będę ich tu
przytaczał, a także nie będę podawał wyrafinowanych nierzadko
sposobów, w jakich w desperacji zazdrośni mężowie tudzież
kochankowie potrafią rozstać się ze światem żywych, ale proszę
mi wierzyć, robią wrażenie. Toteż niejednym panom, zapatrującym
się w niewypowiedziane wdzięki Klementyny, zaświtała gdzieś tam,
głęboko w duszy nadzieja, że Kleofas powiększy wspomniane
statystyki, tak aby oni mogli zacząć starać się o względy
pięknej już wtedy wdówki.
Pamiętamy
wszakże, co w tym kontekście jest nie bez znaczenia, że Klementyna
Niemanicowa, nomen omen z domu
Świętuszko, była kobietą niezłomnych, opartych na Dekalogu
zasad. Inaczej mówiąc, za życia Kleofasa umizgi wielbicieli
wdzięków jego małżonki z gruntu zdane były na niepowodzenie. Lub
też, używając bardziej myśliwskiego określenia, spaliłyby na
panewce; i niech niesforna a natrętna męska wyobraźnia podpowiada,
jaki widok takiemu określeniu przypisać.
I
choć Klementyna po powrocie z Chałup, gdzie jej żelazne zasady
zostały nieco zluzowane i pozwalała sobie na przykład na
podziwianie swego opalonego ciała w lustrze w przytomności swego
męża (co wcześniej było nie do pomyślenia), a nawet sama
inicjowała konsumowanie małżeństwa w biały dzień (co także
wcześniej było nie do pomyślenia), powróciła do swoich żelaznych
dekalogowych zasad, to jednak ziarno – nazwijmy je – delikatnej
próżności zostało zasiane i Klementyna coraz częściej stawała
przed lustrem w stroju Ewy, by podziwiać swe rajskie wdzięki. Przy
tym, kobiecym zwyczajem, spoglądała na swe lustrzane odbicie coraz
bardziej krytycznym wzrokiem, wynajdując nieistniejące mankamenty
czy też niedoskonałości boskiego dzieła.
Gdy
tak pewnego dnia okręcała swą idealną figurę przed lustrem,
wydało jej się, że harmonia budowy jej ciała jest jakby nieco
zakłócona. Odsuwała się i przybliżała do całościennego
zwierciadła z nutką rozczarowania, na co wskazywała jej mina.
Najwyraźniej coś jej nie grało. Tym krytycznym zabiegom przez
szparę w niedomkniętych drzwiach przyglądał się Kleofas, o czym
Klementyna nie wiedziała. Kleofas stał jak zwykle zachwycony i
wniebowzięty, ale też coraz bardziej zdziwiony jej wybrzydzaniem.
Wszak miał przed sobą niezwykłej urody, idealny wręcz klejnot.
Klementyna zaś, nieświadoma jego obecności, coraz bardziej
krytycznie podchodziła do swego odbicia w lustrze. Po chwili
wcześniejsze pomruki niezadowolenia przeszły w artykułowane
wyraźnie krytyczne słowa.
–
Nie – mówiła z niesmakiem – to nie tak. Mam stanowczo zbyt
krótkie nogi. Powinnam mieć dłuższe.
Tu
Kleofas nie wytrzymał i z charakterystycznym dla siebie poczuciem
humoru zapytał:
–
Klementyno, masz nogi do samej ziemi. Po co ci dłuższe?
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz