sobota, 29 września 2018

235. Poweselne skarpetki

           Pociąg zmierzający w stronę kresów Kresów Wschodnich miał przed sobą jeszcze wiele kilometrów, zanim wtoczy się na peron pięknego bździochowskiego dworca. Była pełnia zimowego sezonu, toteż wszystkie pulmanowskie wagony były zatłoczone; zajęte były nie tylko miejsca siedzące, ale i wszelkie możliwe stojące. W korytarzach utworzyły się istne labirynty z podróżnych i ich bagaży.
           W jednym z wagonów tuż obok narciarzy i powracającego z wczasów małżeństwa Kiepścinosów, przy samych drzwiach wejściowych do wagonu rozgościło się towarzystwo wracające z wesela. Być może określenie rozgościło się jest trochę na wyrost, bowiem w panującym tłoku trudno byłoby się rozgościć w powszechnie rozumianym znaczeniu tego słowa. Młodzi ludzie po prostu stali, zadowoleni, że się dla nich w ogóle znalazło miejsce w tym pociągu. Tak więc rozgoszczone poweselne towarzystwo, znużone i zbite niczym przysłowiowe szprotki w puszce, trwało i próbowało przysypiać na stojąco.
           W towarzystwie tym był jeden młodzian, który wprawdzie też próbował przysypiać, lecz mu się to nie udawało. Głośno narzekał, tak że powód, dla którego tak się działo, niebawem znali wszyscy wokół. A że skargi były częste i poparte odpowiednio dramatyczną mimiką twarzy, można by powiedzieć, że w krótkim czasie pozostali podróżni znali je na pamięć, niczym wyuczony w szkole wiersz. Niebawem wszyscy w koło serdecznie też chłopakowi współczuli. Dręczący go problem był być może prozaiczny, lecz niewątpliwie bolesny. Uwierały go zbyt ciasne buty. Męczył się, przestępując z nogi na nogę i narzekał.
           Na ratunek – w pewnym sensie oczywiście – pospieszył mu w końcu pan Kiepścinos, którego utyskiwania uwierały nie mniej niż obuwie owego młodzieńca. Poradził, żeby sobie rozwiązał sznurówki, co na pewno przyniesie mu ulgę. W istocie, utyskiwania na pewien czas ustały. Po chwili jednak powróciły, co odbiło się dezaprobatą, wyraźnie widoczną na twarzach pozostałych pasażerów. A weselnikowi rada udzielona przez pana Kiepścinosa najwyraźniej przypadła do gustu, bo idąc jej tropem, wkrótce oświadczył, że te rozsznurowane buty zdejmie. Podróżni przyjęli z ulgą to oświadczenie i odetchnęli. Młodzieniec jak powiedział, tak zrobił i po jego błogim wyrazie twarzy widać było, że też odczuł ulgę.
           Jednak nie długo to trwało (z wyjątkiem ulgi młodzieńca), gdyż teraz po wagonie rozeszła się woń nieświeżych stóp, spotęgowana aromatem z postawionych na kaloryferze butów. Młodzian zaś jakby nie zauważał nie tylko samego zapachu, lecz i min otaczających go podróżnych. Min w jasny sposób wyrażających wstręt. Nikt nie zaprotestował, nie wiadomo dlaczego. Być może zbyt trudno się było zdecydować, co lepsze – czy ciągłe denerwujące lamenty, czy niemiła woń. Być może też wszyscy czuli, że byłaby to niezręczność. Więc było jak było.
           A pociąg sobie jechał.
           Po pewnym czasie ciszę, jaka nastała, podróżujący bez butów chłopak przerwał kolejnym oświadczeniem:
           – Zdejmę jeszcze skarpetki.
           Na to już wszyscy zgodnie niemalże odkrzyknęli:
           – Nie!!!
           A najgłośniej, co nie dziwne, krzyczał pan Kiepścinos.

           cdn…

sobota, 22 września 2018

234. Melancholijne wspomnienie urlopowe

           O zbliżającym się sezonie urlopowym pani Profanella Przycupek pomyślała zawczasu. A że była jeszcze niezamężna, co więcej, na horyzoncie nie widać było nawet zarysu kandydata na stanowisko męża, przeto pani Profanella, przepraszam – panna Profanella, upatrywała możliwość przygarnięcia pod swe opiekuńcze skrzydła jakiejś szczerej męskiej duszy właśnie podczas urlopu. Niechby nawet hedonisty. Miała jej w tym pomóc południowa karnacja i takież korzenie. Doszła do wniosku, że zwiększenie prawdopodobieństwa zaistnienia takiego zdarzenia leży nie tylko w sile jej charakteru, lecz także w atrakcyjnej sylwetce.
           A z tym było nie najlepiej, gdyż od poprzedniego urlopu wokół całkiem zgrabnej niegdyś talii narosła oponka i panna Przycupek nie mogła mieć nawet cienia wątpliwości, co znajduje się w jej wnętrzu. Patrzyła z żalem na swe odbicie w lustrze i wspominała czasy, gdy jej kibić porównywano do osy. Ale tylko kibić, żeby nie było wątpliwości. Bo charakter miała mniej ośny. Tak więc należało coś z tym zrobić, a to coś oznaczać mogło tylko jedno – zlikwidowanie oponki, i to za wszelką cenę. Tylko bowiem zgrabna kobitka może wzbudzić zainteresowanie u płci męskiej. Skoro została postawiona diagnoza, należalo zastosować właściwą terapię; to zaś oznaczało tylko jedno – gimnastyka, gimnastyka i jeszcze raz gimnastyka.
           Panna Profanella Przycupek ostro wzięła się za siebie. Żeby starczyło jej bojowego ducha, bo z tym bywa różnie i nierzadko kończy się na słomianym zapale, postawiła na systematyczność ćwiczeń. A to gwarantowała jej tylko poranna gimnastyka nadawana przez radio (tak to kiedyś było). Mijały tygodnie, a zapał jej nie opadał. Codzienna kilkuminutowa porcja wywijasów przy radiu na dywanie przywracała jej gibkość i doskonaliła sylwetkę. Ku jej zaskoczeniu, a w konsekwencji i dumie na płaskim brzuchu pojawił się delikatny sześciopaczek.
           Wraz z dochodzeniem ciała do idealnego stanu zbliżał się pierwszy dzień urlopu i planowanego wyjazdu na wczasy do popularnego nadmorskiego uzdrowiska. No bo gdzież znajdzie lepsze miejsce na złowienie męża, jeśli nie na plaży, gdy pięknie ozłocona promieniami słonecznymi zademonstruje swe boskie – tu użyła obcojęzycznego zwrotu, który wydał jej się bardziej na miejscu – body. W ten sposób dotrwała do tego cudownego dnia, który miał całkowicie odmienić jej samotny żywot. Jeszcze tylko jedna poranna gimnastyka, a potem hulaj dusza. Z zapałem wzięła się do ćwiczeń, bo tylko to już jej pozostało do zrobienia. Wykupione bilety na pociąg z Bździochów nad morze od dwóch dni spoczywały na spakowanych i ustawionych przy drzwiach walizkach.
           Nie wiadomo, czy to myśli o plażowych łowach, czy jakieś inne myśli sprawiły, że panna Profanella niezbyt mocno skupiła się na słowach spikera, dość że rozkojarzona wykonawczyni ćwiczeń utworzyła ze swego ciała coś pomiędzy kwiatem lotosu a węzłem gordyjskim, przy którym zapętlała się na amen, utknęła i… w tej pozycji przesiedziała cały urlop.
           Przyjaciółka, która ją uwolniła z tej niebywałej pozycji, nie mogła się nadziwić, jak fantastycznie szczupłą sylwetkę ma Profanella. Profanella zaś miała w nosie sylwetkę w sytuacji, gdy marzenie o zamążpójściu w najbliższym czasie prysło niczym przysłowiowa bańka mydlana i przez cały kolejny rok z melancholią wracała do wspomnień, których nie było.

           cdn…

sobota, 15 września 2018

233. Stłuczka

           Onegdaj opisane zostało, jak to Sobieradźko, gdy wyrósł, został Jajcarzem. Nie dość, że taki miał zawód, to jeszcze tak na niego wołano. Nie żeby zwracano się do niego, wymieniając stanowisko, jak to się ma na przykład w przypadku dyrektora, prezesa, czy chociażby agronoma. Nazwanie Jajcarz zastępowało u niego imię. Oczywiście nie było to dziełem przypadku, lecz konsekwencją jego pomysłów z lat szczenięcych. Różne psikusy, jakie wtedy robił, sprawiły, że nazwano go Jajcarzem i określenie to uzyskało z czasem status imienia. Prawdę mówiąc, tylko nieliczni bździochowianie, a może wyłącznie rodzice pamiętali, jak Jajcarz naprawdę miał na imię. W każdym razie ja, opisujący tę historię, nie pamiętam. A metryk jego nie widziałem. Nie ma więc innego wyjścia, jak nadal nazywać Jajcarza Jajcarzem.
           Żyła we wsi starowinka, której losy rodzinne tak się potoczyły, że w pewnym momencie została na świecie sama i gdyby nie sąsiedzi i przypadkowi dobrzy ludzie, klepałaby przysłowiową biedę i to, mimo kruchej budowy, bardzo mocno. Zachodziła tedy Rózia Powsitrepko, bo tak się owa staruszka nazywała, do onych sąsiadów i przypadkowych dobrych ludzi, a ci dawali jej, co tam mieli, i jakoś Rózia żyła. Staruszka przeżyła trudne powojenne czasy i te łaskawsze, i dożyła okresu nowoczesności. W jednym wszakże była niezmienna. Przez wszystkie te lata korzystała z dobroczynności sąsiadów i innych ludzi o miękkich sercach. Rózia mocno podupadła na zdrowiu i ledwo widziała, dlatego ta pomoc była dla niej błogosławieństwem. I dzięki niej właśnie jakoś egzystowała.
           Rózia zachodziła też do Jajcarza i zwracała się do niego zawsze z tym samym, można by rzec sakramentalnym pytaniem:
           – Czy ma pan jakieś stłuczki?
           Chodziło oczywiście o stłuczki jajek. Jajka zawsze były rarytasem, a przynajmniej dla Rózi, więc Rózia nie śmiała prosić o całe. A ze stłuczek potrafiła przyrządzić sobie smaczne dania. Jajcarz, tak zresztą jak i inni, nie odmawiał jej pomocy.
           Pora teraz na powrót zająć się Jajcarzem, który dawniej pracował w Bździochowskim Kółku Rolniczym Produkcji Żywności Socjalistycznej, a później, po zaistniałych w kraju zmianach – w Bździochowskim Kółku Rolniczym Produkcji Żywności Niesocjalistycznej. Początkowo chciano zamienić w nazwie kółka słowo socjalistycznej na kapitalistycznej, ale jakoś tego kapitalizmu się lękano, więc wymyślono, że lepiej, czy też bezpieczniej będzie – niesocjalistycznej. Nadal nie było wiadomo, o co w tej nazwie chodzi, ale było.
           Jajcarz tymczasem przeszedłszy wszystkie szczeble rozwoju zawodowego, w końcu zrezygnował z pracy najemnej i rozpoczął handel jajkami na własny rachunek. W krótkim czasie rozwinął interes na tyle, że do własnej hurtowni zwoził całe ciężarówki tego kruchego towaru. Praca z początku była bardzo ciężka, gdyż załadunek i rozładunek odbywał się ręcznie, z czasem stała się mniej uciążliwa za sprawą wózków widłowych, wind w samochodach i tzw. paleciaków, czyli ręcznych wózków widłowych z hydraulicznym podnoszeniem. Praca z użyciem takiego sprzętu była – jak to się zwykło określać – lekka, łatwa i przyjemna. Jajcarz z tego powodu tryskał humorem, no bo niby czemu miałby się smucić. Tak było dzień w dzień aż do pewnego dnia.
           Tego właśnie dnia rozradowany Jajcarz wepchnął standardową paletę z niemal dziesięcioma tysiącami jaj z paki na windę samochodu. Nonszalancja, z jaką to zrobił, sprawiła, że paleciak nie zatrzymał się na krawędzi windy i – już wtedy nie rozradowany, a przerażony – Jajcarz mógł tylko patrzeć, jak paleta z jajami powoli, lecz nieodwracalnie zsuwa się na ziemię. Po chwili, w której Jajcarz jeszcze siłą woli i wzroku starał się zapobiec nieszczęściu, co niestety nie mogło być skuteczne, paleta trzasnęła o ziemię, a tysiące jaj zamieniły się żółtą galaretowatą bryję przemieszaną z pogniecionymi wytłoczkami, z każdą chwilą powiększającą obszar rozlewiska. Po dojściu do przytomności Jajcarz począł brodzić w tym jajecznym grzęzawisku i wybierać sztuki, którym jakimś cudem udało się przetrwać kataklizm. Kiedy, zdruzgotany i wściekły, był już ubabrany w żółtej mazi niemal po szyję, poczuł szturchanie w ramię, i zaraz po tym usłyszał pytanie:
           – Czy ma pan jakieś stłuczki?
           Rózi Powsitrepce udało się ujść cało, ale chyba tylko dlatego, że zanurzony w surowej jajecznicy Jajcarz nie był w stanie natychmiast dać upustu swojemu – użyjmy tu eufemizmu – nieukontentowaniu.

           cdn…

sobota, 8 września 2018

232. Dwie prośby Ziąba Siarczystego

           Na ostry dyżur do WSO (Wiejskiego Szpitala Ogólnodostępnego) w Bździochach zgłosił się niejaki Ziąb Siarczysty. Już od wejścia, zanim jeszcze się przedstawił, kazał przywołać doktora, stawiając na nogi cały personel izby przyjęć. Wyglądało na to, że przybyły jest w szoku i pewnie pełen wzmożonych powypadkowym przypływem adrenaliny sił, nie czekając na przyjazd karetki pogotowia, sam pognał do szpitala. Zaraz więc wokół jego osoby zakrzątnął się kto żyw, lecz człowiek ten, wielkości wiekowego dębu, choć sam na wiekowego nie wyglądał, opędził się od próbujących mu nieść pomoc pracownic niczym od natrętnych os i ponownie kazał wołać doktora. Nie mogąc dopatrzeć się jakichkolwiek ran czy innego rodzaju uszkodzeń ciała, jakie się miewa po wypadku, postanowiono zastosować normalne procedury przyjęciowe.
           Sprawa, bo trudno byłoby to, z czym się zgłosił ów obywatel, nazwać wypadkiem, chorobą czy choćby przypadłością, w pierwszej chwili zdumiała rejestratorkę i pozostałe dyżurujące pielęgniarki. Chociaż trzeba przyznać, że była to sprawa niewątpliwie pilna, a przyszła przyszłemu czy też niedoszłemu (to się jeszcze okaże) pacjentowi do głowy dość nagle, po historii, jaka się mu przydarzyła pewnego dnia. Posłano więc po lekarza.
           Gdy Ziąb Siarczysty znalazł się w gabinecie lekarskim i usiadł na przychodnianym zydelku, wywiązała się między nim i dyżurującym doktorem mniej więcej taka rozmowa:
           – Panie doktorze – zaczął Ziąb Siarczysty – czy macie w szpitalu jakieś urządzenie, grzałkę czy coś innego, takiego, którym można by podgrzać krew? A najlepiej przenośne żeby toto było.
           Gdy u doktora, a był to poznany już wcześniej doktor Boleść, bo jemu tego dnia przyszło pędzić dyżur, minął szok związany z całkowitym zaskoczeniem pytaniem, wydukał (bo jeszcze całkowicie szok nie minął) odpowiedź:
           – Nie, mamy tylko kriokomory do obniżania temperatury. Ale czemu pan chce podgrzewać krew? Bo jeśli urządza pan świniobicie, to masarz na pewno wie, jak się robi kaszankę.
           – Doktorze! Jakie świniobicie? Jaką kaszankę? – oburzył się Siarczysty. – Tu chodzi o mnie.
           – Co??? – znów dał się zaskoczyć doktor. – Chce pan ze swojej krwi robić kaszankę?!
           – Pan chyba oszalał, doktorze! Przecież ja nie jestem świnią!
           – To się jeszcze okaże – mruknął doktor pod nosem tak cicho, żeby pacjent nie usłyszał. A na głos dodał – No to o co właściwie panu chodzi?
           – No bo widzi pan, doktorze, przydarzyła mi się taka historia, która zmroziła mi krew w żyłach, i przez to nie zachowałem się tak jak potrzeba. A jakbym mógł sobie natychmiast podgrzać taką zmrożoną krew, to by było inaczej.
           Doktor Boleść zaczął przyglądać się podejrzliwie pacjentowi i na wszelki wypadek nieco się cofnął.
           – Nie, nie mamy czegoś takiego – powiedział – i żaden szpital na świecie nie ma takiego urządzenia. W medycynie krwi się nie podgrzewa. Raczej się ją chłodzi.
           – O, to dobrze – ucieszył się Ziąb Siarczysty. – Bo takie coś mi się też przyda.
           Po kolejnym szoku doktor zapytał:
           – A to niby do czego miałoby służyć?
           – No, wie pan, doktorze, czasem trzeba zachować zimną krew.
           Doktorowi Boleściowi udało się dyskretnie wezwać doktora Świrniaka z oddziału psychiatrycznego i przekazać mu pacjenta pod szczególną opiekę. Następnie usiadł w fotelu i zagadał do siebie całkiem na głos, co mu się jeszcze nigdy wcześniej nie zdarzyło:
           – Coś w tym jest. Całe szczęście, że udało mi się zachować zimną krew, bo już miałem chęć wymierzyć mu siarczysty policzek.

           cdn…

sobota, 1 września 2018

231. Bycze jaja


           Obywatelka Bździochów, bizneswoman w niedużej skali, kobieta rzutka i zaradna, oraz pracowita, Natalia Pietruszka, prowadziła na uboczu wsi niewielkie, jednoosobowe przedsiębiorstwo. Przedsiębiorstwem tym był sklep ogólnospożywczy, a właścicielkę sklepu z racji nazwiska adekwatnego do wykonywanego przez nią zajęcia zwano Natką Pietruszką lub też zupełnie zwyczajnie Natką Pietruszki.
          Pani Natka ogarniała swój biznes doskonale, dbając nie tylko o najwyższą jakość sprzedawanych w jej sklepie wiktuałów, ale także o najszerszy z możliwego asortyment. Toteż chętnie odwiedzali to miejsce okoliczni mieszkańcy, którzy w krótkim czasie stawali się stałymi klientami, nie tylko dzięki spoczywającemu pod ladą i często używanemu tak zwanemu zeszytowi, gdzie zapisywano należności klientów biorących towar na borg, czyli krechę; inaczej mówiąc chwilowo niewypłacalnych kupujących. Prócz tej jakże pożytecznej formie rozliczeń klienci po prostu cenili sobie towar, sklep oraz jego właścicielkę.
          Zdarzały się jednakże sytuacje wprowadzające panią Pietruszkę w stan wyższego zdziwienia, czyli w zdumienie. Bo na przykład pewna starsza pani zażądała kiedyś gruszki miłości. Taka nazwa skojarzyła się pani Natce z przedmiotem wielce wstydliwym i na pewno nie należącym do asortymentu oferowanych przez nią towarów. Jak nic pasowała do gadżetów sprzedawanych w sex shopie. O mało się na tak bezwstydną klientkę nie obruszyła, gdy okazało się, że chodzi o oberżynę. Taka nazwa nieco uspokoiła panią Natkę, ale nadal nie pojmowała, o co konkretnie może chodzić starszej pani, na dodatek noszącej na głowie beret z moheru. Dopiero po dłuższym tłumaczeniu wyszło, że chodzi o bakłażana.
          Mniejsza o wyobrażenia związane z gruszką miłości, choć trzeba przyznać, że potrafią zagnać myśli w dość frywolne rewiry. Zanim więc opadły emocje związane z bakłażanem, już życie niosło pani Natce Pietruszce, czy też Natce Pietruszki kolejną niespodziankę.
          Tym razem przyszedł do sklepu pan i z wyraźnym zakłopotaniem usiłował ekspedientce wyjaśnić w czym rzecz. Po dłuższym nagabywaniu wykrztusił wreszcie, że ni mniej nie więcej chodzi mu o bycze jaja. Po tym stwierdzeniu pan oblał się rumieńcem wstydu. Po dojściu do siebie zarówno zawstydzonego pana, jak i zdumionej niebotycznie pani Natki, rozpoczęło się rozszyfrowywanie zamówienia, w które włączali się kolejni klienci. Przy czym bardziej ochoczo włączali się do rozmowy mężczyźni.           Gdy już sklep był pełen przekrzykujących się ze swoimi pomysłami ludzi, ktoś rezolutnie zapytał:
          – A może chodzi o bawole serca?
I trafił w sedno.


          cdn…