sobota, 10 listopada 2018

241. Potrójna korekta planu

           Błogosławiony Pan Czesław, najbardziej chyba pożądany pracownik Bździochowskich Zjednoczonych Zakładów Kół Okrągłych (bo tylko on jeden potrafił narysować od ręki idealny okrąg) mógł być wzorem, a nawet wzorcem prezentowania godnej postawy. Może jako wzorzec nie kwalifikowałby się jeszcze do Sèvres, ale na rodzimym podwórku mógł za niego uchodzić, gdyż był prawdziwym autorytetem w sprawach savoir-vivre'u i w ogóle we wszelkich sprawach życiowych. Bo Pan Czesław to był po prostu ktoś. Toteż Pan Czesław cieszył się niezrównaną estymą i powszechnym dążeniem do bycia z nim blisko. Ci co byli z nim najbliżej mieli zaszczyt oddawania Panu Czesławowi swojego nadpitego piwa. Onegdaj wyjaśniłem też, dlaczego Pana Czesława uważa się za błogosławionego oraz dlaczego piszemy dużą literą i nie używamy zaimków. To wszystko bierze się z niepospolitej charyzmy Pana Czesława.
           Jak pamiętamy, Pan Czesław mocno podciągał w górę bździochowską średnią niewylewania za kołnierz, lecz godność, z jaką to czynił, była nie do przecenienia. Co nie znaczy, niestety, że mogła być niedoceniona. I coś takiego właśnie przydarzyło się Panu Czesławowi w jego natchnionym życiu. Ba, przydarzyło mu się trzykrotnie w ciągu jednego dnia. Tak, tak, przez jakieś niedopatrzenie opatrzności Pan Czesław trzy razy jednego dnia trafił do izby wytrzeźwień.
           Towarzystwo, w którym przebywał Pan Czesław, właśnie się zbierało. Plany na popołudnie i na wieczór były skonkretyzowane, czyli takie jak zwykle: zbiórka w parku, grupowe przejście Pod Natchnionego Kalonga, obfita konsumpcja piwa w kuflach wielokrotnego użytku, a potem to się okaże. Dzień był piękny, plan przystępny, towarzystwo wesołe, jednym słowem nic, tylko realizować. Więc realizowano.
           Aliści już na samym początku realizacji, gdy towarzystwo zebrało się wokół jednej z parkowych ławek (Pan Czesław z racji pozycji spoczywał na niej) i jeden z zebranych aneksem w postaci flaszki wódki skorygował plan na wieczór, wywołując powszechny aplauz, zaszło pewne nieporozumienie. Przechodzący właśnie patrol milicji zauważył ów szklany rekwizyt i także – dość obcesowo – skorygował wieczorny plan towarzystwa, zawożąc je w komplecie do izby wytrzeźwień. Niestety w tym miejscu charyzma Pana Czesława nie działała, toteż został potraktowany bez szczególnych, co tu kryć – należnych mu, przywilejów. Zgodnie z procedurą lekarz zbadał wszystkich po kolei i gdy okazało się, że całe towarzystwo jest trzeźwe, zwrócono wszystkim zawczasu wzięte do depozytu rzeczy osobiste i wypuszczono. Wprawdzie brakowało paru złotych, a ściślej tylko parę złotych wróciło do właścicieli (taki panował zwyczaj w tym przybytku, że znikały pieniądze, zegarki i tym podobne drobiazgi, które – jak tłumaczono – delikwent musiał wcześniej przepić i po prostu o tym zapomniał), ale i tak starczało jeszcze na ciąg dalszy wieczoru. Wprawdzie skromniejszy, ale jednak. Reklamacji nie składano.
           Postanowiono więc w ramach kolejnej korekty wieczornego planu nie rozdrabniać się na kufelki z pianką i zakupić od razu kolejne rekwizyty o większej zawartości cukru w cukrze (lub ziemniaka w ziemniaku, w zależności od wyboru). Jak postanowiono, tak uczyniono. I towarzystwo wraz z rekwizytami znalazło się ponownie przy ławeczce w parku. W całej tej historii Pan Czesław jest niejako w tle, choć z racji zajmowanej w towarzystwie pozycji powinien być bardziej eksponowany. Niemniej Pan Czesław hołdując swej zasadzie trwania w godności, był wybitnie małomówny. Jego czas oratorskich perełek miał dopiero nadejść.
           Zatem towarzystwo przystąpiło do konsumpcji, pociągając z gwinta i zagryzając kiszonym ogórkiem, na który wykosztowano się, uszczuplając nieco sumę przeznaczoną na flaszki. No, ale przecież bez zagrychy nie można i towarzystwo to rozumiało. A raczej tuż, tuż miało przystąpić do wspomnianej konsumpcji, gdy pojawił się ten sam patrol, który –pech ciał, przechadzał się w pobliżu – i historia powtórzyła się dokładnie co do joty. Nie, jednak z małą zmianą, bo gdy miano właśnie odbierać do depozytu rzeczy osobiste, napatoczył się lekarz (ten sam co poprzednio) i po krótkim badaniu, całe towarzystwo ponownie opuściło gościnne mury izby wytrzeźwień. Tym razem udało się uratować rekwizyty, więc aby nie kusić losu, bez zbędnych ceregieli, przy znanej, aż chciałoby się powiedzieć – zaprzyjaźnionej ławeczce na chybcika skonsumowano całą posiadaną zawartość rekwizytów. Humory więc dopisywały.
           Czy trzeba jakoś szczególnie uzasadniać, że dziwnym trafem historia z patrolem uczulonym na szklane rekwizyty się powtórzyła? Otóż nie trzeba. Patrol zjawił się jak na komendę, z tą tylko różnicą, że tym razem zastał flaszki już opróżnione. Całe towarzystwo (dodam, choć to chyba zbędne – wesołe) ponownie znalazło się w izbie wytrzeźwień. I tym razem szczęśliwym trafem natknęło się na tego samego lekarza, który po obejrzeniu baloników (bo wtedy dmuchało się w balonik, jako, że znanych obecnie alkomatów jeszcze nie było, stwierdził niewystarczającą zawartość alkoholu w wydychanym powietrzu, a jeżeli było coś podwyższone, to jedynie poziom humoru. I znowu panowie znaleźli się na zewnątrz. Być może tym razem zadziałała charyzma Pana Czesława.
           Lekarz na pożegnanie pogroził tylko palcem i ostrzegł, że następnym razem łóżeczka już będą czekać. Ale następnego razu już nie było z racji wyczerpania się środków przewidzianych na ten wieczór.
           Ale i tak, choć z trzema korektami, plan został wykonany. A wykonanie planu w tamtych czasach było najważniejsze.

cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz