Błogosławiony
Pan Czesław, najbardziej chyba pożądany pracownik Bździochowskich
Zjednoczonych Zakładów Kół Okrągłych (bo tylko on jeden
potrafił narysować od ręki idealny okrąg) mógł być wzorem, a
nawet wzorcem prezentowania godnej postawy. Może jako wzorzec nie
kwalifikowałby się jeszcze do Sèvres,
ale na rodzimym podwórku mógł za
niego uchodzić, gdyż był
prawdziwym
autorytetem w sprawach
savoir-vivre'u i w ogóle we wszelkich sprawach życiowych.
Bo Pan Czesław to
był po prostu ktoś.
Toteż Pan Czesław
cieszył się niezrównaną estymą i powszechnym dążeniem do bycia
z nim blisko. Ci co byli z
nim najbliżej mieli zaszczyt oddawania Panu Czesławowi swojego
nadpitego piwa. Onegdaj
wyjaśniłem też, dlaczego Pana Czesława uważa
się za błogosławionego oraz dlaczego piszemy
dużą literą i nie używamy zaimków. To wszystko bierze się z
niepospolitej charyzmy Pana Czesława.
Jak
pamiętamy, Pan Czesław mocno podciągał w górę bździochowską
średnią niewylewania za kołnierz, lecz
godność, z jaką to czynił, była nie do przecenienia. Co nie
znaczy, niestety, że mogła być niedoceniona. I coś takiego
właśnie przydarzyło się Panu Czesławowi w jego natchnionym
życiu. Ba, przydarzyło
mu się trzykrotnie w ciągu jednego dnia. Tak, tak, przez jakieś
niedopatrzenie opatrzności Pan Czesław trzy razy jednego dnia
trafił do izby wytrzeźwień.
Towarzystwo,
w którym przebywał Pan Czesław, właśnie się zbierało. Plany na
popołudnie i na wieczór były skonkretyzowane, czyli takie jak
zwykle: zbiórka w parku, grupowe przejście Pod Natchnionego
Kalonga, obfita konsumpcja piwa w kuflach wielokrotnego użytku,
a potem to się okaże. Dzień był piękny, plan przystępny,
towarzystwo wesołe, jednym słowem nic, tylko realizować. Więc
realizowano.
Aliści
już na samym początku realizacji, gdy towarzystwo zebrało się
wokół jednej z parkowych ławek (Pan Czesław z racji pozycji
spoczywał na niej) i jeden z zebranych aneksem w postaci flaszki
wódki skorygował plan na wieczór, wywołując powszechny aplauz,
zaszło pewne nieporozumienie. Przechodzący właśnie patrol milicji
zauważył ów szklany rekwizyt i także – dość obcesowo –
skorygował wieczorny plan towarzystwa, zawożąc je w komplecie do
izby wytrzeźwień. Niestety w tym miejscu charyzma Pana Czesława nie
działała, toteż został potraktowany bez szczególnych, co tu kryć
– należnych mu, przywilejów. Zgodnie z procedurą lekarz zbadał
wszystkich po kolei i gdy okazało się, że całe towarzystwo jest
trzeźwe, zwrócono wszystkim zawczasu wzięte do depozytu rzeczy
osobiste i wypuszczono. Wprawdzie brakowało paru złotych, a ściślej
tylko parę złotych wróciło do właścicieli (taki panował
zwyczaj w tym przybytku, że znikały pieniądze, zegarki i tym
podobne drobiazgi, które – jak tłumaczono – delikwent musiał
wcześniej przepić i po prostu o tym zapomniał), ale i tak
starczało jeszcze na ciąg dalszy wieczoru. Wprawdzie skromniejszy,
ale jednak. Reklamacji nie składano.
Postanowiono
więc w ramach kolejnej korekty wieczornego planu nie rozdrabniać
się na kufelki z pianką i zakupić od razu kolejne rekwizyty o
większej zawartości cukru w cukrze (lub ziemniaka w ziemniaku, w
zależności od wyboru). Jak postanowiono, tak uczyniono. I
towarzystwo wraz z rekwizytami znalazło się ponownie przy ławeczce
w parku. W całej tej historii Pan Czesław jest niejako w tle, choć
z racji zajmowanej w towarzystwie pozycji powinien być bardziej
eksponowany. Niemniej Pan Czesław hołdując swej zasadzie trwania w
godności, był wybitnie małomówny. Jego czas oratorskich perełek
miał dopiero nadejść.
Zatem
towarzystwo przystąpiło do konsumpcji, pociągając z gwinta i
zagryzając kiszonym ogórkiem, na który wykosztowano się,
uszczuplając nieco sumę przeznaczoną na flaszki. No, ale przecież
bez zagrychy nie można i towarzystwo to rozumiało. A raczej tuż,
tuż miało przystąpić do wspomnianej konsumpcji, gdy pojawił się
ten sam patrol, który –pech ciał, przechadzał się w pobliżu –
i historia powtórzyła się dokładnie co do joty. Nie, jednak z
małą zmianą, bo gdy miano właśnie odbierać do depozytu rzeczy
osobiste, napatoczył się lekarz (ten sam co poprzednio) i po
krótkim badaniu, całe towarzystwo ponownie opuściło gościnne
mury izby wytrzeźwień. Tym razem udało się uratować rekwizyty,
więc aby nie kusić losu, bez zbędnych ceregieli, przy znanej, aż
chciałoby się powiedzieć – zaprzyjaźnionej ławeczce na
chybcika skonsumowano całą posiadaną zawartość rekwizytów.
Humory więc dopisywały.
Czy
trzeba jakoś szczególnie uzasadniać, że dziwnym trafem historia z
patrolem uczulonym na szklane rekwizyty się powtórzyła? Otóż
nie trzeba. Patrol zjawił się jak na komendę, z tą tylko różnicą,
że tym razem zastał flaszki już opróżnione. Całe towarzystwo
(dodam, choć to chyba zbędne – wesołe) ponownie znalazło się w
izbie wytrzeźwień. I tym razem szczęśliwym trafem natknęło się
na tego samego lekarza, który po obejrzeniu baloników (bo wtedy
dmuchało się w balonik, jako, że znanych obecnie alkomatów
jeszcze nie było, stwierdził niewystarczającą zawartość
alkoholu w wydychanym powietrzu, a jeżeli było coś podwyższone,
to jedynie poziom humoru. I znowu panowie znaleźli się na zewnątrz.
Być może tym razem zadziałała charyzma Pana Czesława.
Lekarz
na pożegnanie pogroził tylko palcem i ostrzegł, że następnym
razem łóżeczka już będą czekać. Ale następnego razu już nie
było z racji wyczerpania się środków przewidzianych na ten
wieczór.
Ale
i tak, choć z trzema korektami, plan został wykonany. A wykonanie
planu w tamtych czasach było najważniejsze.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz