Żuj,
czyli Szczeżuj Ciaptuła prócz rozlicznych tarapatów natury
życiowej, miał także tarapaty natury rodzinnej. A nawet one –
te rodzinne – brały górę nad życiowymi. A żeby już tak było
całkiem ściśle, tarapaty życiowe miały źródło w tarapatach
rodzinnych. Na razie wygląda to dosyć zawikłanie, ale jeśli
dopowiem, że inicjatorką wszystkich traumatyczno-dynamicznych
sytuacji była – o czym zapewne pamiętają uważni czytelnicy
blogowych historyjek – żona Żuja, Beladonna Ciaptułowa,
powszechnie zwana żonną Beladonną, wszystko stanie się oczywiste.
Już
tylko dla ścisłości i przypomnienia dodam, że żonna Beladonna
nie była lubiana ani przez sąsiadów, ani przez dalsze otoczenie.
Przez rodzinę Żuja była zaledwie tolerowana i traktowana jako
dopust boży czy też jako zło konieczne. W okresie
przedzamążpójściowym skusiła przyszłego męża gdzieś tam
głęboko ukrytymi wdziękami cielesnymi i jeszcze głębiej ukrytymi
wdziękami intelektualnymi, choć pewnie wielu będzie się ze mną
sprzeczać, twierdząc, że owej „damie”
takie słowo nawet nie jest znane, a cóż dopiero, gdyby miało być
wypełnione jakąś treścią.
Ale
zostawmy tymczasem małżonkę Szczeżuja leżącą odłogiem i
przejdźmy do pewnego zdarzenia, które wprowadziło go w niebotyczne
zdumienie, wywołujące w nim posądzenie o czary. Tyle tylko, że
nie wiadomo, kto miałby tych czarów dokonać. Niemniej
wtajemniczeni i tak wiedzą, że praprzyczyną całej tej historii
jest nie kto inny niż żonna Beladonna, gdyż nauczona przypadkiem
znikającej piwnicy, nakłoniła męża do dalekosiężnej
przezorności w obecnej sprawie.
A
obecna sprawa miała się tak. Państwo Ciaptułostwo wykosztowało
się na malucha, czyli na popularny w tamtych czasach samochodzik
rodzinny marki fiat 126p. Bo jeśli chodzi o inne maluchy, to
małżeństwo dochowało się ich trójki. Fama niesie, że auto to
pod czujnym okiem małżonki było przez Żuja pucowane do ryzyka
zdarcia lakieru, kremowane, polerowane i dopieszczane, jednym słowem,
a ściślej – dwoma słowami – było chuchane i dmuchane. Wnętrze
było stale napachniane wonnościami rozsiewanymi przez niezliczone
„wunder-baumy”,
a i tak podobno po kryjomu Beladonna spryskiwała siedzenia
przysyłanymi szczodrze przez rodzinę ze Wschodu perfumami o nazwie
„Winogradnyje duchi”.
Oczywiście
nie mogło być mowy o tym, aby tak hołubione autko mogło stać
beztrosko pod gołym niebem. Dlatego też (o garażu przeciętny
mieszkaniec bloku mógł sobie wtedy tylko pomarzyć) Ciaptułostwo
zainwestowało w pokrowiec. Aby się nadmiernie fiacik nie zużywał,
bo sól, którą posypują ulice, to wiadomo co robi, całą zimę
autko stało na kołkach, opatulone pokrowcem (żeby się opony nie
ugniotły). Pokrowiec oczywiście był z kategorii niebylejakich.
Codziennie zaś Żuj sprawdzał, czy aby jacyś złodzieje nie
ściągnęli kół. Koła były, kołki były, więc był spokój.
Wiosną,
gdy słoneczko już nieźle przygrzało, a wiosenne deszcze spłukały
sól z ulic, Ciaptułostwo postanowiło wybrać się na przejażdżkę.
Gdy toboły z rzeczami i koszyki z wałówką zostały złożone w
pobliżu autka, Żuj wraz z Beladonną, a raczej Beladonna wraz z
Żujem przystąpili do zdejmowania pokrowca. Widok, jaki im się
ukazał, po prostu wbił ich w ziemię. Zamiast fiacika, na kołkach
z jakimiś starymi kołami stała starannie ułożona, imitująca kształt samochodu pryzma z kartonów.
Z
czasem Ciaptułostwo za sumę wypłaconą z ubezpieczenia kupili
sobie nowego malucha, ale tego już wcale nie oszczędzali. I taki
zaniedbany brudas przetrwał na służbie u nich całe lata. No cóż, doświadczenie uczy.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz