sobota, 17 listopada 2018

242. Zaczarowany fiacik Żuja

           Żuj, czyli Szczeżuj Ciaptuła prócz rozlicznych tarapatów natury życiowej, miał także tarapaty natury rodzinnej. A nawet one – te rodzinne – brały górę nad życiowymi. A żeby już tak było całkiem ściśle, tarapaty życiowe miały źródło w tarapatach rodzinnych. Na razie wygląda to dosyć zawikłanie, ale jeśli dopowiem, że inicjatorką wszystkich traumatyczno-dynamicznych sytuacji była – o czym zapewne pamiętają uważni czytelnicy blogowych historyjek – żona Żuja, Beladonna Ciaptułowa, powszechnie zwana żonną Beladonną, wszystko stanie się oczywiste.
           Już tylko dla ścisłości i przypomnienia dodam, że żonna Beladonna nie była lubiana ani przez sąsiadów, ani przez dalsze otoczenie. Przez rodzinę Żuja była zaledwie tolerowana i traktowana jako dopust boży czy też jako zło konieczne. W okresie przedzamążpójściowym skusiła przyszłego męża gdzieś tam głęboko ukrytymi wdziękami cielesnymi i jeszcze głębiej ukrytymi wdziękami intelektualnymi, choć pewnie wielu będzie się ze mną sprzeczać, twierdząc, że owej damie takie słowo nawet nie jest znane, a cóż dopiero, gdyby miało być wypełnione jakąś treścią.
           Ale zostawmy tymczasem małżonkę Szczeżuja leżącą odłogiem i przejdźmy do pewnego zdarzenia, które wprowadziło go w niebotyczne zdumienie, wywołujące w nim posądzenie o czary. Tyle tylko, że nie wiadomo, kto miałby tych czarów dokonać. Niemniej wtajemniczeni i tak wiedzą, że praprzyczyną całej tej historii jest nie kto inny niż żonna Beladonna, gdyż nauczona przypadkiem znikającej piwnicy, nakłoniła męża do dalekosiężnej przezorności w obecnej sprawie.
           A obecna sprawa miała się tak. Państwo Ciaptułostwo wykosztowało się na malucha, czyli na popularny w tamtych czasach samochodzik rodzinny marki fiat 126p. Bo jeśli chodzi o inne maluchy, to małżeństwo dochowało się ich trójki. Fama niesie, że auto to pod czujnym okiem małżonki było przez Żuja pucowane do ryzyka zdarcia lakieru, kremowane, polerowane i dopieszczane, jednym słowem, a ściślej – dwoma słowami – było chuchane i dmuchane. Wnętrze było stale napachniane wonnościami rozsiewanymi przez niezliczone wunder-baumy, a i tak podobno po kryjomu Beladonna spryskiwała siedzenia przysyłanymi szczodrze przez rodzinę ze Wschodu perfumami o nazwie Winogradnyje duchi.
           Oczywiście nie mogło być mowy o tym, aby tak hołubione autko mogło stać beztrosko pod gołym niebem. Dlatego też (o garażu przeciętny mieszkaniec bloku mógł sobie wtedy tylko pomarzyć) Ciaptułostwo zainwestowało w pokrowiec. Aby się nadmiernie fiacik nie zużywał, bo sól, którą posypują ulice, to wiadomo co robi, całą zimę autko stało na kołkach, opatulone pokrowcem (żeby się opony nie ugniotły). Pokrowiec oczywiście był z kategorii niebylejakich. Codziennie zaś Żuj sprawdzał, czy aby jacyś złodzieje nie ściągnęli kół. Koła były, kołki były, więc był spokój.
           Wiosną, gdy słoneczko już nieźle przygrzało, a wiosenne deszcze spłukały sól z ulic, Ciaptułostwo postanowiło wybrać się na przejażdżkę. Gdy toboły z rzeczami i koszyki z wałówką zostały złożone w pobliżu autka, Żuj wraz z Beladonną, a raczej Beladonna wraz z Żujem przystąpili do zdejmowania pokrowca. Widok, jaki im się ukazał, po prostu wbił ich w ziemię. Zamiast fiacika, na kołkach z jakimiś starymi kołami stała starannie ułożona, imitująca kształt samochodu pryzma z kartonów.
           Z czasem Ciaptułostwo za sumę wypłaconą z ubezpieczenia kupili sobie nowego malucha, ale tego już wcale nie oszczędzali. I taki zaniedbany brudas przetrwał na służbie u nich całe lata. No cóż, doświadczenie uczy.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz