sobota, 30 marca 2019

261. Inteligentny dom

          Niejaki Zenon Przyszyw, z wyglądu i charakteru, a zwłaszcza z postępowania doskonale pasujący do opisu przeciętnego bździochowianina płci męskiej, czyli takiego, co to nie wylewa za kołnierz, mimo tej przeciętności doszedł w życiu do niewielkiej fortuny i postanowił coś z nią zrobić. Ponieważ nie bawiło go inwestowanie na giełdzie lub w obligacje, pakowanie forsy w złoto lub w parabanki czy inne – jak to określił – pasienie pasibrzuchów, postanowił wybudować dom. To w końcu też jest inwestycja. Zwłaszcza że myślał o ożenku, choć tymczasem nie było jeszcze gwiazdeczki, która kręciłaby się po orbicie wokół niego. No ale to zawsze może się zmienić. I to dość nagle.
          Wyobrażał sobie, jak wprowadza swą wybrankę (na razie jeszcze wybrankę bliżej nieokreśloną, bo żonę, gdy już do tego dojdzie, tradycyjnie wniesie na rękach przez próg, a długi welon będzie się za nią po ziemi ciągnął i ciągnął) do wspaniałego domu, w którym wszystko ją zaskakuje. No właśnie, pomyślał, muszę mieć taki dom, który będzie panienki zaskakiwał. Musi to być dom inteligentny. Tu pomyślał o IQ. Nie bardzo wiedział, jak się mierzy IQ domu, więc w tej kwestii postanowił zaufać architektowi.
          W jakiś czas po tym postanowieniu wprowadzał się do swojego wymarzonego inteligentnego domu. No, po prostu raj na ziemi. Było to istne cacko. Szyk, elegancja i nowoczesność w każdym calu.
          Już z samego rana, o godzinie, że lepszej nie mógłby sobie wymarzyć, obudziły go czule wyszeptane gdzieś spod poduszki słówka:
          – Zenuś, Zenulek, obudź się. Pora wstawać.
          I od razu doleciał go aromat świeżutko zaparzonej kawy. Przeciągnął się z lubością w gładkiej satynowej pościeli. Cóż za boskie życie, pomyślał. Zapach kawy o poranku zawsze go nastrajał optymistycznie. A do tego przez powolutku odsłaniane story wsączały się do sypialni pierwsze promienie słoneczne rozświetlające półmrok, które nastroiły go jeszcze bardziej optymistycznie. Żyć, nie umierać, śmiał się sam do siebie. Serce mu się radowało, jak już dawno mu się nie radowało. Czuł, że tego dnia był w stanie przeprowadzić przez jezdnię wszelkie staruszki, choćby nawet tego nie chciały.
                  Po pysznym śniadaniu dom zaserwował mu jak najbardziej właściwie schłodzone piwo. Potem na pstryknięcie drugie, trzecie i kolejne. Tak zszedł dzień aż do wieczora. Ile tych piw było, Zenon nie pamiętał. Tak samo nie pamiętał, czy był obiad i kolacja. Wierzył jednak w inteligencję domu i zakładał, że były. Dokładnie ululany położył się spać. Rano doleciał go aromat świeżutko zaparzonej kawy i charakterystyczny dźwięk, coś w rodzaju psyt, wydawany przez otwieraną butelkę z piwem. Uwielbienie Zenona dla domu niepomiernie w tym momencie wzrosło. Był wniebowzięty. Wieczorem z pełnym zaufaniem, że był obiad i kolacja, dokładnie ululany położył się spać.
          Mijały dni, tygodnie, a później lata. Przemysł browarniczy nadążał za konsumpcją Zenona, Zenon nadążał za przemysłem browarniczym, tak że owa machiana produkcyjno–konsumpcyjna działała bez zarzutu.
          No i wtedy na horyzoncie, a ściślej na Zenkowej orbicie pojawiła się ona. A właściwie ONA. Od tej pory oboje starali się nadążać za przemysłem browarniczym, a przemysł browarniczy za ich konsumpcją. Tyle tylko, że Zenon nie nadążał za konsumpcją ONEJ. ONA zaś tak sobie upodobała inteligencję domu, że w końcu zażądała ślubu.
          Zgodnie ze swym wcześniejszym postanowieniem Zenon wziął na ręce pannę młodą, czyli ONĄ, by przenieść ją przez próg. Och, oczywiście – nie pannę młodą, tylko już wtedy żonę. Ale ponieważ nie było to łatwe, bo mimo solidnej postury, ciężko było Zenonowi unieść kobietę – co tu kryć – o jeszcze solidniejszej posturze niż jego. Dalej już nie było jak w marzeniach. Welon zahaczył o próg, Zenon stracił równowagę i aby się nie przewrócić, popędził z ONĄ na rękach przez długi hol i wpadł do salonu. Gdzie jednak się przewrócił. Rumor i huk były potworne. Coś w rodzaju trzęsienia ziemi. Potoczyli się oboje aż pod wyjście na taras.
          Następnego ranka świeżo upieczonych małżonków nie powitał aromat świeżutko zaparzonej kawy, nie wsączyły się też do sypialni pierwsze promienie słoneczne przepuszczane przez rozsuwające się story, gdyż story się nie rozsunęły. Nie zostały też wyszeptane czule slówka: Zenuś, Zenulek. Czar inteligentnego domu prysł.
          Zenon nie zdążył wniknąć w przyczynę owej zmiany, gdyż w te pędy musiał ONEJ – swojej małżonce – zaparzyć kawę.
          I tak już zostało. Inteligencja domu zniknęła, a zaczęło się normalne, czyli trudne życie. Zenon jeszcze próbował interweniować u architekta, ale ten tylko rozłożył ręce i wtulił głowę w ramiona. Zenonowi nie pozostało więc nic innego, jak się z tym pogodzić. Cóż innego mógł zrobić?
          I tylko złośliwi po wsi gadali, że to jakieś tam AjKju domu jest wyższe od Zenonowego i ONEJ, Przyszywanej, jak ją określano, razem wziętych.

          cdn…

sobota, 23 marca 2019

260. Głos Lenina

          Statystycznie rzecz biorąc, w Ośrodku Zdrowia Psychicznego w Bździochach kierowanym sprawnie przez doktora Stefana Mondrallę rezydowali różni wielcy i to wcale nie jako odosobnione przypadki. Najwięcej było Napoleonów. Zdarzało się, że co najmniej pięciu Bonapartych, bo tylko Bonapartowie odpoczywali po trudach walki pod Waterloo w tym odosobnionym, spokojnym miejscu, przechadzali się po parku z ręką wsuniętą za połę munduru i pozdrawiali się z pełnym szacunku ukłonem.
          W ustronnych ostępach parku spacerował zadumany Mickiewicz i obmyślał czternastą księgę Pana Tadeusza”. O każdej nowej myśli powiadamiał pisemnie Grażynę. Całe stosy jego listów zalegały szuflady Mondrallowego biurka. Pewnie korespondencja nie byłaby tak obszerna, gdyby doktor nie odpisywał mu kurtuazyjnie w imieniu Grażyny, a raczej jako Grażyna.
          Doktor Mondralla i inni lekarze byli wręcz zasypywani wynalazkami Leonarda da Vinci. Po demonstracji lotu helikoptera ledwo udało się odratować geniusza. Cały w gipsie, tylko z jedną ręką nieuszkodzoną wziął się za malowanie obrazów. Namalowany przez niego portret Giocondy ozdobił centralny punkt holu, aby mógł być podziwiany przez wszystkich pensjonariuszy, personel i odwiedzających.
          W zasadzie, co pacjent to jakiś szczególny przypadek. Dlatego wcale nie zdziwiło doktora Mondralli, gdy podszedł do niego kiedyś jeden z nich, niejaki Pierepałko, i konspiracyjnym półszeptem poinformował:
          – Panie doktorze, od pewnego czasu słyszę głos Lenina.
          – Interesujące – odparł doktor. – I co mówi?
          – Pyta, czy już pora zacząć rewolucję. Chciałem się spytać pana doktora, co mam mu odpowiedzieć.
          – A jak pan uważa?
          – Myślę, że już pora zacząć. Nie można dłużej zwlekać, bo sam pan doktor widzi, co się dzieje.
          – A co się dzieje?
          – Car wydał rozkaz, że wszystkich trzeba na Sybir. Rozumie pan? Wszystkich. Więc nie ma na co czekać. Lenin radzi, żeby już zaczynać.
          – No dobrze – Mondralla udawał, że się zastanawia. – Ale wie pan, że będzie dużo trupów. Za dużo. Nie poradzimy sobie z nimi. Niech pan to jeszcze przemyśli.
          Na takim etapie przygotowań się rozstali. Doktor poszedł do swoich obowiązków, a pacjent (później się wydało, że to krewny Dzierżyńskiego, a konkretnie szwagier, trzeci mąż Aldony) do swojej sali, aby przemyśleć całą sytuację.
          Następnego dnia jeszcze przed śniadaniem Pierepałko zagadnął doktora Mondrallę:
          – Wie pan co? Przemyślałem całą sprawę. Rzeczywiście, będzie za dużo trupów. Już powiedziałem Leninowi, żeby się wstrzymał. Przynajmniej do lata.
          – A co z carem? – dociekał doktor.
          – Car też się zgodził. Nawet ogłosił dekret, żeby nie było rewolucji.
          – No, to mi ulżyło. Teraz możemy spokojnie iść na śniadanie.

          cdn…



sobota, 16 marca 2019

259. Prześwietlenie

          Ferdynand Furiatko, ten sam, który po bezskutecznych próbach przechytrzenia swego kota Rudolfa, w końcu się z nim zaprzyjaźnił, bardzo zmarkotniał po jego stracie. Bo – jak pamiętamy – któregoś wiosennego dnia Rudolf zniknął nieodwołalnie bez pożegnania z domku na przedwsiu Bździochów, gdzie zamieszkiwał wraz ze swym właścicielem.
          – Nie zostawił żadnego listu pożegnalnego – biadolił Ferdynand. – Ani be, ani me, ani pocałuj mnie w de. Że o kukuryku nie wspomnę.
          Taki był Rudolf. Po jakimś czasie doszły Ferdynanda słuchy o jakiejś bandzie Rudego, ale czy to mogło mieć związek z Rudolfem, wątpił. Długo chodził osowiały i nie mógł sobie znaleźć miejsca.
          Dodatkowo od tej pory Ferdynand podupadł na zdrowiu. Czy to z tęsknoty, czy też z braku ruchu, który wymuszał na nim Rudolf w czasie gonitw, nie wiadomo. W każdym razie Ferdynandowi zaszwankowały stawy kolanowe, których ból mu już tak doskwierał, że w końcu postanowił je leczyć.
          I tu się zaczęła droga przez mękę, jeszcze większa niż przeboje z Rudolfem w czasie najintensywniejszych zmagań. Należało zacząć od prześwietlenia, którego zażądał stawolog, czyli specjalista od stawów. Innymi słowy – ortopeda. Zdjęcia należało wykonać na stojąco z dwóch stron, opis był zbędny. Ferdynand stawił się w gabinecie rentgenowskim, ale zapomniał skierowania. Gdy wrócił ze skierowaniem, okazało się, że zapomniał okularów, aby złożyć swój podpis. Wreszcie za trzecim powrotem miał już wszystko, co niezbędne. Potem, przy odbiorze okazało się, że zdjęcia są jednak z opisem i tak jakoś wyszło, że odebrał same opisy, bez zdjęć. Zrobił więc jeszcze jedną rundę przychodnia – dom.
          Zdjęcia udały się nad wyraz. Prócz stawów kolanowych Ferdynand prześwietlił sobie jeszcze kręgosłup, kilka żeber, płuca i ząb trzonowy. Dla formalności dodam – górną prawą siódemkę. Wszystko w pozycji stojącej, leżącej i dodatkowo w siedzącej.
          Ortopeda, którego ubawiły te perypetie, wszystko dokładnie obejrzał, nie dopatrzył się jakichś poważniejszych schorzeń czy też zwyrodnień, odprowadzając Ferdynanda do drzwi, poklepał go po plecach i na odchodnym opowiedział mu dowcip z serii przychodzi baba do lekarza. Dowcip à propos.
          – Panie doktorze – mówi baba – mam wodę w kolanach.
          – A ja – odparł lekarz – mam cukier w kostkach.
          Grunt to świadomość. Bóle stawów ustały.

          cdn…




sobota, 9 marca 2019

258. Groźba niekaralna

           Komisarz Chwalimierz Ciutgrzmot wszedł do biura, które dzielił z młodszym śledczym Rympałem Przypałką, i rozsiadł się za swoim biurkiem. Był sam, bo Przypałko tego dnia operował w terenie. Z rozkoszą zasiorbnął długi łyk herbaty Ulung, której nieskończone zasoby zalegały magazyn od czasu udanej akcji odbicia kontrabandy. Z rąk przemytników udało się odzyskać prawie półtora tony wspomnianej herbaty w stugramowych pudełkach. Od tej pory był to ulubiony napój wszystkich pracowników komisariatu, najpierw mili-, a od czasu transformacji – policjantów. Miało się wrażenie, że pudełek z herbatą nie ubywa, chociaż szczodrze obdarowywano nią zaprzyjaźnione komisariaty z innych bździochowskich dzielnic.
          Komisarz przeciągnął się rozkosznie, po czym – nie zapomniawszy jeszcze wszystkiego z egzaminu sprawnościowego – wychylił się akrobatycznie na krześle i sięgnął do biurka Przypałki. Zanim doleciał do podłogi, miał już w rękach jego raport z ostatniej akcji. Pozbierał się szybko i z lubością zaciągnął kolejny łyk popularnego niegdyś, a dziś już zapomnianego smaku, po którym znów powrócił na jego lico wyraz rozrzewnienia, a duszą zawładnęły nieograniczone pokłady nieziemskiego spokoju. W takim stanie ducha zagłębił się w lekturę raportu (zapis oryginalny).
          „W dniu wczorajszym wyszłem na patrol razem ze swoim partnerem Euzebiuszem Pasztetem w kierunku dzielnicy Zapłocie. Szliśmy koło wału wzdłuż rzeki Bździochówki. W pewnym momencie usłyszeliśmy z za wału, jak jakiś obywatel wołał: Zagryś! Zagryź! Uznaliśmy, że jest to szczucie psem, którego na razie nie było widać ani słychać. A to jest groźba karalna. Padliśmy na trawę i zaczeliśmy się czołgać w stronę góry wału, kiedy ten obywatel znowu zaczął szczuć wołając Zagryś! Zagryś! Psa nadal nie było widać ani słychać. Musiał być to bardzo dobrze wytresowany pies. Może nawet ukradziony policji. Uznaliśmy sytuację za bardzo niebespieczną i ja osobiście wezwałem posiłki przez radiotelefon. Muj partner Pasztet w tym czasie obserwował teren. Nie mogliśmy się dać zaskoczyć.
          W tym miejscu komisarz przerwał czytanie i wrócił pamięcią do podobnie niebezpiecznej sytuacji, która spotkała jego samego, gdy był jeszcze milicjantem niższego stopnia. Wtedy było bardziej niebezpiecznie, bo z wynikłych różnych powodów był na patrolu sam. W tamtym czasie nie było jeszcze straży miejskiej, która powinna interweniować w takich przypadkach, tak że Ciutgrzmot brał udział w akcji w pojedynkę. A operacja była poważna, gdyż zachodziło podejrzenie, że emerytki handlujące warzywami sprzedają marihuanę. Groźbę sytuacji zwiększał fakt, że nikt jeszcze wtedy nie widział marihuany, wiadomo było jedynie, że jest podobna do naci pietruszki albo marchewki. Albo jakiegoś kwiatu.
          Chwalimierz Ciutgrzmot, osamotniony, próbował otoczyć i osaczyć potencjalne przestępczynie, ale każda próba okazywała się daremna. Wtedy zdecydował się wezwać posiłki. A ten kretyn (tak go Ciutgrzmot wtedy nazwał) oficer dyżurny przywiózł mu kanapki i herbatę w termosie.
          „Posiłki nie nadeszły – czytał dalej półszeptem komisarz – bo stan osobowy komisariatu musiał by być wtedy zero, a przecież niemożna było zamknąć komisariatu, bo musiał być zawsze otwarty. Nawet klucza nie było, bo gdzieś zaginoł. Zdecydowaliśmy się wtedy na szarżę dwuosobowo. Właściwie to ja tak zdecydowałem, bo ja byłem dowódcą patrolu. Podczołgaliśmy się pod sam szczyt wału, a wczasie podczołgiwania jeszcze parę razy słyszeliśmy to złowieszcze Zagryź! Zagryź! I do tego jeszcze jakieś głośne głosy i śmiechy. To znaczyło, że przestępców było więcej i musieli się pastfić nad swoją ofiarą. Powoli wyjrzeliśmy ponad wałem. Po drugiej stronie na trawie siedziało trzech obywateli. Psa nigdzie nie było widać. Z achwilę znowu usłyszeliśmy: zagryś! I wtedy oni wszyscy, znaczy ci obywatele wychylili po kieliszku wódki, a jeden z nich podawał słoik z ogórkami i wołał zagryś! zagryś! Ponieważ butelka już była pusta i nie mieli co pić więcej, więc tylko pouczyliśmy tych obywateli o zakazie spożywania alkocholu w miejscach publicznych i oddaliliśmy się w kierunku komisariatu.
          No tak – mruknął komisarz, pamiętając swoją historię. – A ja już im chciałem zrobić kawał i tak jak mnie wtedy, tak ja im teraz chciałem zanieść kanapki z herbatą. Ale mnie coś tknęło. I słusznie. Przecież tamci faceci jak by się do nich dorwali, to dla Przypałki i Paszteta nie zostałoby nic, tylko herbata. Chociaż niekaralna, to taka groźba  naprawdę istniała.

          cdn…

sobota, 2 marca 2019

257. Trzask podczas zimy stulecia

          Śmiano się powszechnie z górali, z tych najstarszych, że mają tak krótką pamięć, iż nie pamiętają srogich zim. Ale i na kresach Kresów Wschodnich nastała onegdaj taka zima, jakiej nawet najstarsi kresowianie Kresów Wschodnich nie pamiętali. Po prostu zima stulecia. I śmiechy się skończyły. Na całą Bździochową Dolinę spadło tyle śniegu, że mieszkańcy wyższych pięter domów mogli swobodnie wychodzić na zewnątrz przez okna. Aby wydostać się z niższych pięter i domów jednorodzinnych musiano drążyć tunele. Przypominało to kopalnię, z tą różnicą, że wokół było biało i nie potrzebne były żadne podpory, bo wszystko jakimś cudem trzymało się kupy. W roli cudotwórcy wystąpił siarczysty mróz.
          Były więc szyby pionowe, pozwalające wychynąć na powierzchnię, jeśli się poszło w górę, i dojść do sklepów i urzędów, jeśli się poszło w dół. Rozwinięta sieć wydrążonych tuneli poziomych pozwalała dotrzeć praktycznie wszędzie. Podobnie poradzono sobie z jezdniami oraz z torowiskami tramwajowymi i kolejowymi. Poza tym, można powiedzieć, że żyło się normalnie. Najlepiej mieli się obywatele nieposiadający lodówek. Tyle tylko, że tu nie dało się regulować temperatury.
          Powszechnie budowano też wtedy domki lodowe, czyli igloo. Od ręki wydawano pozwolenia na budowę, wprawdzie czasowe, ale kto się pospieszył, to sobie jeszcze po eskimosku pomieszkał. Budulca nie brakowało. Meble wykonywano własnoręcznie. Tu też nie narzekano na brak materiału.
          Pewien mieszkaniec Bździochów zadzwonił do swojego krewnego zamieszkałego w innej części kraju i przekazał informację, że temperatura wynosi minus dwadzieścia stopni. Krewny bardzo współczuł bździochowianinowi z tego powodu. Wtedy usłyszał, że tyle to ma w domu, na zewnątrz jest blisko pięćdziesiąt.
          Poza tym życie w zasadzie toczyło się normalnie. Zwłaszcza dzieci miały frajdę. Gdy odgarnięto śnieg z zatoczki rzeki Bździochówki, jego zwały utworzyły wysoką górę ze zboczem, po którym świetnie zjeżdżało się na sankach. W takim wypadku mróz nie przeszkadzał, chociaż wszystko, włącznie ze sznurkami od sanek, było sztywne jak pal Azji (nieliczni tylko zastanawiali się nad takim porównaniem). Kto żyw a miał sanki, gnał w to miejsce, bo uciechy było co niemiara. Dodatkową frajdę stanowiła wyrzutnia, którą usypano na samym dole. Było to coś na kształt skoczni narciarskiej, tyle że tu fruwało się na sankach.
          I wtedy, podczas takiej zabawy, wydarzyło się coś, co zmroziło wszystkim krew w żyłach i sprawiło, że wszystkie głowy w momencie odwróciły się w jedną stronę. Miało się wrażenie, że nawet ci, którzy właśnie zjeżdżali z górki, zatrzymali się gwałtownie. Tak jakby ktoś włączył stopklatkę. Sprawcą takiej reakcji wszystkich był trzask czy też huk wywołany przez kolejnego sankowego skoczka. Nikt nie miał wątpliwości, że pod lądującym chłopcem, za którym siedział potężnych rozmiarów tata, załamał się lód i lada moment obaj pogrążą się w lodowatej wodzie. Taki obraz był widoczny w przerażonym wzroku wszystkich świadków nadchodzącej tragedii.
          I kiedy już dał się słyszeć ogólny jęk współczucia i grozy, po krótkiej chwili zapanował ogólny jęk ulgi. Bo to nie lód się załamał, a na drobne drzazgi rozsypały się połamane przy zderzeniu z lodem sanki.

          cdn…