Komisarz
Chwalimierz Ciutgrzmot wszedł do biura, które dzielił z młodszym
śledczym Rympałem Przypałką, i rozsiadł się za swoim biurkiem.
Był sam, bo Przypałko tego dnia operował w terenie. Z rozkoszą
zasiorbnął długi łyk herbaty Ulung, której nieskończone
zasoby zalegały magazyn od czasu udanej akcji odbicia kontrabandy. Z
rąk przemytników udało się odzyskać prawie półtora tony
wspomnianej herbaty w stugramowych pudełkach. Od tej pory był to
ulubiony napój wszystkich pracowników komisariatu, najpierw mili-,
a od czasu transformacji – policjantów. Miało się wrażenie, że
pudełek z herbatą nie ubywa, chociaż szczodrze obdarowywano nią
zaprzyjaźnione komisariaty z innych bździochowskich dzielnic.
Komisarz
przeciągnął się rozkosznie, po czym – nie zapomniawszy jeszcze
wszystkiego z egzaminu sprawnościowego – wychylił się
akrobatycznie na krześle i sięgnął do biurka Przypałki. Zanim
doleciał do podłogi, miał już w rękach jego raport z ostatniej
akcji. Pozbierał się szybko i z lubością zaciągnął kolejny łyk
popularnego niegdyś, a dziś już zapomnianego smaku, po którym
znów powrócił na jego lico wyraz rozrzewnienia, a duszą
zawładnęły nieograniczone pokłady nieziemskiego spokoju. W takim
stanie ducha zagłębił się w lekturę raportu (zapis oryginalny).
„W
dniu wczorajszym wyszłem na patrol razem ze swoim partnerem
Euzebiuszem Pasztetem w kierunku dzielnicy Zapłocie. Szliśmy koło
wału wzdłuż rzeki Bździochówki. W pewnym momencie usłyszeliśmy
z za wału, jak jakiś obywatel wołał: Zagryś! Zagryź! Uznaliśmy,
że jest to szczucie psem, którego na razie nie było widać ani
słychać. A to jest groźba karalna. Padliśmy na trawę i
zaczeliśmy się czołgać w stronę góry wału, kiedy ten obywatel
znowu zaczął szczuć wołając Zagryś! Zagryś! Psa nadal nie było
widać ani słychać. Musiał być to bardzo dobrze wytresowany pies.
Może nawet ukradziony policji. Uznaliśmy sytuację za bardzo
niebespieczną i ja osobiście wezwałem posiłki przez radiotelefon.
Muj partner Pasztet w tym czasie obserwował teren. Nie mogliśmy się
dać zaskoczyć.”
W
tym miejscu komisarz przerwał czytanie i wrócił pamięcią do
podobnie niebezpiecznej sytuacji, która spotkała jego samego, gdy
był jeszcze milicjantem niższego stopnia. Wtedy było bardziej
niebezpiecznie, bo z wynikłych różnych powodów był na patrolu
sam. W tamtym czasie nie było jeszcze straży miejskiej, która
powinna interweniować w takich przypadkach, tak że Ciutgrzmot brał
udział w akcji w pojedynkę. A operacja była poważna, gdyż
zachodziło podejrzenie, że emerytki handlujące warzywami sprzedają
marihuanę. Groźbę sytuacji zwiększał fakt, że nikt jeszcze
wtedy nie widział marihuany, wiadomo było jedynie, że jest podobna
do naci pietruszki albo marchewki. Albo jakiegoś kwiatu.
Chwalimierz
Ciutgrzmot, osamotniony, próbował otoczyć i osaczyć potencjalne
przestępczynie, ale każda próba okazywała się daremna. Wtedy
zdecydował się wezwać posiłki. A ten kretyn (tak go Ciutgrzmot
wtedy nazwał) oficer dyżurny przywiózł mu kanapki i herbatę w
termosie.
„Posiłki
nie nadeszły” –
czytał dalej półszeptem komisarz – „bo
stan osobowy komisariatu musiał by być wtedy zero, a przecież
niemożna było zamknąć komisariatu, bo musiał być zawsze
otwarty. Nawet klucza nie było, bo gdzieś zaginoł. Zdecydowaliśmy
się wtedy na szarżę dwuosobowo. Właściwie to ja tak
zdecydowałem, bo ja byłem dowódcą patrolu. Podczołgaliśmy się
pod sam szczyt wału, a wczasie podczołgiwania jeszcze parę razy
słyszeliśmy to złowieszcze Zagryź! Zagryź! I do tego jeszcze
jakieś głośne głosy i śmiechy. To znaczyło, że przestępców
było więcej i musieli się pastfić nad swoją ofiarą. Powoli
wyjrzeliśmy ponad wałem. Po drugiej stronie na trawie siedziało
trzech obywateli. Psa nigdzie nie było widać. Z achwilę znowu
usłyszeliśmy: zagryś! I wtedy oni wszyscy, znaczy ci obywatele
wychylili po kieliszku wódki, a jeden z nich podawał słoik z
ogórkami i wołał zagryś! zagryś! Ponieważ butelka już była
pusta i nie mieli co pić więcej, więc tylko pouczyliśmy tych
obywateli o zakazie spożywania alkocholu w miejscach publicznych i
oddaliliśmy się w kierunku komisariatu.”
No
tak – mruknął komisarz, pamiętając swoją historię. – A ja już
im chciałem zrobić kawał i tak jak mnie wtedy, tak ja im teraz
chciałem zanieść kanapki z herbatą. Ale mnie coś tknęło. I
słusznie. Przecież tamci faceci jak by się do nich dorwali, to dla
Przypałki i Paszteta nie zostałoby nic, tylko herbata. Chociaż
niekaralna, to taka groźba naprawdę istniała.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz