sobota, 9 marca 2019

258. Groźba niekaralna

           Komisarz Chwalimierz Ciutgrzmot wszedł do biura, które dzielił z młodszym śledczym Rympałem Przypałką, i rozsiadł się za swoim biurkiem. Był sam, bo Przypałko tego dnia operował w terenie. Z rozkoszą zasiorbnął długi łyk herbaty Ulung, której nieskończone zasoby zalegały magazyn od czasu udanej akcji odbicia kontrabandy. Z rąk przemytników udało się odzyskać prawie półtora tony wspomnianej herbaty w stugramowych pudełkach. Od tej pory był to ulubiony napój wszystkich pracowników komisariatu, najpierw mili-, a od czasu transformacji – policjantów. Miało się wrażenie, że pudełek z herbatą nie ubywa, chociaż szczodrze obdarowywano nią zaprzyjaźnione komisariaty z innych bździochowskich dzielnic.
          Komisarz przeciągnął się rozkosznie, po czym – nie zapomniawszy jeszcze wszystkiego z egzaminu sprawnościowego – wychylił się akrobatycznie na krześle i sięgnął do biurka Przypałki. Zanim doleciał do podłogi, miał już w rękach jego raport z ostatniej akcji. Pozbierał się szybko i z lubością zaciągnął kolejny łyk popularnego niegdyś, a dziś już zapomnianego smaku, po którym znów powrócił na jego lico wyraz rozrzewnienia, a duszą zawładnęły nieograniczone pokłady nieziemskiego spokoju. W takim stanie ducha zagłębił się w lekturę raportu (zapis oryginalny).
          „W dniu wczorajszym wyszłem na patrol razem ze swoim partnerem Euzebiuszem Pasztetem w kierunku dzielnicy Zapłocie. Szliśmy koło wału wzdłuż rzeki Bździochówki. W pewnym momencie usłyszeliśmy z za wału, jak jakiś obywatel wołał: Zagryś! Zagryź! Uznaliśmy, że jest to szczucie psem, którego na razie nie było widać ani słychać. A to jest groźba karalna. Padliśmy na trawę i zaczeliśmy się czołgać w stronę góry wału, kiedy ten obywatel znowu zaczął szczuć wołając Zagryś! Zagryś! Psa nadal nie było widać ani słychać. Musiał być to bardzo dobrze wytresowany pies. Może nawet ukradziony policji. Uznaliśmy sytuację za bardzo niebespieczną i ja osobiście wezwałem posiłki przez radiotelefon. Muj partner Pasztet w tym czasie obserwował teren. Nie mogliśmy się dać zaskoczyć.
          W tym miejscu komisarz przerwał czytanie i wrócił pamięcią do podobnie niebezpiecznej sytuacji, która spotkała jego samego, gdy był jeszcze milicjantem niższego stopnia. Wtedy było bardziej niebezpiecznie, bo z wynikłych różnych powodów był na patrolu sam. W tamtym czasie nie było jeszcze straży miejskiej, która powinna interweniować w takich przypadkach, tak że Ciutgrzmot brał udział w akcji w pojedynkę. A operacja była poważna, gdyż zachodziło podejrzenie, że emerytki handlujące warzywami sprzedają marihuanę. Groźbę sytuacji zwiększał fakt, że nikt jeszcze wtedy nie widział marihuany, wiadomo było jedynie, że jest podobna do naci pietruszki albo marchewki. Albo jakiegoś kwiatu.
          Chwalimierz Ciutgrzmot, osamotniony, próbował otoczyć i osaczyć potencjalne przestępczynie, ale każda próba okazywała się daremna. Wtedy zdecydował się wezwać posiłki. A ten kretyn (tak go Ciutgrzmot wtedy nazwał) oficer dyżurny przywiózł mu kanapki i herbatę w termosie.
          „Posiłki nie nadeszły – czytał dalej półszeptem komisarz – bo stan osobowy komisariatu musiał by być wtedy zero, a przecież niemożna było zamknąć komisariatu, bo musiał być zawsze otwarty. Nawet klucza nie było, bo gdzieś zaginoł. Zdecydowaliśmy się wtedy na szarżę dwuosobowo. Właściwie to ja tak zdecydowałem, bo ja byłem dowódcą patrolu. Podczołgaliśmy się pod sam szczyt wału, a wczasie podczołgiwania jeszcze parę razy słyszeliśmy to złowieszcze Zagryź! Zagryź! I do tego jeszcze jakieś głośne głosy i śmiechy. To znaczyło, że przestępców było więcej i musieli się pastfić nad swoją ofiarą. Powoli wyjrzeliśmy ponad wałem. Po drugiej stronie na trawie siedziało trzech obywateli. Psa nigdzie nie było widać. Z achwilę znowu usłyszeliśmy: zagryś! I wtedy oni wszyscy, znaczy ci obywatele wychylili po kieliszku wódki, a jeden z nich podawał słoik z ogórkami i wołał zagryś! zagryś! Ponieważ butelka już była pusta i nie mieli co pić więcej, więc tylko pouczyliśmy tych obywateli o zakazie spożywania alkocholu w miejscach publicznych i oddaliliśmy się w kierunku komisariatu.
          No tak – mruknął komisarz, pamiętając swoją historię. – A ja już im chciałem zrobić kawał i tak jak mnie wtedy, tak ja im teraz chciałem zanieść kanapki z herbatą. Ale mnie coś tknęło. I słusznie. Przecież tamci faceci jak by się do nich dorwali, to dla Przypałki i Paszteta nie zostałoby nic, tylko herbata. Chociaż niekaralna, to taka groźba  naprawdę istniała.

          cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz