Śmiano
się powszechnie z górali, z tych najstarszych, że mają tak krótką
pamięć, iż nie pamiętają srogich zim. Ale i na kresach Kresów
Wschodnich nastała onegdaj taka zima, jakiej nawet najstarsi
kresowianie Kresów Wschodnich nie pamiętali. Po prostu zima stulecia. I śmiechy się
skończyły. Na całą Bździochową Dolinę spadło tyle śniegu, że
mieszkańcy wyższych pięter domów mogli swobodnie wychodzić na
zewnątrz przez okna. Aby wydostać się z niższych pięter i domów
jednorodzinnych musiano drążyć tunele. Przypominało to kopalnię,
z tą różnicą, że wokół było biało i nie potrzebne były
żadne podpory, bo wszystko jakimś cudem trzymało się kupy. W roli
cudotwórcy wystąpił siarczysty mróz.
Były
więc szyby pionowe, pozwalające wychynąć na powierzchnię, jeśli
się poszło w górę, i dojść do sklepów i urzędów, jeśli się
poszło w dół. Rozwinięta sieć wydrążonych tuneli poziomych
pozwalała dotrzeć praktycznie wszędzie. Podobnie poradzono sobie z
jezdniami oraz z torowiskami tramwajowymi i kolejowymi. Poza tym,
można powiedzieć, że żyło się normalnie. Najlepiej mieli się
obywatele nieposiadający lodówek. Tyle tylko, że tu nie dało się
regulować temperatury.
Powszechnie
budowano też wtedy domki lodowe, czyli igloo. Od ręki wydawano
pozwolenia na budowę, wprawdzie czasowe, ale kto się pospieszył,
to sobie jeszcze po eskimosku pomieszkał. Budulca nie brakowało.
Meble wykonywano własnoręcznie. Tu też nie narzekano na brak
materiału.
Pewien
mieszkaniec Bździochów zadzwonił do swojego krewnego zamieszkałego
w innej części kraju i przekazał informację, że temperatura
wynosi minus dwadzieścia stopni. Krewny bardzo współczuł
bździochowianinowi z tego powodu. Wtedy usłyszał, że tyle to ma w
domu, na zewnątrz jest blisko pięćdziesiąt.
Poza
tym życie w zasadzie toczyło się normalnie. Zwłaszcza dzieci
miały frajdę. Gdy odgarnięto śnieg z zatoczki rzeki Bździochówki,
jego zwały utworzyły wysoką górę ze zboczem, po którym świetnie
zjeżdżało się na sankach. W takim wypadku mróz nie przeszkadzał,
chociaż wszystko, włącznie ze sznurkami od sanek, było sztywne jak
pal Azji (nieliczni tylko zastanawiali się nad takim porównaniem).
Kto żyw a miał sanki, gnał w to miejsce, bo uciechy było co
niemiara. Dodatkową frajdę stanowiła wyrzutnia, którą usypano na
samym dole. Było to coś na kształt skoczni narciarskiej, tyle że
tu fruwało się na sankach.
I
wtedy, podczas takiej zabawy, wydarzyło się coś, co zmroziło
wszystkim krew w żyłach i sprawiło, że wszystkie głowy w
momencie odwróciły się w jedną stronę. Miało się wrażenie, że
nawet ci, którzy właśnie zjeżdżali z górki, zatrzymali się
gwałtownie. Tak jakby ktoś włączył stopklatkę. Sprawcą takiej
reakcji wszystkich był trzask czy też huk wywołany przez kolejnego
sankowego skoczka. Nikt nie miał wątpliwości, że pod lądującym
chłopcem, za którym siedział potężnych rozmiarów tata, załamał
się lód i lada moment obaj pogrążą się w lodowatej wodzie. Taki
obraz był widoczny w przerażonym wzroku wszystkich świadków
nadchodzącej tragedii.
I
kiedy już dał się słyszeć ogólny jęk współczucia i grozy, po
krótkiej chwili zapanował ogólny jęk ulgi. Bo to nie lód się
załamał, a na drobne drzazgi rozsypały się połamane przy
zderzeniu z lodem sanki.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz