sobota, 2 marca 2019

257. Trzask podczas zimy stulecia

          Śmiano się powszechnie z górali, z tych najstarszych, że mają tak krótką pamięć, iż nie pamiętają srogich zim. Ale i na kresach Kresów Wschodnich nastała onegdaj taka zima, jakiej nawet najstarsi kresowianie Kresów Wschodnich nie pamiętali. Po prostu zima stulecia. I śmiechy się skończyły. Na całą Bździochową Dolinę spadło tyle śniegu, że mieszkańcy wyższych pięter domów mogli swobodnie wychodzić na zewnątrz przez okna. Aby wydostać się z niższych pięter i domów jednorodzinnych musiano drążyć tunele. Przypominało to kopalnię, z tą różnicą, że wokół było biało i nie potrzebne były żadne podpory, bo wszystko jakimś cudem trzymało się kupy. W roli cudotwórcy wystąpił siarczysty mróz.
          Były więc szyby pionowe, pozwalające wychynąć na powierzchnię, jeśli się poszło w górę, i dojść do sklepów i urzędów, jeśli się poszło w dół. Rozwinięta sieć wydrążonych tuneli poziomych pozwalała dotrzeć praktycznie wszędzie. Podobnie poradzono sobie z jezdniami oraz z torowiskami tramwajowymi i kolejowymi. Poza tym, można powiedzieć, że żyło się normalnie. Najlepiej mieli się obywatele nieposiadający lodówek. Tyle tylko, że tu nie dało się regulować temperatury.
          Powszechnie budowano też wtedy domki lodowe, czyli igloo. Od ręki wydawano pozwolenia na budowę, wprawdzie czasowe, ale kto się pospieszył, to sobie jeszcze po eskimosku pomieszkał. Budulca nie brakowało. Meble wykonywano własnoręcznie. Tu też nie narzekano na brak materiału.
          Pewien mieszkaniec Bździochów zadzwonił do swojego krewnego zamieszkałego w innej części kraju i przekazał informację, że temperatura wynosi minus dwadzieścia stopni. Krewny bardzo współczuł bździochowianinowi z tego powodu. Wtedy usłyszał, że tyle to ma w domu, na zewnątrz jest blisko pięćdziesiąt.
          Poza tym życie w zasadzie toczyło się normalnie. Zwłaszcza dzieci miały frajdę. Gdy odgarnięto śnieg z zatoczki rzeki Bździochówki, jego zwały utworzyły wysoką górę ze zboczem, po którym świetnie zjeżdżało się na sankach. W takim wypadku mróz nie przeszkadzał, chociaż wszystko, włącznie ze sznurkami od sanek, było sztywne jak pal Azji (nieliczni tylko zastanawiali się nad takim porównaniem). Kto żyw a miał sanki, gnał w to miejsce, bo uciechy było co niemiara. Dodatkową frajdę stanowiła wyrzutnia, którą usypano na samym dole. Było to coś na kształt skoczni narciarskiej, tyle że tu fruwało się na sankach.
          I wtedy, podczas takiej zabawy, wydarzyło się coś, co zmroziło wszystkim krew w żyłach i sprawiło, że wszystkie głowy w momencie odwróciły się w jedną stronę. Miało się wrażenie, że nawet ci, którzy właśnie zjeżdżali z górki, zatrzymali się gwałtownie. Tak jakby ktoś włączył stopklatkę. Sprawcą takiej reakcji wszystkich był trzask czy też huk wywołany przez kolejnego sankowego skoczka. Nikt nie miał wątpliwości, że pod lądującym chłopcem, za którym siedział potężnych rozmiarów tata, załamał się lód i lada moment obaj pogrążą się w lodowatej wodzie. Taki obraz był widoczny w przerażonym wzroku wszystkich świadków nadchodzącej tragedii.
          I kiedy już dał się słyszeć ogólny jęk współczucia i grozy, po krótkiej chwili zapanował ogólny jęk ulgi. Bo to nie lód się załamał, a na drobne drzazgi rozsypały się połamane przy zderzeniu z lodem sanki.

          cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz