Marcjanna
Figlik, ta sama, która w restauracji Pod Upadłym Aniołem
zderzyła się z własnym sobowtórem, oprócz rzetelnego
systematycznego oddawania się praktykom niewylewania za kołnierz,
co było jednym z ulubionych zajęć bździochowian, kochała
zwierzęta. Nie dlatego, iżby owe zwierzęta miały towarzyszyć jej
w turystyce barowej albo też za przykładem swej pańci brać udział
w zakrapianych libacjach, czy wręcz zastępować lustro w czasie,
gdy pańcia miała chandrę, a wraz z nią ochotę samotnego wypicia
do lustra. Nie, nie z tych powodów Marcjanna Figlik kochała
zwierzęta. Ona miłość do zwierząt po prostu miała w sercu. Czy
wyssała ją z mlekiem matki? Nikt nigdy tego nie sprawdził, a
naukowo dowieść byłoby trudno. Można by jedynie domniemywać
czegoś na podstawie skojarzeń. Matka Marcjanny de domo była
Zwierz.
Marcjanna
więc już od maleńkości dążyła do posiadania jakiegoś
zwierzątka. Niechby była to i dżdżownica. Ani wygląd, ani
charakter stworzenia nie grały roli. Ważne że się ruszało i dało
się pogłaskać. W późniejszym czasie, gdy świadomość
dziewczęcia nieco okrzepła, a rodzice z rezerwą podchodzili do
afektacji dla zwierząt swojej latorośli, Marcysia zaczęła się
powoływać na panieńskie nazwisko swej matki i nie mogła się
nadziwić, że rodzice nie widzą związku między owym nazwiskiem a
rzeczywistością. A rodzice po prostu nie bardzo wierzyli, że ich
roztrzepana córka będzie w stanie zaopiekować się stworzeniami,
które bez takiej opieki nie będą w stanie przeżyć.
W
wieku dorastania, gdy Marcjanna nieco się usamodzielniła, sama
postarała się, aby jakieś milusie stworzonko w domu się znalazło.
No i się zaczęło.
Pierwszy
był chomik. Co potrafi chomik, wiedzą wszyscy, którzy mają
chomika. Wszyscy, z wyjątkiem roztrzepanej Marcjanny. Dość
powiedzieć, że często go poszukiwano po całym domu. Trwało to
godzinami, a niekiedy i dniami. Kiedyś, gdy już wszyscy stracili
nadzieję, że zwierzątko się odnajdzie, Marcjanna w trakcie
śniadania sięgnęła do lodówki po słoik z masłem orzechowym.
Wewnątrz siedział zziębnięty i ledwo dychający chomiczek.
Przeżył i później już – na szczęście – bez większych
perturbacji dotrwał do końca swego chomikowego żywota.
Rybka
miała trochę gorzej. Była to złota rybka i Marcjanna miała
nadzieję, że kiedyś, gdy rybka już podrośnie i nabierze sił
(oraz tej złotorybczej mądrości), nadarzy się sposobność, by
sobie porozmawiać o trzech życzeniach. Póki co Dziewczę bardzo
dbało o swą pupilkę. Mając w pamięci zmarzniętego chomika,
starało się o stworzenie jak największego komfortu rybce. Gdzieś
głęboko w podświadomości tkwiła nadzieja, że rybka to doceni,
gdy już przyjdzie do konkretnych rozmów o życzeniach.
Rybki
w przeciwieństwie do chomika nie dało się uratować. Zapomniana
grzałka zrobiła swoje i rybka się najzwyczajniej ugotowała, czy
też – rzecz ujmując w bardziej humanitarny sposób – odeszła.
A wraz z nią odeszła nadzieja na spełnienie trzech życzeń.
Ale
nie upadajmy na duchu, tak jak nie upadła na duchu Marcjanna. Po
tym traumatycznym wydarzeniu jej miłość do zwierząt wcale nie
zmalała. Spowodowała natomiast dogłębną analizę i wyciągnięcie
właściwych wniosków. Marcjanna postarała się o psa. Sporych
rozmiarów psa. Bo to, jak rozumowała, ani do lodówki, ani do
akwarium się nie zmieści. Trudno się z tym nie zgodzić. Co będzie
dalej, annały pokażą.
cdn…