sobota, 27 kwietnia 2019

265. Dwie historie – zimna i gorąca, czyli o chomiku w słoiku i gorącej złotej rybce.

           Marcjanna Figlik, ta sama, która w restauracji Pod Upadłym Aniołem zderzyła się z własnym sobowtórem, oprócz rzetelnego systematycznego oddawania się praktykom niewylewania za kołnierz, co było jednym z ulubionych zajęć bździochowian, kochała zwierzęta. Nie dlatego, iżby owe zwierzęta miały towarzyszyć jej w turystyce barowej albo też za przykładem swej pańci brać udział w zakrapianych libacjach, czy wręcz zastępować lustro w czasie, gdy pańcia miała chandrę, a wraz z nią ochotę samotnego wypicia do lustra. Nie, nie z tych powodów Marcjanna Figlik kochała zwierzęta. Ona miłość do zwierząt po prostu miała w sercu. Czy wyssała ją z mlekiem matki? Nikt nigdy tego nie sprawdził, a naukowo dowieść byłoby trudno. Można by jedynie domniemywać czegoś na podstawie skojarzeń. Matka Marcjanny de domo była Zwierz.
          Marcjanna więc już od maleńkości dążyła do posiadania jakiegoś zwierzątka. Niechby była to i dżdżownica. Ani wygląd, ani charakter stworzenia nie grały roli. Ważne że się ruszało i dało się pogłaskać. W późniejszym czasie, gdy świadomość dziewczęcia nieco okrzepła, a rodzice z rezerwą podchodzili do afektacji dla zwierząt swojej latorośli, Marcysia zaczęła się powoływać na panieńskie nazwisko swej matki i nie mogła się nadziwić, że rodzice nie widzą związku między owym nazwiskiem a rzeczywistością. A rodzice po prostu nie bardzo wierzyli, że ich roztrzepana córka będzie w stanie zaopiekować się stworzeniami, które bez takiej opieki nie będą w stanie przeżyć.
          W wieku dorastania, gdy Marcjanna nieco się usamodzielniła, sama postarała się, aby jakieś milusie stworzonko w domu się znalazło. No i się zaczęło.
          Pierwszy był chomik. Co potrafi chomik, wiedzą wszyscy, którzy mają chomika. Wszyscy, z wyjątkiem roztrzepanej Marcjanny. Dość powiedzieć, że często go poszukiwano po całym domu. Trwało to godzinami, a niekiedy i dniami. Kiedyś, gdy już wszyscy stracili nadzieję, że zwierzątko się odnajdzie, Marcjanna w trakcie śniadania sięgnęła do lodówki po słoik z masłem orzechowym. Wewnątrz siedział zziębnięty i ledwo dychający chomiczek. Przeżył i później już – na szczęście – bez większych perturbacji dotrwał do końca swego chomikowego żywota.
          Rybka miała trochę gorzej. Była to złota rybka i Marcjanna miała nadzieję, że kiedyś, gdy rybka już podrośnie i nabierze sił (oraz tej złotorybczej mądrości), nadarzy się sposobność, by sobie porozmawiać o trzech życzeniach. Póki co Dziewczę bardzo dbało o swą pupilkę. Mając w pamięci zmarzniętego chomika, starało się o stworzenie jak największego komfortu rybce. Gdzieś głęboko w podświadomości tkwiła nadzieja, że rybka to doceni, gdy już przyjdzie do konkretnych rozmów o życzeniach.
          Rybki w przeciwieństwie do chomika nie dało się uratować. Zapomniana grzałka zrobiła swoje i rybka się najzwyczajniej ugotowała, czy też – rzecz ujmując w bardziej humanitarny sposób – odeszła. A wraz z nią odeszła nadzieja na spełnienie trzech życzeń.
          Ale nie upadajmy na duchu, tak jak nie upadła na duchu Marcjanna. Po tym traumatycznym wydarzeniu jej miłość do zwierząt wcale nie zmalała. Spowodowała natomiast dogłębną analizę i wyciągnięcie właściwych wniosków. Marcjanna postarała się o psa. Sporych rozmiarów psa. Bo to, jak rozumowała, ani do lodówki, ani do akwarium się nie zmieści. Trudno się z tym nie zgodzić. Co będzie dalej, annały pokażą.

          cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz