sobota, 18 maja 2019

268. Przypadek mecenasa Bęc-Walca

          Wzięty adwokat obojga nazwisk Przyszczyp Bęc-Walec, dużo młodszy kolega po fachu emerytowanego adwokata obojga nazwisk Leona Piwodoja-Chłonnego był człowiekiem ze wszech miar wiarygodnym. Można było polegać na nim, tak samo jak na jego dużo starszym koledze, jak na Zawiszy, czy też można było z nim konie kraść z pełnym zaufaniem i gwarancją bezryzykowności. Toteż adwokat Przyszczyp Bęc-Walec miał wzięcie jak, nie przymierzając, panienki z żeńskiej szkoły, które wyrwały się na zabawę w remizie strażackiej. A że do tego był przystojny, o zasobności portfela nie wspominając, przeto kobiety lgnęły do niego niczym te przysłowiowe ćmy do płomienia świecy. Jeśli jeszcze dodać, że specjalizował się w sprawach rozwodowych, nietrudno sobie wyobrazić, iż najczęściej panie opuszczające swoich mężów przechodziły nie tylko przez biuro mecenasa, lecz także przez jego sypialnię.
          Mecenas Bęc-Walec posiadał – jak by się dzisiaj rzekło – wypasione biuro w samym centrum Bździochów, wypełnione staromodnymi meblami w kompilacji stylów Empire, Biedermeier i Rokoko: ogromnym biurkiem, kanapami i fotelami obitymi w skórę, pięknie rzeźbionymi przeszklonymi szafami na dokumenty i całym mnóstwem bibelotów, nadających temu miejscu szczególnego charakteru i klimatu. Dla nagłych przypadków na zapleczu znajdowała się podręczna sypialenka, równie gustownie urządzona jak całe biuro. Przypadki, nad którymi należało popracować dłużej, rozgryzane były w hotelach, motelach i innych tego rodzaju przybytkach, z dala od miejsca pracy i zamieszkania.
          Zwłaszcza od miejsca zamieszkania, gdyż tam, w wykwintnie i z przepychem urządzonej willi położonej na nowobogackich peryferiach Bździochowej Doliny rządziła żona Przyszczypa – kobieta nietuzinkowej urody, wierna i przymilna. To właśnie jej panieńskie nazwisko, Bęc, umieścił Przyszczyp przed swoim, tworząc w ten sposób pewną namiastkę światowości, sugerującą arystokratyczne pochodzenie.
          Jednakże wierność małżonki była odwrotnie proporcjonalna do wierności mecenasa, za którą to niewierność mecenas rozgrzeszał się przekonaniem, jakoby miało mu to pomagać w wygrywaniu spraw. Czy tak było w istocie, trudno dociec, faktem jest jednak, że większość spraw z łatwością wygrywał, czerpiąc dodatkową rozkosz (oprócz rozkoszy sowitego honorarium) z wykorzystania wdzięków wdzięcznych klientek. Mechanizm takiego postępowania działał bez zarzutu, jak naoliwione tłoki maszyny parowej, i tylko przypadek mógł sprawić, że coś by się w nim zacięło.
          No ale cóż, przypadki najbardziej lubią nietypowe sytuacje. Nietypowe i nieprawdopodobne. I taki właśnie nietypowy, bo nieprawdopodobny przypadek spotkał mecenasa obojga nazwisk Przyszczypa Bęc-Walca.
          Telewizja mniej więcej od pory śniadaniowej nadawała bezpośrednią transmisję z niezwykłego zdarzenia, jakie miało w samym centrum Bździochów. Byłoby niezmiernie trudno chcieć przedstawić przebieg wydarzeń w sposób chronologiczny, gdyż początki owego wydarzenia były zgoła niewinne i nawet w najmniejszym stopniu nie zapowiadały takiego rozwoju wypadków, wypadków, które wywołały lawinę całkowicie niezależnych od kogokolwiek następstw. Ot, po prostu zwykły przypadek.
          Cóż takiego więc się stało? Ano, niby nic wielkiego. Kilkunastoletni chłopiec dostał od rodziców pieniądze na loda i poszedł go sobie kupić. Jak dotąd wszystko szło bez komplikacji. Chłopiec wracał do domu, polizując loda. A był on spory (lód oczywiście), dlatego polizywał go ze wszystkich stron, obracając i kosztując kolejnych smaków. Był tak zaabsorbowany tą czynnością, że nie patrzył pod nogi. I pewnie dlatego już w tym miejscu do akcji wkroczyła klasyczna burleska, która z prozaicznych sytuacji potrafi wykrzesać arcydzieło absurdu.
         Krótko mówiąc, na chodniku leżała skórka od banana. Chłopiec pośliznął się na niej i wywinął klasycznego orła. Lód wypadł mu z ręki i poszybował w stronę jezdni, którą akurat przejeżdżał autobus. Zasmarowana lodem szyba uniemożliwiła kierowcy autobusu obserwację tego, co się działo przed nim, toteż autobus nie wyhamował przed skrzyżowaniem i uderzył w tył ciężarówki. Ciężarówka uderzyła w samochód osobowy i zepchnęła go z jezdni, wgniatając w słup podwieszanej kolejki miejskiej. Słup się przewrócił, a przejeżdżający akurat wagon kolejki zjechał z torów, przefrunął nad ulicą, przebił ścianę kamienicy i ze sporą prędkością wjechał do biura na piętrze – biura, które znajdowało się dokładnie nad kancelarią adwokacką mecenasa Bęc-Walca. Strop nie wytrzymał ciężaru wagonu, zarwał się i wraz z wagonem wpadł do kancelarii. Z pozrywanych rur trysnęła woda i uwolnił się gaz, który eksplodował. Reszta budynku runęła na to wszystko.
          A co z mecenasem? Nic. Nie było go w biurze. Właśnie z nową ponętną klientką w łóżku przytulnego motelowego pokoiku omawiał szczegóły jej rozwodu. A że zeszło im na tym dość długo, Przyszczyp Bęc-Walec, nie wiedząc o bożym świecie, postanowił zadzwonić do żony i uprzedzić ją o swoim spóźnieniu na obiad.
          Żona, która z przerażeniem śledziła transmisję telewizyjną, była przekonana, że małżonek zginął pod gruzami. Jakżeż duże więc było jej zdziwienie, gdy usłyszała całkiem spokojny głos męża informujący ją o konieczności dłuższego pozostania w kancelarii z powodu nawału pracy.
          Co było dalej, można się domyślić samemu. Dodam jedynie, że zdradzona żona nie zleciła kancelarii swego męża poprowadzenia sprawy rozwodowej, lecz zupełnie innej. Chociaż, gdyby się zastanowić… Gdyby Przyszczyp tę sprawę potraktował rutynowo, tak jak inne, mogliby w łóżku jakiegoś motelu dojść do konsensusu i zestaw obojga nazwisk Bęc-Walec nadal zgrabnie reprezentowałby małżonków.

          cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz