Wzięty
adwokat obojga nazwisk Przyszczyp Bęc-Walec, dużo młodszy kolega
po fachu emerytowanego adwokata obojga nazwisk Leona
Piwodoja-Chłonnego był człowiekiem ze wszech miar wiarygodnym.
Można było polegać na nim, tak samo jak na jego dużo starszym
koledze, jak na Zawiszy, czy też można było z nim konie kraść z
pełnym zaufaniem i gwarancją bezryzykowności. Toteż adwokat
Przyszczyp Bęc-Walec miał wzięcie jak, nie przymierzając,
panienki z żeńskiej szkoły, które wyrwały się na zabawę w
remizie strażackiej. A że do tego był przystojny, o zasobności
portfela nie wspominając, przeto kobiety lgnęły do niego niczym te
przysłowiowe ćmy do płomienia świecy. Jeśli jeszcze dodać, że
specjalizował się w sprawach rozwodowych, nietrudno sobie
wyobrazić, iż najczęściej panie opuszczające swoich mężów
przechodziły nie tylko przez biuro mecenasa, lecz także przez jego
sypialnię.
Mecenas
Bęc-Walec posiadał – jak by się dzisiaj rzekło – wypasione
biuro w samym centrum Bździochów, wypełnione staromodnymi meblami
w kompilacji stylów Empire, Biedermeier i Rokoko: ogromnym biurkiem,
kanapami i fotelami obitymi w skórę, pięknie rzeźbionymi
przeszklonymi szafami na dokumenty i całym mnóstwem bibelotów,
nadających temu miejscu szczególnego charakteru i klimatu. Dla
nagłych przypadków na zapleczu znajdowała się podręczna
sypialenka, równie gustownie urządzona jak całe biuro. Przypadki,
nad którymi należało popracować dłużej, rozgryzane były w
hotelach, motelach i innych tego rodzaju przybytkach, z dala od
miejsca pracy i zamieszkania.
Zwłaszcza
od miejsca zamieszkania, gdyż tam, w wykwintnie i z przepychem
urządzonej willi położonej na nowobogackich peryferiach
Bździochowej Doliny rządziła żona Przyszczypa – kobieta
nietuzinkowej urody, wierna i przymilna. To właśnie jej panieńskie
nazwisko, Bęc, umieścił Przyszczyp przed swoim, tworząc w ten
sposób pewną namiastkę światowości, sugerującą arystokratyczne
pochodzenie.
Jednakże
wierność małżonki była odwrotnie proporcjonalna do wierności
mecenasa, za którą to niewierność mecenas rozgrzeszał się
przekonaniem, jakoby miało mu to pomagać w wygrywaniu spraw. Czy
tak było w istocie, trudno dociec, faktem jest jednak, że większość
spraw z łatwością wygrywał, czerpiąc dodatkową rozkosz (oprócz
rozkoszy sowitego honorarium) z wykorzystania wdzięków wdzięcznych
klientek. Mechanizm takiego postępowania działał bez zarzutu, jak
naoliwione tłoki maszyny parowej, i tylko przypadek mógł sprawić,
że coś by się w nim zacięło.
No
ale cóż, przypadki najbardziej lubią nietypowe sytuacje. Nietypowe
i nieprawdopodobne. I taki właśnie nietypowy, bo nieprawdopodobny
przypadek spotkał mecenasa obojga nazwisk Przyszczypa Bęc-Walca.
Telewizja
mniej więcej od pory śniadaniowej nadawała bezpośrednią
transmisję z niezwykłego zdarzenia, jakie miało w samym centrum
Bździochów. Byłoby niezmiernie trudno chcieć przedstawić
przebieg wydarzeń w sposób chronologiczny, gdyż początki owego
wydarzenia były zgoła niewinne i nawet w najmniejszym stopniu nie
zapowiadały takiego rozwoju wypadków, wypadków, które wywołały
lawinę całkowicie niezależnych od kogokolwiek następstw. Ot, po
prostu zwykły przypadek.
Cóż
takiego więc się stało? Ano, niby nic wielkiego. Kilkunastoletni
chłopiec dostał od rodziców pieniądze na loda i poszedł go sobie
kupić. Jak dotąd wszystko szło bez komplikacji. Chłopiec wracał
do domu, polizując loda. A był on spory (lód oczywiście), dlatego
polizywał go ze wszystkich stron, obracając i kosztując kolejnych
smaków. Był tak zaabsorbowany tą czynnością, że nie patrzył
pod nogi. I pewnie dlatego już w tym miejscu do akcji wkroczyła
klasyczna burleska, która z prozaicznych sytuacji potrafi wykrzesać
arcydzieło absurdu.
Krótko
mówiąc, na chodniku leżała skórka od banana. Chłopiec pośliznął
się na niej i wywinął klasycznego orła. Lód wypadł mu z ręki i
poszybował w stronę jezdni, którą akurat przejeżdżał autobus.
Zasmarowana lodem szyba uniemożliwiła kierowcy autobusu obserwację
tego, co się działo przed nim, toteż autobus nie wyhamował przed
skrzyżowaniem i uderzył w tył ciężarówki. Ciężarówka
uderzyła w samochód osobowy i zepchnęła go z jezdni, wgniatając
w słup podwieszanej kolejki miejskiej. Słup się przewrócił, a
przejeżdżający akurat wagon kolejki zjechał z torów,
„przefrunął”
nad ulicą, przebił ścianę kamienicy i ze sporą prędkością
wjechał do biura na piętrze – biura, które znajdowało się
dokładnie nad kancelarią adwokacką mecenasa Bęc-Walca. Strop nie
wytrzymał ciężaru wagonu, zarwał się i wraz z wagonem wpadł do
kancelarii. Z pozrywanych rur trysnęła woda i uwolnił się gaz,
który eksplodował. Reszta budynku runęła na to wszystko.
A
co z mecenasem? Nic. Nie było go w biurze. Właśnie z nową ponętną
klientką w łóżku przytulnego motelowego pokoiku omawiał szczegóły
jej rozwodu. A że zeszło im na tym dość długo, Przyszczyp
Bęc-Walec, nie wiedząc o bożym świecie, postanowił zadzwonić do
żony i uprzedzić ją o swoim spóźnieniu na obiad.
Żona,
która z przerażeniem śledziła transmisję telewizyjną, była
przekonana, że małżonek zginął pod gruzami. Jakżeż duże więc
było jej zdziwienie, gdy usłyszała całkiem spokojny głos męża informujący ją o konieczności dłuższego pozostania w kancelarii z powodu nawału pracy.
Co
było dalej, można się domyślić samemu. Dodam jedynie, że
zdradzona żona nie zleciła kancelarii swego męża poprowadzenia
sprawy rozwodowej, lecz zupełnie innej. Chociaż, gdyby się
zastanowić… Gdyby Przyszczyp tę sprawę potraktował rutynowo,
tak jak inne, mogliby w łóżku jakiegoś motelu dojść do
konsensusu i zestaw obojga nazwisk Bęc-Walec nadal zgrabnie
reprezentowałby małżonków.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz