sobota, 31 sierpnia 2019

283. Ulga

           – Pamięta mnie pan?
          Takie pytanie zadała elegancko ubrana kobieta w imponująco szerokim kapeluszu, zwracając się do Jędruli Łamaczo, który na rozpiętym arkuszu bristolu na olbrzymiej desce kreślarskiej nanosił kolejne szczegóły projektu nowego osiedla.
          Chwilę wcześniej kobieta powoli uchyliła drzwi, w powstałą szparę wsuwając głowę, po czym, upewniwszy się, że jest we właściwym miejscu, a jej kapeluszowi nic nie grozi, jakby wniknęła do biura. Powolnym dystyngowanym krokiem obeszła całą pracownię i zatrzymała się obok Jędruli Łamaczo. Zdjęła kapelusz, który delikatnie ułożyła na sąsiednim biurku i wpatrywała się w oblicze architekta w oczekiwaniu odpowiedzi.
          Spoza wszystkich desek kreślarskich wychynęły głowy ciekawskich. Wszyscy oczekiwali na odpowiedź kolegi. To zainteresowanie całego zespołu zaistniałą sytuacją nie wzięło się znikąd. Jędrula Łamaczo był powszechne znany jako pożeracz kobiet. Nie dosłowny, rzecz jasna, a jako niepoprawny podrywacz i łamacz serc kobiecych. Często się śmiano, że ma nazwisko adekwatne do swoich wyczynów. No i do swego ego. W końcu „maczo” w nazwisku zobowiązuje. Niestrudzony w miłosnych podbojach, po omotaniu kolejnej stęsknionej za głębokim uczuciem duszyczki i spędzeniu z nią upojnej jednej lub kilku nocy, już rozglądał się za kolejną, nie troszcząc się zbytnio o rozkołatane serce i duszę dopiero co uwiedzionej pannicy. Ta musiała sobie sama poradzić ze sklejeniem złamanego serca i zejściem z wyżyn duchowych na ziemię.

          A kolejnych kobiet nigdy nie brakowało. Jędrula miał w sobie to coś, co było niezawodnym magnesem przyciągającym kobiety. Urok, wdzięk i poczucie humoru. Do tego grał na gitarze. Kobiety lgnęły do niego jak przysłowiowe coś tam do czegoś tam. Nieważne, lgnęły i już. Zawsze gotowe do poświęceń dla tak wspaniałego mężczyzny, którego między sobą określały mianem ciacha.
          Kiedy Jędrula zatrudnił się w biurze projektów o nazwie „Krecha”, miał nadzieję się ustatkować, bo czasami już odczuwał miłosny przesyt. Tu też wystąpił pewien zabawny językowy zbieg okoliczności. Jędrula postanowił bowiem położyć krechę na swoim dotychczasowym lowelasowym życiu. Spodziewał się, że rzuci się w wir pracy koncepcyjnej (jakoż i to słowo dotychczas mu się kojarzyło), zaszyje się w dzikim gąszczu desek kreślarskich i oderwie przynajmniej na jakiś czas od podbojów płci pięknej. Nie było to proste, bo tłumy nierzadko jeszcze niewinnych panienek stale były w pogotowiu i – jak się zwykło mówić – waliły drzwiami i oknami.
          Wszystkie głowy wysunięte z ciekawości zza desek kreślarskich i zwrócone w stronę Jędruli czekały na jego reakcję. Pierwszy raz się bowiem zdarzyło, aby kobieta po zawodzie miłosnym przyszła z reklamacją. Tak w każdym razie oceniono sytuację.
          Jędrula wyraźnie zbladł i po jego zmarszczonym czole widać było że intensywnie poszukuje w pamięci wspomnienia, które mógłby przykleić do stojącej przed nim kobiety. Ani chybi była to jedna z zawiedzionych miłości, która przyszła się o coś upomnieć. Rozpięta na desce płachta projektu osiedla o nazwie Pod Borkami, położonego na północnych peryferiach Bździochów, przestała w tym momencie mieć znaczenie. Liczyło się tylko to, jak rozegrać tę scenę. Jak udobruchać panienkę, która być może oczekuje od Jędruli więcej niż on jest w stanie dla niej z siebie wykrzesać. Czyli nic.
          Czas upływał, kobieta stała nad Jędrulą, wpatrując się weń, a ten ciągle jeszcze skanował swój mózg w poszukiwaniu właściwego obrazu. Wreszcie po jego desperackim ruchu ręką i minie mówiącej, że trudno, poddaje się, że skoro już go dopadła, a on nawet nie może sobie przypomnieć okoliczności, w jakich miał z nią przyjemność (bo teraz to już przyjemnie nie będzie), niech czyni, co uważa. On nie będzie jej przysparzał kłopotów.
          Wszystko to, czyli cała ta scenka odbyła się w ciągu kilkunastu, może kilkudziesięciu sekund, po którym to czasie padła wreszcie, wypowiedziana niepewnym głosem, odpowiedź na postawione przez kobietę pytanie.
          – Nie.
          Wtedy kobieta dodała:
          – Projektował pan dla mnie dom. Chciałabym, aby mi pan doprojektował kominek w salonie.
          Cała pracownia odetchnęła z ulgą.

          cdn…


sobota, 24 sierpnia 2019

282. Podróżnicza rozterka Wenecjusza Skryby

 
Na początku był chaos – tak w księgach stoi,
                                      Od plątaniny myśli aż się w głowie roi.
                                      Uporządkować je by się wreszcie zdało,
                                      Podpowiada mi umysł oraz całe ciało.


          Taka to rymowanka powstała w głowie Wencjusza Skryby i na tej podstawie można by bez omyłki stwierdzić, że Skryba – jako poeta – nie odpuszczał. Co więcej, nie bacząc na fakt, że ciągle miał pod górkę, niczym mityczny Syzyf parł pod tę górkę z zacięciem nie mniejszym od owego Syzyfa. Upadek w postaci pamiętnego niefortunnego debiutu na łamach New Bździoch Timesa wierszem „Odwieczny dylemat” czy późniejszy sukces na tych samych łamach „Kulinarną poradą” (także wierszem) niechybnie utwierdzały go w przekonaniu, że choć idzie drogą śliską i wyboistą, to jest to droga słuszna i jedyna, którą stąpać powinien. Stąpał nią tedy i już.
          Przyszedł jednakże moment, że – jak to mówią – doszedł do ściany i dalej ani rusz. Wtedy to właśnie wpadł na pomysł, aby uderzyć do źródeł natchnienia, do tej krynicy weny twórczej, jaką niewątpliwie zawsze był Paryż. Przecież – myślał – nawet bracia Szprychowie postanowili kiedyś ruszyć tyłki i wybrali się do Ameryki na rowerach. A Gutkowi to się nawet udało i sławiły go, oraz poiły, potem całe Bździochy. Był to jakiś argument. Jak więc postanowił, tak uczynił.
          Na szrocie nabył stary model peugeota, który poprzez pewną kombinację i grę słów nazwał Bełkotem. Bełkot, mimo że ze złomowiska, był na chodzie i któregoś słonecznego popołudnia Wenecjusz Skryba zaopatrzony we wszelkie przybory, które mogą czy też mogłyby mu być pomocne w drodze i na miejscu, wyruszył w podróż swego życia. Czyli bycia albo nie bycia.
          Po drodze kłębiły mu się pod czaszką rymowane myśli, wprawdzie jeszcze bez większego ładu i składu na przykład:



Sunę przez Francję autostradą szybką
                                      I podziwiam widoki, które mam za szybką.


          Ale co tam, uznał to za dobry omen. Parł więc do przodu, deklamując, a nawet podśpiewując, bo melodia też mu się jakoś pod te rymy podkładała:



Już chyba ze sto wierszy w dorobku swym mam,
                                      Lecz jeszcze do Paryża gnam, by tam
                                      Natchnienie znaleźć u wieszcza grobu,
                                      By świat czcić mógł nas teraz obu.


          Gnał tak autostradą, i gnał, ale gdy już dotarł do Paryża, a przynajmniej tak mu się zdawało po widoku z dala wieży Eiffla, zaczęły się schody. Jechał tak coraz bardziej zaniepokojony, krążył wokół Paryża i krążył, aż wreszcie dostał oczopląsu i zdruzgotany zatrzymał się na jakiś parkingu. Powód tego niepokoju można przedstawić w formie rymowanki, bo taka mu się zrodziła gdzieś pomiędzy mózgiem a końcem podniebienia, prawdopodobnie jako wynik zderzenia się neuronów z obrazem powstałym na siatkówce oka.
          Tu mała dygresja, Drogi Czytelniku. To jest diagnoza piszącego ten tekst i niekoniecznie musi się pokrywać z diagnozą psychiatryczną obu, tj. Wenecjusza Skryby i moją, czyli piszącego ten tekst. Ale to była tylko drobna uwaga, którą nie należy się przejmować.
          Przelejmy zatem na papier ostatnią rymowaną myśl Wenecjusza. Może coś rozjaśni.



Lecz gdzie tu zjechać, zastanawia mnie,
                                      Gdy tyle miejscowości ma nazwę Sortie.


           
          cdn…

sobota, 17 sierpnia 2019

281. Woda i węgiel


          W Instytucie Prawa Wszelkiego Uniwersytetu Bździochowskiego pracował Bezpardon Para – docent habilitowany, rehabilitowany i w ogóle. Krótko mówiąc, docent. Kolega, nie tyle po fachu, co po tytule docenta Nominała i jego serdeczny przyjaciel. Docent Para doskonale wpisywał się w uczelniany krajobraz, gdyż pod każdym względem pasował do kryteriów naukowych i charakterologicznych przyjętych na UB (Uniwersytecie Bździochowskim).
          Podczas gdy docent Nominał szalał w sali wykładowej, przybliżając studentom zagadnienia z dziedziny ekonomii (podając pamiętną różnicę między pieniędzmi a piniendzmi), docent Para z pasją przedstawiał prawa fizyczne. Tłumaczone pojęcia – te rzeczywiste i te abstrakcyjne – stawały się tak przejrzyste, jak woda w górskim strumieniu, którą też docent Para przywoływał jako przykład do swoich wywodów. W końcu nazwisko będące określeniem jednego ze stanów skupienia wody do czegoś zobowiązywało, z czego docent nie robił tajemnicy, a co przywiodło go do pewnej zabawnej sytuacji na wykładzie.
          – Panie docencie – odezwał się jeden ze studentów. – Jak to właściwie jest z tą mgłą? Abstrahując od pańskiego nazwiska, mgła to nic innego jak para wodna.
          – Myli się pan – odparł docent. – Mgła to jest aerozol wodny. Unoszące się drobniutkie kropelki wody.
          – No właśnie – wywodził dalej słuchacz. – Ale mgła występuje także w zimie, kiedy te drobniutkie kropelki zamarzają. Czy one nie powinny po prostu opaść na ziemię?
          – No nie.
          – W takim razie wszystko co się porusza zimą we mgle, powinno wykruszać w tej zamarzniętej masie tunele o swoim kształcie. A tak nie jest. Dlaczego?
          Tym pytaniem student całkowicie zbił z pantałyku docenta Parę.
          – Tu mieliśmy do czynienia – zaczął niepewnie, wykonując nieokreślony gest ręką – z parą przechłodzoną. Ale z parą można też pójść w innym kierunku i ją przegrzać. Taką parę z kolei wykorzystuje się na przykład w parowozach. Taka zabawna gra słów – zaśmiał się. – Z kolei i parowóz. Kocioł lokomotywy jest opalany węglem – zgrabnie odszedł od niewygodnego tematu i zapytał: – Co jeszcze można zrobić z węglem?
          – Można go zrzucić do piwnicy – padło z sali i sala ryknęła śmiechem.
          – No to opowiem państwu taki żarcik a propos. – Docent Para całkowicie odzyskał grunt pod nogami. – Czy państwo wiedzą, ile energii traci się podczas stosunku?
Cisza.
          – Tyle – docent zrobił pauzę, aby wzmóc napięcie – ile podczas zrzucenia do wspomnianej piwnicy tony węgla?
Sala buchnęła śmiechem, a gdy się uciszyła, dało się słyszeć pochrapywanie.
          – O! A tam w ostatnim rzędzie kolega przysypia – zawołał docent. – Czyżby go nie interesowało to zagadnienie?
          – On wczoraj właśnie zrzucał węgiel do piwnicy – podał męski głos i sala znowu zaniosła się śmiechem.
          – Cztery tony – uzupełnił inny głos. Ten był wyraźnie kobiecy.
          – Jest pani dobrze poinformowana. – Ubawiony docent wyłowił z sali właścicielkę głosu. – Kolega zwierzył się pani?
          – Nie, ale to była moja piwnica.
          Nie trzeba dodawać, że do końca wykładu był już tylko śmiech i dowcipy o parze przegrzanej i o tym, jak się robi dzieci za pomocą pary i te pe.

          cdn…


sobota, 10 sierpnia 2019

280. Do dziecka trzeba zrozumiale


          Pimpek Naderchudow był nader szczupłym i wesołym ośmioletnim chłopcem, któremu po zjedzeniu kradzionych wiśni z pestkami, zapełnił się wyrostek robaczkowy. Wprawdzie nie zapełnił się robaczkami, tylko rzeczonymi pestkami z wiśni, ale czym by się nie zapełnił, to i tak musiał się poddać operacji jego wycięcia. A to z kolei wiązało się z pobytem w szpitalu, kilkunastodniowym zresztą. I tak Pimpek Naderchudow trafił na oddział chirurgiczny bździochowskiego szpitala, w fachowe ręce doktora Skalpela.
          Dwa sława wtrącenia na temat Pimpka. Był on jednym z synów w licznej rodzinie Naderchudowów, jak to na kresach Kresów Wschodnich było w modzie. Czyli nic nadzwyczajnego. Lecz rodzinę tę wyróżnia pewien szczegół, a właściwie epizod z czasów, gdy formowały się ojczyste granice. Jakimś trafem wyszło, że granica ze wschodnim sąsiadem, którego nazwy wymieniać nie trzeba, bo już chyba neandertalczycy mówili po rosyjsku, a na ścianach jaskiń pisali cyrylicą, będzie przebiegać niemal przez sam środek gospodarstwa Naderchudowów. Nawet dom miałby być przedzielony na pół. Aby do tego nie doszło, Naderchudowowie powinni podjąć decyzję, po której stronie granicy chcieliby się znaleźć. Takie pytanie zadano więc ojcu Pimpka, Timurowi, gdy go poproszono o stawiennictwo w bździochowskim sołectwie w tej sprawie. Timur, który swą wiedzę czerpał z przekazów z pokolenia na pokolenie, nie zastanawiał się zbyt długo. Odpowiedział krótko:
          – Po tej.
          Na pytanie: dlaczego, odparł równie krótko:
          – Bo w Związku Radzieckim są straszne mrozy.
          I tak to rodzina Naderchudowów nie ruszając się z miejsca, osiedliła się na kresach Kresów Wschodnich. Wschodniojęzyczne nazwisko Timur sobie zostawił. Sobie i rodzinie.
          Wróćmy teraz do Pimpka, którego niezdrobniałe imię brzmiało Pimpecjusz (Timur słyszał coś o starożytności i to był efekt tego słyszenia). Chłopak snuł się po szpitalu z wyraźnie cierpiącą miną. Zniknęła gdzieś jego wesołość. Zarówno pielęgniarki, jak i inni pacjenci dopytywali się go o przyczynę, lecz bezskutecznie. Przypuszczano, że to z żalu za utratą wyrostka, bądź co bądź pewnej jego własności, a tych w niezamożnej rodzinie nie było zbyt wiele. Tego jednak zwrócić mu się nie dało.
          – Chcesz siusiu? – pytano więc z troską.
          – Nie – brzmiała za każdym razem odpowiedź.
          – Chcesz kupkę?
          – Nie.
          Pimpek dalej chodził i cierpiał.
          Wreszcie pewien staruszek z Kresów, któremu także wycięto ślepą kiszkę zwaną bardziej naukowo wyrostkiem robaczkowym, zwrócił się do niego bardziej zrozumiale:
          – Będziesz szczać? Będziesz srać?
          – Tak! – odwrzasnął chłopak i dał się zaprowadzić do toalety, w której porcelanową muszlę zobaczył po raz pierwszy w życiu.
          Od tej pory radość powróciła do Pimpka.

          cdn…


sobota, 3 sierpnia 2019

279. Różne oblicza cudów


         – Przebieraj się – powiedział komisarz Chwalimierz Ciutgrzmot do śledczego Rympała Przypałki, kładąc na jego biurku sutannę. – Tylko nie zapomnij o koloratce – dodał, nie zwracając uwagi na całkowite osłupienie swego podwładnego. Biblijny słup soli wydałby się przy nim zwykłą solniczką.
         – Ale że co? – wydukał w końcu Przypałko inteligentnie.
         – Jajco – odpowiedział komisarz z lekką irytacją w głosie. – Idziemy na akcję.
         – Będziemy kogoś nawracać? – Przypałko zaczął przychodzić do siebie.
         – Coś w tym guście. No pospiesz się, bo każda chwila jest cenna. W każdym momencie może dojść do tragedii.
         Przypałce przeleciała przez myśl historia Świątyni Ludu, sekty w Ameryce, w której tysiąc wiernych odebrało sobie życie. Po paru chwilach był gotów do wyjścia. Sutanna leżała na nim jak ulał. Przejrzał się jeszcze w lusterku z puderniczki, którą zapomniała wziąć jakaś wesoła panienka po przesłuchaniu i szarpnął za klamkę. Po drugiej stronie drzwi stał biskup z twarzą komisarza.
         – Ooo! – Przypałko aż podskoczył ze zdziwienia. Nie miał jednak czasu dziwić się dłużej, bo biskup, w osobie przełożonego, pociągnął go w stronę schodów.
         – Od tej chwili – pouczył komisarz – będziesz się zwracał do mnie „wasza wielebność”, bo jak powiesz „komisarzu”, zrobi się straszna draka.
         – Tak jest, szefie – zapewnił go Przypałko. – To znaczy wasza wielebność.
         Pędzili radiowozem na sygnale przez pół Bździochów. Prowadził Ciutgrzmot. Przypałko nie miał pojęcia, dokąd jadą. Zostawili samochód w jakimś podwórku i parę przecznic pokonali pieszo. Po drodze komisarz w roli biskupa objaśnił co nieco swemu podwładnemu o roli szeregowego księdza.
         Im bardziej zbliżali się do celu, tym gęściej i głośniej było na ulicach. Z narastającego z każdym krokiem gwaru zaczęły dobiegać pojedyncze słowa modlitwy. Wreszcie tłum stał się tak gęsty, że gdyby nie przebranie, policjantom nie udałoby się przez niego przecisnąć. A musieli się dostać na drugie piętro jednego z leciwych budynków leżących około stu metrów dalej. Na szczęście ludzie rozstępowali się z szacunkiem. Zewsząd było słychać „pochwalony”, „pochwalony”. Policjanci odkłaniali się uprzejmie. Komisarz starał się ukryć cisnący na usta śmiech, a śledczy z przerażeniem przyglądał się uduchowionym rozmodlonym i rozśpiewanym ludziom.
         Wreszcie dotarli do budynku, przedarli się przez zatłoczone schody i dostali do mieszkania. Weszli i stanęli jak wryci. Poczuli się jak w kościele. Na przykrytym białym obrusem  prowizorycznym ołtarzu, zrobionym ze stołu i krzeseł, stał obraz przedstawiający głowę Chrystusa. Klęczący ludzie kiwali się dziwnie, raz w lewo, raz w prawo, nie przestając się modlić. Po chwili pierwszy rząd powstał i zaczął przeciskać się do wyjścia, a pozostałe rzędy na klęczkach przesunęły się do przodu. Od razu na wolne miejsce z tyłu uklękli następni. Chętnych wciąż napływało.  Każdy z wychodzących wrzucał do skarbonki „co łaska”.
         Komisarz biskup, czy też biskup komisarz, mrugnął do śledczego księdza, czy też księdza śledczego, aby rozpocząć akcję.
         – Szanowni wierni – zaczął Ciutgrzmot, stając przed ołtarzem i rozkładając ręce wzorem prawdziwego księdza. Przypałko ze złożonymi jak do modlitwy rękoma pochylił głowę, co miało oznaczać pokorę i przytaknięcie słowom biskupa. – W kurii doszliśmy do wniosku – ciągnął dalej Ciutgrzmot – że w tak prymitywnych warunkach, jakie tutaj panują, trudno się skupić na modlitwie. Dlatego postanowiliśmy przenieść obraz na polanę w Lasku Bździochowskim. Ja, asekurowany przez księdza proboszcza, będę niósł obraz, a wy, moje owieczki, idźcie za nami.
         Po czym, nie zważając na gospodarzy, którzy nie wiedzieli, czy protestować czy nie, wziął obraz i wznosząc go ponad głowę, zaczął przeciskać się do wyjścia. Dobre pół godziny minęło, nim dobrnął do bramy, Lud ściśnięty do utraty tchu uformował potężny orszak i ruszył za „duchownymi”. Procesja w pobożnym skupieniu
dotarła do Lasku Bździochowskiego
          „Co teraz?”, kombinował w myślach komisarz. „Może będę się kręcił po lesie tak długo, aż im się znudzi. A jeśli sobie nie pójdą?”, rozważał coraz bardziej przerażony. „Co wtedy? Zapytać o radę Przypałki? Nie, nie ma sensu”.
         I wtedy niespodziewanie Przypałko przyszedł mu w sukurs. Wypatrzył na czubku jednego z drzew świeżo wyrośnięte gałązki ułożone w regularny krzyż. Wskazał je takim gestem, aby wszyscy widzieli, po czym podbiegł do drzewa i przygiął dolną gałąź tak, by można było na niej postawić obraz. Wierni natychmiast otoczyli drzewo i rzucili się na kolana.
         – Co teraz? – zapytał Ciutgrzmot Przypałki z wyraźną ulgą. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się po nim takiej pomysłowości.
         – Jak to co? – odparł Przypałko. Już mu się cisnęło na usta słowo „jajco”, ale ugryzł się w język i rzucił krótko:
         – Sp…my!
         Ledwo weszli do biura i zdjęli księże stroje, zadzwonił telefon. Kierownik referatu budowlanego dziękował policji za uchronienie przed katastrofą budowlaną. Pod ciężarem tylu ludzi budynek mógł się zawalić. Teraz niech się martwi kierownik referatu ochrony środowiska, jak ochronić las przed zadeptaniem.
         – Kiedy już obaj policjanci siedzieli przy swoich biurkach, popijając ulubioną herbatę marki Ulung, której niespożyte zapasy zalegały magazyn, odezwał się Przypałko:
         – Wasza wielebność, to znaczy szefie – poprawił się szybko – o co właściwie chodziło z tym obrazem, bo nie kumam? I co ci ludzie tak się przed nim kiwali?
         – Nie zauważyłeś? To japońska technika. Jak patrzyłeś z jednej strony, to Jezus na ciebie spoglądał normalnie. Jak się przesunąłeś w bok, to przymykał jedno oko. Ci tam myśleli, że to cud, że Jezus puszczał do nich oczko.
         Zasiorbnął łyk herbaty, rozparł się wygodnie na krześle i dodał nieco filozoficznie.
         – Są różne cuda. Gałązki ukształtowane w regularny krzyż, które wypatrzyłeś – to cud natury. A japoński obraz – to cud techniki.
         Już miał siorbnąć kolejny łyk herbaty, gdy sobie coś uświadomił.
         – Zaraz, zaraz, tam była puszka, do której ludzie wrzucali pieniądze. Zbieraj się, jedziemy ich zdjąć. Za oszustwo. Habit zostaw. Teraz wystąpimyw naszych firmowych strojach.

         cdn…