sobota, 30 maja 2020

322. Powakacyjny odlot ciśnieniowy

           W lofcie pod nazwą Paszcza Jaszcza, czyli starej, nieczynnej drukarni zamienionej na dom akademicki studentów politechniki w Bździochach, warto dodać – koedukacyjny, co było ewenementem i eksperymentem nie tylko na kresach Kresów Wschodnich, ale i w całym kraju, w czasach, w których opisywana rzecz miała miejsce, zamieszkiwali między innymi: Łysek Kudełko – niepoprawny podrywacz i amator płci pięknej, farciarz jakich mało, Wygibautas Książkiewiczius – Litwin z pochodzenia, największy facecjant na całej uczelni, autor i wykonawca wielu koleżeńskich żartów, Karol Paternoster – średni we wszystkim, ale uwielbiany w towarzystwie, powszechnie zwany Paterolkiem i Lukrecja Bombałło Kaszelek – dziewczyna wstydząca się swoich arystokratycznych korzeni, za to zaradna do tego stopnia, że wśród męskiej społeczności akademickiej uzyskała przydomek Volkswagin.
           Opisane tu zdarzenie miało miejsce po kolejnych wakacjach, czyli pomiędzy czwartym i piątym rokiem studiów. Wymienione wyżej towarzystwo spotkawszy się jednego z pierwszych dni nauki, postanowiło pójść do najbardziej chyba znanej w Bździochach oraz w całej Bździochowej Dolinie knajpy Pod Upadłym Aniołem i poopowiadać sobie o wakacyjnych przeżyciach. Czasu było sporo, bo zajęcia miały się odbyć po południu. Zaczęło się, bo jakże by inaczej, od zamówienia kawy. A kawę Pod Upadłym Aniołem serwowano porządną – parzoną po turecku, w szklankach; na wierzchu unosił się gruby kożuch zmielonego ziarna, dający naparowi niesamowitą moc. Ta moc z kolei podkręcała werwę opowiadających. A było o czym opowiadać. Koledzy wraz z koleżanką tak się rozkręcili we wspominaniu niedawno przeżytych przygód, że ani się spostrzegli, a nadszedł czas wykładu.
           Cóż, opowieści były tak fascynujące i tyle było jeszcze do przekazania wdzięcznym słuchaczom, że gremialnie postanowiono opuścić pierwszą godzinę zajęć. Za to zamówiono następne kawy. Równie solidne, co wcześniejsze. Wzrost energii tylko powiększył zakres opowiadań, co poskutkowało postanowieniem opuszczenia kolejnej godziny zajęć.
           Po kolejnej opuszczonej godzinie zamówiono kolejne kawy. I tak to na wesołych najczęściej wakacyjnych wspominkach, przy świetnej kawie minęło następnych parę godzin. Żeby jednak nie być całkiem nie w porządku wobec Alma Mater, postanowiono pójść na ostatnią godzinę zajęć. A było to wychowanie fizyczne. A na nim gra w koszykówkę. Kawowa energia, a zwłaszcza ciśnienie sprawiły, że wszyscy dali z siebie wszystko.
           Na drugi dzień okazało się, że kawową terapię najłagodniej przeżyła Lukrecja. Miała tylko jakieś zwariowane, sny. Śniły jej się koszmary, loty zdezelowanym samolotem w towarzystwie Drakuli, wspinanie się bez końca na obślizgłe skały i różne inne. Prawdopodobnie w sny wplotły się niektóre elementy z bardziej dramatycznych opowiadań kolegów. Niełatwo tylko było jej dociec, skąd się tam wziął Drakula, bo żaden z kolegów nie podróżował po Transylwanii.
           Nieco trudniej miał Łysek. Nie spał przez całą noc i co chwilę przewracał się na łóżku, ale na tym właściwie jego dolegliwości się skończyły. No, może z wyjątkiem tego, że podczas którejś przewrotki spadł z łóżka. Jemu w chwilach drzemki, bo takie jednak miał, też śniły się koszmary i też leciał samolotem, lecz zgodnie z jego naturą nie towarzyszył mu Drakula, a Lukrecja, na którą już od dawna ostrzył sobie zęby. Dlaczego do tej pory nie skonsumował tak łakomego i – zdawałoby się – łatwego kąska, sam sobie zadawał pytanie. Może właśnie dlatego. Bo Łysek uwielbiał uwodzić kobiety.
           Trzeci z koleżeństwa, Paterolek, miał jeszcze gorzej. Wszystkie wypite kawy zwrócił w toalecie. Zajęło mu to niemal całą noc. Rano koledzy znaleźli go drzemiącego, z głową opartą na desce sedesowej.
           Ale prawdziwy odlot miał dopiero Wygibautas. Zwłaszcza, że w kawiarni zamówił sobie jeszcze jedną, nadprogramową kawę. Zrobił to mimo ostrzeżenia bardzo miłej i uprzejmej kelnerki. Kosztowało go to nie tylko nieprzespaną noc, lecz także wizytę na ostrym dyżurze, dokąd zawiozło go wezwane pogotowie. Jego dolegliwość nazwano wstrząsem ciśnieniowym. Zastosowano płukanie żołądka i zaaplikowano mu sporą dawkę leków na obniżenie ciśnienia.
           Takim wstrząsającym akordem zakończyły się dla nich ostatnie studenckie wakacje. Za rok już nie będzie czasu na takie ekscesy, bo trzeba będzie pójść do pracy.

           cdn…

sobota, 23 maja 2020

321. Nomen omen

           Warsztat naprawy samochodów „Gruchot” różnił się od konkurencyjnego warsztatu naprawy samochodów „Wyklepajko”, można by rzec, zasadniczo. W „Gruchocie”, wbrew nazwie będącej jednocześnie nazwiskiem właściciela warsztatu, robotę wykonywano bardzo solidnie i naprawiony pojazd nigdy nie wracał do poprawki. W „Wyklepajce”, tu nazwa zakładu również była nazwiskiem właściciela, było na odwrót. Filozofia Wyklepajki była prosta: tanio i byle jak. U niego pojazd wielokrotnie wracał do poprawki. Summa summarum zapłata za wiele razy spartaczoną robotę była i tak wyższa niż za raz a dobrze wykonaną naprawę u konkurencji. Ale oba zakłady funkcjonowały i chyba miały się dobrze, bo były znane w Bździochowej Dolinie i w każdym zawsze było sporo klientów. W „Gruchocie” – tych, których było stać na zapłacenie jednorazowej wyższej zapłaty za dobrze wykonaną robotę, w „Wyklepajce” – tych, których zasoby finansowe pozwalały jedynie na zapłatę tańszej, gorszej jakości roboty, chociaż ci właśnie w sumie zostawiali za kilkurazową naprawę jednej usterki więcej, ale za to rozłożone w pewnym sensie na raty.
           Ale i u „Gruchota” pewnego razu zdarzył się fiks, choć – prawdę mówiąc – nie był on stricte związany z pracą naprawczą. Tę pracę spowodował dopiero skutek. Być może cała sprawa wzięła się z roztargnienia właściciela zakładu, który o czymś zapomniał, bo już kiedyś, w młodości, przydarzyła mu się podobna historia. Otóż, wtedy, w młodości, jako posiadacz „malucha”, czyli autka marki fiat 126p, chciał podjechać pod grupkę swoich kolegów i gwałtownie hamując, trochę ich przestraszyć. Pech chciał, że akurat w takim momencie zawiodły w „maluchu” hamulce i tylko refleks kolegów, którzy błyskawicznie rozpierzchli się na boki, uchronił ich przed tragedią. Prawdopodobnie też wtedy, w rozbitym o mur samochodzie Gruchot powziął decyzję co do przyszłego zawodu.
           Cóż, chyba jednak pamięć, tak jak wcześniej hamulce w „maluchu”, zawiodły Gruchota, bo historia powtórzyła się niemal dokładnie co do joty. Może tylko efekt był bardziej spektakularny. Zdarzyło się bowiem, że w dobrze już wtedy prosperującym warsztacie znalazł się luksusowy samochód, w którym należało naprawić jakiś drobiazg. Właściciel, pan Gruchot, miał zamiar właśnie przestawić tę wypasioną furę, jak ją nazywano, a takiego określenia prawdopodobnie używano w każdym warsztacie i nie tylko w warsztacie, na sąsiednie stanowisko, gdy zza szyby ujrzał ucznia (w myślach nazywanego sztyftem), który bardzo dokładnie, acz powoli czyścił narzędzia i równie starannie układał je w szafce. W innych okolicznościach za tę staranność byłby pochwalony, lecz nawał pracy był ogromny, a takie czynności, według majstra, należało wykonywać na fajrant.
           Toteż w majstrze, że tak powiem, się zagotowało i postanowił sztyfta „wyprostować”. Odpalił furę i gwałtownie ruszył w kierunku ucznia. Niestety przy gwałtownym hamowaniu noga ześliznęła mu się z pedału hamulca na pedał gazu i fura wyrwała do przodu z jeszcze większym impetem niż przed chwilą. Tylko refleks majstra uchronił go przed masakrą. Gwałtownie skręcił kierownicą i… uderzył w ścianę. Masakra była, ale z fury.
           Dobrze się musiał później nauwijać, aby błyskawicznie doprowadzić pojazd do stanu pierwotnego, ale na szczęście znał się na dobrej robocie, bo tak wyprowadził furę, że właściciel niczego nie poznał.
           A sztyft? Nawet nie zauważył całego zamieszania i bez przerwy z namaszczeniem czyścił i układał narzędzia. Dopiero huk uderzenia auta o ścianę spowodował, że odwrócił głowę. Ale tylko na chwilę. Ze spokojem skonstatował to, co się stało, po czym wrócił do przerwanego zajęcia.

           cdn…

sobota, 16 maja 2020

320. Niby wypadki przy pracy

           W Przedsiębiorstwie Zgrubnego Dokręcania Śrub, na stanowisku przedzgrubnego dokręcacza pracował niejaki Gwinciuk. Był to, jak mawiano, właściwy człowiek na właściwym miejscu. Nie wiadomo, czy przypadkiem, czy też nie, ale jego, tak samo jak prezesa Zaskurniaka, wołano wyłącznie po nazwisku. Imię jakby nie istniało. Gwinciuk bodaj jako jedyny nie drwił z otwartego „u” w nazwisku prezesa i jako dowód właściwej pisowni prezesowego nazwiska podawał pisownię swojego, także przez „u” otwarte. Można by powiedzieć, że trafił swój na swego. Przynajmniej pod tym względem.
           Ale tych względów było więcej, czego nawet sam prezes się nie domyślał. Trzeba by tu dodać, że mimo takiego pochlebczo oddanego stosunku pracownika do prezesa, nie był on wcale przez władzę zwierzchnią faworyzowany. Po prostu prezes miał zawsze na widoku koniec swego nosa i bardziej dbał o stojących w garażu pięć mercedesów niż o załogę przedsiębiorstwa. W tym również Gwinciuka. Więc Gwinciuk robił swoje w myśl panującej opinii, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, czyli że trafił swój na swego. A cichaczem robił inne swoje. Właśnie to, czego się prezes Zaskurniak nawet nie domyślał.
           Bździochową Dolinę jak i całe kresy Kresów Wschodnich oraz resztę kraju owładnęła w tym czasie fala wyjazdów handlowych do sąsiedniego państwa, tego leżącego po zachodniej stronie, gdyby spojrzeć na mapę. Na tej fali surfował też Gwinciuk i był w tym sprawny jak mało kto.
           Ale wróćmy jeszcze do pracy Gwinciuka i przyjrzyjmy się jego wysiłkom na stanowisku, które zajmował. Czynność przedzgrubnego dokręcania śrub wymagała dość prostych narzędzi – młotka i przecinaka. Nie będę się wdawał w szczegóły i dokładnie opisywał, o co w tym chodziło, choćby dlatego, aby nie posądzono mnie o zdradzanie tajemnic zawodowych przedsiębiorstwa. Czytelnik sam sobie może wyobrazić, jak taka praca wyglądała. Można jedynie dodać, że była to praca dość niebezpieczna, wymagająca skupienia i precyzyjnego użycia siły mięśni przedramienia. Nie miało znaczenia – lewego czy prawego, bowiem robotę tę mógł wykonywać zarówno pracownik prawo jak i leworęczny. Gwinciuk akurat był praworęczny, co w opisanej niżej kwestii niczego nie zmienia. Trzeba mi wierzyć na słowo.
           Od pewnego czasu Gwinciuk jednak popełniał błędy i niemal regularnie kaleczył się w dłoń. Zgodnie z przepisami uznawano takie zdarzenie za wypadek przy pracy, co skutkowało spisaniem stosownego protokołu, ustaleniem przyczyn i wysnuciem wniosków, na podstawie których powinno się poczynić odpowiednie kroki przeciwdziałające występowaniu takich zdarzeń w przyszłości. Tyle teoria. W praktyce wyglądało to zupełnie inaczej. Jakby się bowiem pracownicy odpowiednio wyspecjalizowanych komórek przedsiębiorstwa nie starali, zapobiegać kolejnym takim zdarzeniom się nie udawało. Gwinciuk co rusz ranił sobie rękę i tyle.
           Kiedy po latach, gdy zarówno Gwinciuk, jak i behapowiec (dla niewtajemniczonych – behapowiec to pracownik zajmujący się sprawami bezpieczeństwa i higieny pracy w zakładzie), który całym tym powypadkowym majdanem się zajmował, obaj panowie spotkali się przypadkiem Pod Upadłym Aniołem, gdzie przy piwie, a raczej kolejnych piwach, pogadali sobie – jak się zwykło określać – o starych, dobrych czasach.
           Po którymś piwie Gwinciuk zwierzył się byłemu behapowcowi, że te wypadki nie były wcale przypadkowe. Były behapowiec aż rozdziawił usta ze zdumienia, bo któż by chciał sam siebie kaleczyć i zadawać ból. Ale Gwinciuk mu to zaraz wyjaśnił.
           – Widzisz – mówił. – Jeździłem wtedy regularnie na handel, z którego miałem kilka takich pensji jak w przedsiębiorstwie. Potrzebowałem na to wolne dni, bo nie miałem tyle urlopu. A poza tym chciałem mieć ten urlop, aby móc wesoło wydawać część z tych dodatkowo zarobionych pieniędzy. Przypomnij sobie, jak często i w jakie dni przydarzały mi się te rzekome wypadki. Zawsze był to czwartek. Z racji tego, że były to drobne skaleczenia, dostawałem tylko jeden dzień wolnego, czyli piątek. I to mi wystarczało. W piątek organizowałem towar i go wiozłem, w sobotę handlowałem, wracałem w niedzielę i w poniedziałek jakby nigdy nic przychodziłem do pracy. W ten sposób wychodziłem na swoje.
           – No, ale było to naciąganie zakładu i psuło statystyki – zaoponował były behapowiec, z wrażenia aż unosząc się na krześle.
           – A cóż mnie to obchodziło. Chciałem zarobić na nowe mieszkanie. I zarobiłem.
           – No tak. Zaskurniak widział tylko swoje mercedesy. Reszta go nie obchodziła. – Smutek a zarazem jakby wyraz zrozumienia zawitały na twarzy byłego behapowca.
           – Można by powiedzieć – zaśmiał się Gwinciuk – że prezes zafundował mi mieszkanie. To dlatego zawsze go chwaliłem.
           Teraz śmiali się już obaj. Gwinciuk śmiał się z tego, że tak sprytnie przechytrzył prezesa. Stawiał kolejne piwa, gdyż uważał byłego behapowca za ofiarę swoich krętactw i należało mu się choć drobne zadośćuczynienie. Były behapowiec zaś śmiał się z tego, że i on ma swoją tajemnicę, której nikomu nie zdradził i nigdy nie zdradzi, bo i on upiekł przy tym swoją pieczeń, o czym także nie wiedział prezes i czego nawet się nie domyślał siedzący po drugiej stronie stolika i płacący za piwa były przedzgrubny dokręcacz śrub.

           cdn…

sobota, 9 maja 2020

319. Pójdź, dziecię…

           Wejście Cyprka Szczypieżonka na dyrekcyjną naradę i zademonstrowanie zebranemu tam gronu ni z gruszki, ni z pietruszki wzoru Einsteina, które wszystkich wprawiło w osłupienie (oczywiście nie sam wzór, powszechnie znany, a występ, czyli wtargnięcie Cyprka), miało swoje uzasadnienie. Ale zanim się ono znalazło i dotarło do wszystkich zainteresowanych, upłynęło trochę czasu. Tymczasem pozostali laboranci w dziale projektowo-konstrukcyjnym zaczęli patrzeć na swojego kolegę po fachu z lekkim zdziwieniem. O ile ogólnie było wiadomo, czego można się spodziewać po Bronsiu Wyżłopie, o tyle Cyprek okazał się nieprzewidywalny. Dlatego niektórzy za plecami Szczypieżonka kręcili nieznacznie kółko na czole z wymownym wzrokiem wskazującym obiekt godny tego kółka.
           W ciągu tygodnia, z sytuacji tej miał ubaw nie tylko dział, zatrudniający Cyprka, lecz śmiała się z tego bodaj cała Fabryka Sztućców Dwukrotnego Użytku. W ciągu miesiąca wiedziały o tym Bździochy, a po dwóch miesiącach historię tę podawali sobie z ust do ust wszyscy mieszkańcy Bździochowej Doliny.
           Znalazł się jednak mądry, który rozszyfrował rzecz całą. Według jego teorii, rozwiązania należało szukać w fanatycznej religijności delikwenta i związanym z nią specyficznym spojrzeniem na otaczający świat. Szczypieżonek uważał na przykład, że pieśniami można określać wyłącznie utwory o religijnej treści. Wszystkie pozostałe dzieła to po prostu piosenki. Tym mądrym, który znalazł wyjaśnienie dziwnego występu Cyprka na naradzie, okazał się jego laboratoryjny kolega, Szkiełek Oczko. Znalazł on w internecie wyjaśnienie wzoru Einsteina, gdzie po prostu napisano, że ten najsłynniejszy wzór fizyczny świata jest dla wielu symbolem nowoczesnej fizyki lub nawet prawie obiektem religijnego zafascynowania. I tak w istocie musiało być.
           Dyrektor fabryki zastanawiał się nawet, czy taki oryginał nie powinien poszukać sobie pracy w bardziej oryginalnym miejscu, choćby w przykościelnej salce katechetycznej. Jakimś cudem takie dyrektorskie przemyślenie wymknęło się z jego gabinetu i dotarło do Cyprka. A ten doszedł do wniosku, że trzeba zacząć działać, bo tak dobrze jak tutaj nie będzie mu nigdzie. Toteż zebrał się na odwagę (teraz potrzebował odwagi, bo wtedy, wpadając ze swoją einsteinowską rewelacją na naradę, nie wiedział, że jest na niej dyrektor, a jak już wpadł, głupio było się wycofać), której mu teraz nieco zabrakło i zapukał w drzwi dyrektorskiego gabinetu. Wszedł pełen skruchy, a ponieważ dyrektor był akurat w dobrym humorze, rozmowa była krótka.
           – Dzień dobry. Panie dyrektorze, przychodzę do pana jak do ojca.
           To były słowa powitalne Cyprka. Dyrektor zaś, znany z dowcipu i refleksu, odrzekł:
           – Pójdź, dziecię, ja cię uczyć każę.
           Po czym Cyprka odprawił, a na odchodnym rzucił jeszcze:
           – Idź i nie grzesz więcej.
           Może to się wydać śmieszne, lecz po tych słowach Szczypieżonek uznał dyrektora za wysoce religijnego i zaczął go traktować niemal z bogobojnym namaszczeniem.
Na coniedzielnych mszach zaś robił to co zwykle, czyli taksował niby obojętnym, jednak analitycznym wzrokiem urodę, a ściślej budowę zgromadzonych tam ciał kobiecych, prawdopodobnie faworyzując w tej analizie cudze żony.
           Tu Bronsiu Wyżłop, gdyby chadzał do kościoła, mógłby odpłacić się Cyprkowi złośliwością, i to jego obmacywanie wzrokiem pań nazwać tak jak Cyprek nazwał niegdyś jego pracę, czyli po prostu babrolizą.

           cdn…

sobota, 2 maja 2020

318. Pięknym za nadobne

           Pyrtek Niefartek, kierowca dostawczaka, nie miał szczęścia do pracodawców, mimo że w Bździochach było wiele firm transportowych. Pyrtek wiecznie był w drodze. Nie tylko jako kierowca, ale też jako człowiek. I chociaż wiele razy zmieniał pracę, prędzej czy później okazywało się, że znowu źle trafił. Najczęściej bywało, że musiał pracować o wiele dłużej niżby wynikało z umowy, a pretekstem zawsze była konieczność rozwoju firmy, która ciągle była na dorobku, i fakt, że podobno w danej firmie zarobki są najlepsze w branży, więc nie ma co narzekać. Ilekroć Niefartek decydował się na zmianę pracy, w końcu okazywało się, że musi się godzić (podobno dla własnego dobra) na bezwzględne warunki pracodawcy, jego oczekiwania zaś są nieistotne. Więc Pyrtek szukał dalej i przenosił się do kolejnej firmy.
           Takiego jednak niefartu jakiego zaznał w firmie „Speed Warzywo – Burak i Syn” nie doświadczył nigdy wcześniej. Pan nomen omen Burak, który tę firmę założył i rozkręcił, był wyjątkowym prostakiem. Filozofię jego życia można by ująć jednym zdaniem: „Świat według Buraka” i w tym zdaniu mieściło się wszystko. Największa mądrość i wszechwiedza na każdy temat. Gdybyż na tym można by było poprzestać. Ale nie. W tym miejscu wkraczała na scenę osobowość Buraka. Nieokrzesany, bezczelny cham, ładujący akumulatory za pomocą poniżania innych. A zwłaszcza pracowników, bo tych miał pod ręką, a ci dla chęci zachowania pracy godzili się na takie traktowanie.
           Kiedy więc Pyrtek Niefartek dostał się w jego łapy, zaczęły się takie jazdy, jakich nie zaznał w całym swoim dotychczasowym życiu. Wszystko, co się działo w firmie, zależało od humoru Buraka. A to była czysta loteria. Nikt nigdy nie wiedział, w jakim nastroju szef się pojawi w firmie. Nigdy też nie było wiadomo, co go może wyprowadzić z równowagi. Ulubionym jego zwrotem było: „Czy ty, kurwa, rozumiesz, co ja do ciebie mówię?”. Zdanie to wypowiadał tak głośno, że pewnie było słychać w połowie wsi. Mówiąc bardziej precyzyjnie, ryczał na pół Bździochów. Pyrtek znosił to i wiele innych obelg, a w duchu już planował odejście z firmy. Czarę goryczy przelał fakt, że Burak zabrał mu świąteczną premię. Zabrał mu ją pod pretekstem nieszanowania przez Pyrtka swojego przełożonego, czego, jak uważał, nie musi uzasadniać, a czego w żaden sposób nie dałoby się udowodnić. Pracownicy i tak wiedzieli, że wszystko zawsze zależy od tego, którą nogą Burak wstanie z łóżka. Tak więc za przedświąteczną harówę (Pyrtek rozwoził po sklepach warzywa) musiała Pyrtkowi wystarczyć satysfakcja z pracy dla Buraka.
           Ale skoro czara goryczy się przelała, po raz pierwszy Pyrtek postanowił nieco się na szefie odegrać. W dniu, w którym postanowił rozstać się z firmą, zapakował furgonetkę po dach i ruszył do odbiorców. Zatrzymał auto w okolicy sklepu najdalej położonego od firmy i ze służbowej komórki wysłał do szefa sms-a. Napisał, dlaczego zdecydował się zakończyć pracę dla niego. Przypomniał mu o tych wszystkich aktach poniżania, jakie mu zafundował Burak, a zakończył tę wyliczankę ukradzioną przez szefa premią. Tę ostatnią kwestę ujął tak: „Gdyby mi pan powiedział, że brakuje panu pieniędzy, i poprosił o nie, podarowałbym je panu. Ale pan mi je po prostu ukradł.” Oczami wyobraźni ujrzał wściekłość na twarzy Buraka po przeczytaniu czegoś takiego. Kropką nad „i” była wiadomość, że szef musi się domyślić, gdzie jest auto (a auto nie było wyposażone w nawigację satelitarną). Następnie przywrócił komórce ustawienia fabryczne, włożył komórkę do schowka, tam też umieścił kluczyki i pilota, po czym zatrzasnął drzwi auta. Z satysfakcją przypomniał sobie, że jest tylko jeden komplet kluczyków, bo szef zgubił pozostałe.
           Doświadczenie nauczyło Niefartka, że nie ma co liczyć na sprawiedliwość boską. Należy ją wymierzać tu, na tym świecie. Z satysfakcją wsiadł w autobus i pojechał do domu.

           cdn…