Warsztat
naprawy samochodów „Gruchot” różnił się od konkurencyjnego
warsztatu naprawy samochodów „Wyklepajko”, można by rzec,
zasadniczo. W „Gruchocie”, wbrew nazwie będącej jednocześnie
nazwiskiem właściciela warsztatu, robotę wykonywano bardzo
solidnie i naprawiony pojazd nigdy nie wracał do poprawki. W
„Wyklepajce”, tu nazwa zakładu również była nazwiskiem
właściciela, było na odwrót. Filozofia Wyklepajki była prosta:
tanio i byle jak. U niego pojazd wielokrotnie wracał do poprawki.
Summa summarum zapłata za wiele razy spartaczoną robotę była i
tak wyższa niż za raz a dobrze wykonaną naprawę u konkurencji.
Ale oba zakłady funkcjonowały i chyba miały się dobrze, bo były znane w Bździochowej Dolinie i w
każdym zawsze było sporo klientów. W „Gruchocie” – tych,
których było stać na zapłacenie jednorazowej wyższej zapłaty za
dobrze wykonaną robotę, w „Wyklepajce” – tych, których
zasoby finansowe pozwalały jedynie na zapłatę tańszej, gorszej
jakości roboty, chociaż ci właśnie w sumie zostawiali za
kilkurazową naprawę jednej usterki więcej, ale za to rozłożone w
pewnym sensie na raty.
Ale i u
„Gruchota” pewnego razu zdarzył się fiks, choć – prawdę
mówiąc – nie był on stricte związany z pracą naprawczą. Tę
pracę spowodował dopiero skutek. Być może cała sprawa wzięła
się z roztargnienia właściciela zakładu, który o czymś
zapomniał, bo już kiedyś, w młodości, przydarzyła mu się
podobna historia. Otóż, wtedy, w młodości, jako posiadacz
„malucha”, czyli autka marki fiat 126p, chciał podjechać pod
grupkę swoich kolegów i gwałtownie hamując, trochę ich
przestraszyć. Pech chciał, że akurat w takim momencie zawiodły w
„maluchu” hamulce i tylko refleks kolegów, którzy błyskawicznie
rozpierzchli się na boki, uchronił ich przed tragedią.
Prawdopodobnie też wtedy, w rozbitym o mur samochodzie Gruchot
powziął decyzję co do przyszłego zawodu.
Cóż,
chyba jednak pamięć, tak jak wcześniej hamulce w „maluchu”,
zawiodły Gruchota, bo historia powtórzyła się niemal dokładnie
co do joty. Może tylko efekt był bardziej spektakularny. Zdarzyło
się bowiem, że w dobrze już wtedy prosperującym warsztacie
znalazł się luksusowy samochód, w którym należało naprawić
jakiś drobiazg. Właściciel, pan Gruchot, miał zamiar właśnie
przestawić tę wypasioną furę, jak ją nazywano, a takiego
określenia prawdopodobnie używano w każdym warsztacie i nie tylko
w warsztacie, na sąsiednie stanowisko, gdy zza szyby ujrzał ucznia
(w myślach nazywanego sztyftem), który bardzo dokładnie, acz
powoli czyścił narzędzia i równie starannie układał je w
szafce. W innych okolicznościach za tę staranność byłby
pochwalony, lecz nawał pracy był ogromny, a takie czynności,
według majstra, należało wykonywać na fajrant.
Toteż w
majstrze, że tak powiem, się zagotowało i postanowił sztyfta
„wyprostować”. Odpalił furę i gwałtownie ruszył w kierunku
ucznia. Niestety przy gwałtownym hamowaniu noga ześliznęła mu się
z pedału hamulca na pedał gazu i fura wyrwała do przodu z jeszcze
większym impetem niż przed chwilą. Tylko refleks majstra uchronił
go przed masakrą. Gwałtownie skręcił kierownicą i… uderzył w
ścianę. Masakra była, ale z fury.
Dobrze się
musiał później nauwijać, aby błyskawicznie doprowadzić pojazd
do stanu pierwotnego, ale na szczęście znał się na dobrej
robocie, bo tak wyprowadził furę, że właściciel niczego nie
poznał.
A sztyft?
Nawet nie zauważył całego zamieszania i bez przerwy z
namaszczeniem czyścił i układał narzędzia. Dopiero huk uderzenia
auta o ścianę spowodował, że odwrócił głowę. Ale tylko na
chwilę. Ze spokojem skonstatował to, co się stało, po czym wrócił
do przerwanego zajęcia.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz