sobota, 23 maja 2020

321. Nomen omen

           Warsztat naprawy samochodów „Gruchot” różnił się od konkurencyjnego warsztatu naprawy samochodów „Wyklepajko”, można by rzec, zasadniczo. W „Gruchocie”, wbrew nazwie będącej jednocześnie nazwiskiem właściciela warsztatu, robotę wykonywano bardzo solidnie i naprawiony pojazd nigdy nie wracał do poprawki. W „Wyklepajce”, tu nazwa zakładu również była nazwiskiem właściciela, było na odwrót. Filozofia Wyklepajki była prosta: tanio i byle jak. U niego pojazd wielokrotnie wracał do poprawki. Summa summarum zapłata za wiele razy spartaczoną robotę była i tak wyższa niż za raz a dobrze wykonaną naprawę u konkurencji. Ale oba zakłady funkcjonowały i chyba miały się dobrze, bo były znane w Bździochowej Dolinie i w każdym zawsze było sporo klientów. W „Gruchocie” – tych, których było stać na zapłacenie jednorazowej wyższej zapłaty za dobrze wykonaną robotę, w „Wyklepajce” – tych, których zasoby finansowe pozwalały jedynie na zapłatę tańszej, gorszej jakości roboty, chociaż ci właśnie w sumie zostawiali za kilkurazową naprawę jednej usterki więcej, ale za to rozłożone w pewnym sensie na raty.
           Ale i u „Gruchota” pewnego razu zdarzył się fiks, choć – prawdę mówiąc – nie był on stricte związany z pracą naprawczą. Tę pracę spowodował dopiero skutek. Być może cała sprawa wzięła się z roztargnienia właściciela zakładu, który o czymś zapomniał, bo już kiedyś, w młodości, przydarzyła mu się podobna historia. Otóż, wtedy, w młodości, jako posiadacz „malucha”, czyli autka marki fiat 126p, chciał podjechać pod grupkę swoich kolegów i gwałtownie hamując, trochę ich przestraszyć. Pech chciał, że akurat w takim momencie zawiodły w „maluchu” hamulce i tylko refleks kolegów, którzy błyskawicznie rozpierzchli się na boki, uchronił ich przed tragedią. Prawdopodobnie też wtedy, w rozbitym o mur samochodzie Gruchot powziął decyzję co do przyszłego zawodu.
           Cóż, chyba jednak pamięć, tak jak wcześniej hamulce w „maluchu”, zawiodły Gruchota, bo historia powtórzyła się niemal dokładnie co do joty. Może tylko efekt był bardziej spektakularny. Zdarzyło się bowiem, że w dobrze już wtedy prosperującym warsztacie znalazł się luksusowy samochód, w którym należało naprawić jakiś drobiazg. Właściciel, pan Gruchot, miał zamiar właśnie przestawić tę wypasioną furę, jak ją nazywano, a takiego określenia prawdopodobnie używano w każdym warsztacie i nie tylko w warsztacie, na sąsiednie stanowisko, gdy zza szyby ujrzał ucznia (w myślach nazywanego sztyftem), który bardzo dokładnie, acz powoli czyścił narzędzia i równie starannie układał je w szafce. W innych okolicznościach za tę staranność byłby pochwalony, lecz nawał pracy był ogromny, a takie czynności, według majstra, należało wykonywać na fajrant.
           Toteż w majstrze, że tak powiem, się zagotowało i postanowił sztyfta „wyprostować”. Odpalił furę i gwałtownie ruszył w kierunku ucznia. Niestety przy gwałtownym hamowaniu noga ześliznęła mu się z pedału hamulca na pedał gazu i fura wyrwała do przodu z jeszcze większym impetem niż przed chwilą. Tylko refleks majstra uchronił go przed masakrą. Gwałtownie skręcił kierownicą i… uderzył w ścianę. Masakra była, ale z fury.
           Dobrze się musiał później nauwijać, aby błyskawicznie doprowadzić pojazd do stanu pierwotnego, ale na szczęście znał się na dobrej robocie, bo tak wyprowadził furę, że właściciel niczego nie poznał.
           A sztyft? Nawet nie zauważył całego zamieszania i bez przerwy z namaszczeniem czyścił i układał narzędzia. Dopiero huk uderzenia auta o ścianę spowodował, że odwrócił głowę. Ale tylko na chwilę. Ze spokojem skonstatował to, co się stało, po czym wrócił do przerwanego zajęcia.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz