W
Przedsiębiorstwie Zgrubnego Dokręcania Śrub, na stanowisku
przedzgrubnego dokręcacza pracował niejaki Gwinciuk. Był to, jak
mawiano, właściwy człowiek na właściwym miejscu. Nie wiadomo,
czy przypadkiem, czy też nie, ale jego, tak samo jak prezesa
Zaskurniaka, wołano wyłącznie po nazwisku. Imię jakby nie
istniało. Gwinciuk bodaj jako jedyny nie drwił z otwartego „u”
w nazwisku prezesa i jako dowód właściwej pisowni prezesowego
nazwiska podawał pisownię swojego, także przez „u” otwarte.
Można by powiedzieć, że trafił swój na swego. Przynajmniej pod
tym względem.
Ale tych
względów było więcej, czego nawet sam prezes się nie domyślał.
Trzeba by tu dodać, że mimo takiego pochlebczo oddanego stosunku
pracownika do prezesa, nie był on wcale przez władzę zwierzchnią
faworyzowany. Po prostu prezes miał zawsze na widoku koniec swego
nosa i bardziej dbał o stojących w garażu pięć mercedesów niż
o załogę przedsiębiorstwa. W tym również Gwinciuka. Więc
Gwinciuk robił swoje w myśl panującej opinii, że jest właściwym
człowiekiem na właściwym miejscu, czyli że trafił swój na
swego. A cichaczem robił inne swoje. Właśnie to, czego się prezes
Zaskurniak nawet nie domyślał.
Bździochową
Dolinę jak i całe kresy Kresów Wschodnich oraz resztę kraju
owładnęła w tym czasie fala wyjazdów handlowych do sąsiedniego
państwa, tego leżącego po zachodniej stronie, gdyby spojrzeć na
mapę. Na tej fali surfował też Gwinciuk i był w tym sprawny jak
mało kto.
Ale wróćmy
jeszcze do pracy Gwinciuka i przyjrzyjmy się jego wysiłkom na
stanowisku, które zajmował. Czynność przedzgrubnego dokręcania
śrub wymagała dość prostych narzędzi – młotka i przecinaka.
Nie będę się wdawał w szczegóły i dokładnie opisywał, o co w
tym chodziło, choćby dlatego, aby nie posądzono mnie o zdradzanie
tajemnic zawodowych przedsiębiorstwa. Czytelnik sam sobie może
wyobrazić, jak taka praca wyglądała. Można jedynie dodać, że
była to praca dość niebezpieczna, wymagająca skupienia i
precyzyjnego użycia siły mięśni przedramienia. Nie miało
znaczenia – lewego czy prawego, bowiem robotę tę mógł wykonywać
zarówno pracownik prawo jak i leworęczny. Gwinciuk akurat był
praworęczny, co w opisanej niżej kwestii niczego nie zmienia.
Trzeba mi wierzyć na słowo.
Od pewnego
czasu Gwinciuk jednak popełniał błędy i niemal regularnie
kaleczył się w dłoń. Zgodnie z przepisami uznawano takie
zdarzenie za wypadek przy pracy, co skutkowało spisaniem stosownego
protokołu, ustaleniem przyczyn i wysnuciem wniosków, na podstawie
których powinno się poczynić odpowiednie kroki przeciwdziałające
występowaniu takich zdarzeń w przyszłości. Tyle teoria. W
praktyce wyglądało to zupełnie inaczej. Jakby się bowiem
pracownicy odpowiednio wyspecjalizowanych komórek przedsiębiorstwa
nie starali, zapobiegać kolejnym takim zdarzeniom się nie udawało.
Gwinciuk co rusz ranił sobie rękę i tyle.
Kiedy po
latach, gdy zarówno Gwinciuk, jak i behapowiec (dla
niewtajemniczonych – behapowiec to pracownik zajmujący się
sprawami bezpieczeństwa i higieny pracy w zakładzie), który całym
tym powypadkowym majdanem się zajmował, obaj panowie spotkali się
przypadkiem Pod Upadłym Aniołem, gdzie przy piwie, a raczej
kolejnych piwach, pogadali sobie – jak się zwykło określać –
o starych, dobrych czasach.
Po którymś
piwie Gwinciuk zwierzył się byłemu behapowcowi, że te wypadki nie
były wcale przypadkowe. Były behapowiec aż rozdziawił usta ze
zdumienia, bo któż by chciał sam siebie kaleczyć i zadawać ból.
Ale Gwinciuk mu to zaraz wyjaśnił.
– Widzisz
– mówił. – Jeździłem wtedy regularnie na handel, z którego
miałem kilka takich pensji jak w przedsiębiorstwie. Potrzebowałem
na to wolne dni, bo nie miałem tyle urlopu. A poza tym chciałem
mieć ten urlop, aby móc wesoło wydawać część z tych dodatkowo
zarobionych pieniędzy. Przypomnij sobie, jak często i w jakie dni
przydarzały mi się te rzekome wypadki. Zawsze był to czwartek. Z
racji tego, że były to drobne skaleczenia, dostawałem tylko jeden
dzień wolnego, czyli piątek. I to mi wystarczało. W piątek
organizowałem towar i go wiozłem, w sobotę handlowałem, wracałem
w niedzielę i w poniedziałek jakby nigdy nic przychodziłem do
pracy. W ten sposób wychodziłem na swoje.
– No, ale
było to naciąganie zakładu i psuło statystyki – zaoponował
były behapowiec, z wrażenia aż unosząc się na krześle.
– A cóż
mnie to obchodziło. Chciałem zarobić na nowe mieszkanie. I
zarobiłem.
– No tak.
Zaskurniak widział tylko swoje mercedesy. Reszta go nie obchodziła.
– Smutek a zarazem jakby wyraz zrozumienia zawitały na twarzy
byłego behapowca.
– Można
by powiedzieć – zaśmiał się Gwinciuk – że prezes zafundował
mi mieszkanie. To dlatego zawsze go chwaliłem.
Teraz
śmiali się już obaj. Gwinciuk śmiał się z tego, że tak
sprytnie przechytrzył prezesa. Stawiał kolejne piwa, gdyż uważał
byłego behapowca za ofiarę swoich krętactw i należało mu się
choć drobne zadośćuczynienie. Były behapowiec zaś śmiał się z
tego, że i on ma swoją tajemnicę, której nikomu nie zdradził i
nigdy nie zdradzi, bo i on upiekł przy tym swoją pieczeń, o czym
także nie wiedział prezes i czego nawet się nie domyślał
siedzący po drugiej stronie stolika i płacący za piwa były
przedzgrubny dokręcacz śrub.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz