sobota, 16 maja 2020

320. Niby wypadki przy pracy

           W Przedsiębiorstwie Zgrubnego Dokręcania Śrub, na stanowisku przedzgrubnego dokręcacza pracował niejaki Gwinciuk. Był to, jak mawiano, właściwy człowiek na właściwym miejscu. Nie wiadomo, czy przypadkiem, czy też nie, ale jego, tak samo jak prezesa Zaskurniaka, wołano wyłącznie po nazwisku. Imię jakby nie istniało. Gwinciuk bodaj jako jedyny nie drwił z otwartego „u” w nazwisku prezesa i jako dowód właściwej pisowni prezesowego nazwiska podawał pisownię swojego, także przez „u” otwarte. Można by powiedzieć, że trafił swój na swego. Przynajmniej pod tym względem.
           Ale tych względów było więcej, czego nawet sam prezes się nie domyślał. Trzeba by tu dodać, że mimo takiego pochlebczo oddanego stosunku pracownika do prezesa, nie był on wcale przez władzę zwierzchnią faworyzowany. Po prostu prezes miał zawsze na widoku koniec swego nosa i bardziej dbał o stojących w garażu pięć mercedesów niż o załogę przedsiębiorstwa. W tym również Gwinciuka. Więc Gwinciuk robił swoje w myśl panującej opinii, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, czyli że trafił swój na swego. A cichaczem robił inne swoje. Właśnie to, czego się prezes Zaskurniak nawet nie domyślał.
           Bździochową Dolinę jak i całe kresy Kresów Wschodnich oraz resztę kraju owładnęła w tym czasie fala wyjazdów handlowych do sąsiedniego państwa, tego leżącego po zachodniej stronie, gdyby spojrzeć na mapę. Na tej fali surfował też Gwinciuk i był w tym sprawny jak mało kto.
           Ale wróćmy jeszcze do pracy Gwinciuka i przyjrzyjmy się jego wysiłkom na stanowisku, które zajmował. Czynność przedzgrubnego dokręcania śrub wymagała dość prostych narzędzi – młotka i przecinaka. Nie będę się wdawał w szczegóły i dokładnie opisywał, o co w tym chodziło, choćby dlatego, aby nie posądzono mnie o zdradzanie tajemnic zawodowych przedsiębiorstwa. Czytelnik sam sobie może wyobrazić, jak taka praca wyglądała. Można jedynie dodać, że była to praca dość niebezpieczna, wymagająca skupienia i precyzyjnego użycia siły mięśni przedramienia. Nie miało znaczenia – lewego czy prawego, bowiem robotę tę mógł wykonywać zarówno pracownik prawo jak i leworęczny. Gwinciuk akurat był praworęczny, co w opisanej niżej kwestii niczego nie zmienia. Trzeba mi wierzyć na słowo.
           Od pewnego czasu Gwinciuk jednak popełniał błędy i niemal regularnie kaleczył się w dłoń. Zgodnie z przepisami uznawano takie zdarzenie za wypadek przy pracy, co skutkowało spisaniem stosownego protokołu, ustaleniem przyczyn i wysnuciem wniosków, na podstawie których powinno się poczynić odpowiednie kroki przeciwdziałające występowaniu takich zdarzeń w przyszłości. Tyle teoria. W praktyce wyglądało to zupełnie inaczej. Jakby się bowiem pracownicy odpowiednio wyspecjalizowanych komórek przedsiębiorstwa nie starali, zapobiegać kolejnym takim zdarzeniom się nie udawało. Gwinciuk co rusz ranił sobie rękę i tyle.
           Kiedy po latach, gdy zarówno Gwinciuk, jak i behapowiec (dla niewtajemniczonych – behapowiec to pracownik zajmujący się sprawami bezpieczeństwa i higieny pracy w zakładzie), który całym tym powypadkowym majdanem się zajmował, obaj panowie spotkali się przypadkiem Pod Upadłym Aniołem, gdzie przy piwie, a raczej kolejnych piwach, pogadali sobie – jak się zwykło określać – o starych, dobrych czasach.
           Po którymś piwie Gwinciuk zwierzył się byłemu behapowcowi, że te wypadki nie były wcale przypadkowe. Były behapowiec aż rozdziawił usta ze zdumienia, bo któż by chciał sam siebie kaleczyć i zadawać ból. Ale Gwinciuk mu to zaraz wyjaśnił.
           – Widzisz – mówił. – Jeździłem wtedy regularnie na handel, z którego miałem kilka takich pensji jak w przedsiębiorstwie. Potrzebowałem na to wolne dni, bo nie miałem tyle urlopu. A poza tym chciałem mieć ten urlop, aby móc wesoło wydawać część z tych dodatkowo zarobionych pieniędzy. Przypomnij sobie, jak często i w jakie dni przydarzały mi się te rzekome wypadki. Zawsze był to czwartek. Z racji tego, że były to drobne skaleczenia, dostawałem tylko jeden dzień wolnego, czyli piątek. I to mi wystarczało. W piątek organizowałem towar i go wiozłem, w sobotę handlowałem, wracałem w niedzielę i w poniedziałek jakby nigdy nic przychodziłem do pracy. W ten sposób wychodziłem na swoje.
           – No, ale było to naciąganie zakładu i psuło statystyki – zaoponował były behapowiec, z wrażenia aż unosząc się na krześle.
           – A cóż mnie to obchodziło. Chciałem zarobić na nowe mieszkanie. I zarobiłem.
           – No tak. Zaskurniak widział tylko swoje mercedesy. Reszta go nie obchodziła. – Smutek a zarazem jakby wyraz zrozumienia zawitały na twarzy byłego behapowca.
           – Można by powiedzieć – zaśmiał się Gwinciuk – że prezes zafundował mi mieszkanie. To dlatego zawsze go chwaliłem.
           Teraz śmiali się już obaj. Gwinciuk śmiał się z tego, że tak sprytnie przechytrzył prezesa. Stawiał kolejne piwa, gdyż uważał byłego behapowca za ofiarę swoich krętactw i należało mu się choć drobne zadośćuczynienie. Były behapowiec zaś śmiał się z tego, że i on ma swoją tajemnicę, której nikomu nie zdradził i nigdy nie zdradzi, bo i on upiekł przy tym swoją pieczeń, o czym także nie wiedział prezes i czego nawet się nie domyślał siedzący po drugiej stronie stolika i płacący za piwa były przedzgrubny dokręcacz śrub.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz