W ranach
odwilży politycznej Portek Niefartek postanowił dorobić sobie
nieco do pensji w twardszej walucie. Boom na wyjazdy do zachodniego
sąsiada był ogromny i Portek postanowił włączyć się w nurt
ludzi zaradnych, którzy dzięki wyjazdom na saksy dorabiali się
znacznych majątków, bądź też tylko podreperowywali swoje domowe
budżety. Nieważne było, że wydawano tylko wizy turystyczne, praca
na czarno kwitła, przysparzając korzyści obu stronom. Wystarczyło
tylko okazać na granicy, że się dysponuje kwotą dwustu marek, i
już można było rozglądać się za robotą. Najczęściej jednak
jechano na gotowe, z zaproszeniem do odwiedzin w ręku. Wtedy nawet
tej skromnej kwoty w postaci dwustu marek nie wymagano. Ale, czy
wymagano, czy nie, schody musiały być. Przynajmniej po tej stronie
granicy, czyli po bździochowskiej. Niefartek nie był tu wyjątkiem.
Na drodze stawały mu nie tylko przepisy, ale i sam los. Pewnie pra…
pra…, nie przypadkiem przyjęli takie nazwisko. Miało się ono
mścić na kolejnych pokoleniach. I to się sprawdzało. Mściło się
aż miło.
Dla
Niefartka schody zaczęły się wraz z otwarciem pierwszych drzwi w
bździochowskim komisariacie, gdzie w wydziale paszportowym należało
pobrać kwestionariusz, na podstawie którego wydawano paszport.
Ledwo Portek uchylił drzwi, kierownik owego wydziału wydarł się
na niego, nie oszczędzając strun głosowych:
– Co? Do
Różyłły jedziesz?!
Wrzask był
tak wielki, że pracownica zza sąsiedniego biurka wyskoczyła jak z
procy i zaczęła uspokajać szefa.
– Kaziu,
uspokój się – mówiła kojącym głosem. – Uspokój się. Może
pan przyszedł w innej sprawie. – Ta spokojna, ciepła przemowa
musiała trafić do rozindyczonego przełożonego, bo w rzeczy samej
uspokoił się i dodał tylko:
–No, no,
nie ty pierwszy i nie ostatni.
Ze
zdziwioną miną Portek pobrał kwestionariusz, tłumacząc na
odchodnym:
– Nie
znam żadnego Różyłły. Nie wiem, o kogo chodzi.
W każdym
razie po miesiącu paszport mu wydano. Teraz należało błyskawicznie
załatwić wizę, bo do planowego wyjazdu został jeden dzień. W tej
sprawie należało się udać do stolicy. Tuż po pracy, a pracował,
przypomnijmy, w Przedsiębiorstwie Produkcji Rzeczy Pożądanych,
planował wsiąść do autobusu i udać się do stolicy, do ambasady
Niemiec. Tyle że w dniu wyjazdu Portek poczuł, że jest lekko
przeziębiony. Na wszelki wypadek zaaplikował sobie sporą dawkę
leków. Żeby nie było niespodzianek. Ale niespodzianki oczywiście
były. Czy zadziałała klątwa nazwiska? Nie wiadomo. W pewnym
momencie poczuł, że puchnie. Nie zwlekając, pobiegł do
ambulatorium, gdzie bystra pielęgniarka zaaplikowała mu zastrzyk
przeciwwstrząsowy i wezwała pogotowie. Tym sposobem Portek zamiast
w autobusie do stolicy znalazł się w szpitalu.
Na
szpitalnym łóżku Portek porządnie się wyspał, wypocił, po czym
poczuł, że jest zdrowy. Zegarek wyraźnie pokazywał, że na
autobus już nie zdąży, a to wyraźnie uaktywniło jego nerwy. Ado
tego jakby na zawołanie weszła salowa i dała mu słoiczek na mocz
na następny dzień.
– To ja
tu zostanę do jutra? – zapytał Portek.
– To się
jeszcze okaże, jak długo – rzuciła z troską pielęgniarka i
wyszła.
Zdruzgotany
Portek siedział na łóżku i energicznie majtał nogami.
– Coś
pan taki nerwowy? – wtrącił się pacjent z sąsiedniego łóżka.
– Bo
właśnie powinienem teraz siedzieć w autobusie do Warszawy –
odparł Portek. – Muszę stąd natychmiast wyjść.
– To się
pan zwolnij na własne życzenie.
Portek,
któremu takie rozwiązanie nie przyszło do głowy, nabrał wiatru w
żagle. Nabiegał się, żeby to załatwić, bo lekarz, który mógłby
wydać zgodę, już wyszedł ze szpitala, a jeszcze nie dotarł do
domu, o czym poinformowała Portka pielęgniarka po kilku próbach
telefonicznych. Udało mu się wreszcie opuścić szpital. Przegryzł
tylko co nieco i „poszedł na stopa”, jak mawiano na podróżowanie
autostopem. W środku nocy był w Warszawie, odstał swoje w
dłuuugiej kolejce przed ambasadą i wreszcie około południa z
podbitą wizą w paszporcie był prawie gotów do wyjazdu na saksy.
Od
znajomego pożyczył wymaganą kwotę w twardej walucie i po
załatwieniu jeszcze bezpłatnego urlopu, przez dwa miesiące tyrał,
a serce mu rosło proporcjonalnie do puchnięcia portfela.
Po powrocie
prócz zwrotu paszportu czekała go rozmowa z dwoma smutnymi panami,
czuwającymi, aby niemieckość nie rozgościła się zbytnio w
polskich sercach. Portek nauczony doświadczeniem kłamał jak z nut:
Nikogo nie
widziałem, z nikim nie rozmawiałem, nikt się mnie o nic nie pytał.
Przez dwa miesiące nic innego nie robiłem, tylko zwiedzałem.
Panowie wiedzieli, że portek kłamie, Portek wiedział, że panowie
mu nie wierzą, protokół został spisany i tak zakończył się
pierwszy pobyt Portka w Niemczech.
No, może
jeszcze się nie zakończył, bo Portek za dwa miesiące pracy w
restauracyjnej kuchni kupił sobie wymarzony samochód. Oczywiście
wymarzony w sensie, że w ogóle samochód. Używany. Bo wówczas,
aby zarobić na fabrycznie nowe auto, szaremu obywatelowi na etacie
życia by nie starczyło.
A Różyłło, jak się później Portek dowiedział,
to był ziomal, który wyjechał do Niemiec na stałe i stamtąd
przysyłał zaproszenia, dzięki którym mogli wyjeżdżać nawet ci,
którzy nie mogli uciułać nawet wymaganych dwustu marek.
Organizował im pracę i pobierał od tego procent. Zaproszeń było
tak wiele, że w końcu kierownikowi referatu paszportowego puściły
nerwy.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz