sobota, 11 lipca 2020

328. Pora na saksy

           W ranach odwilży politycznej Portek Niefartek postanowił dorobić sobie nieco do pensji w twardszej walucie. Boom na wyjazdy do zachodniego sąsiada był ogromny i Portek postanowił włączyć się w nurt ludzi zaradnych, którzy dzięki wyjazdom na saksy dorabiali się znacznych majątków, bądź też tylko podreperowywali swoje domowe budżety. Nieważne było, że wydawano tylko wizy turystyczne, praca na czarno kwitła, przysparzając korzyści obu stronom. Wystarczyło tylko okazać na granicy, że się dysponuje kwotą dwustu marek, i już można było rozglądać się za robotą. Najczęściej jednak jechano na gotowe, z zaproszeniem do odwiedzin w ręku. Wtedy nawet tej skromnej kwoty w postaci dwustu marek nie wymagano. Ale, czy wymagano, czy nie, schody musiały być. Przynajmniej po tej stronie granicy, czyli po bździochowskiej. Niefartek nie był tu wyjątkiem. Na drodze stawały mu nie tylko przepisy, ale i sam los. Pewnie pra… pra…, nie przypadkiem przyjęli takie nazwisko. Miało się ono mścić na kolejnych pokoleniach. I to się sprawdzało. Mściło się aż miło.
           Dla Niefartka schody zaczęły się wraz z otwarciem pierwszych drzwi w bździochowskim komisariacie, gdzie w wydziale paszportowym należało pobrać kwestionariusz, na podstawie którego wydawano paszport. Ledwo Portek uchylił drzwi, kierownik owego wydziału wydarł się na niego, nie oszczędzając strun głosowych:
           – Co? Do Różyłły jedziesz?!
           Wrzask był tak wielki, że pracownica zza sąsiedniego biurka wyskoczyła jak z procy i zaczęła uspokajać szefa.
           – Kaziu, uspokój się – mówiła kojącym głosem. – Uspokój się. Może pan przyszedł w innej sprawie. – Ta spokojna, ciepła przemowa musiała trafić do rozindyczonego przełożonego, bo w rzeczy samej uspokoił się i dodał tylko:
           –No, no, nie ty pierwszy i nie ostatni.
           Ze zdziwioną miną Portek pobrał kwestionariusz, tłumacząc na odchodnym:
           – Nie znam żadnego Różyłły. Nie wiem, o kogo chodzi.
           W każdym razie po miesiącu paszport mu wydano. Teraz należało błyskawicznie załatwić wizę, bo do planowego wyjazdu został jeden dzień. W tej sprawie należało się udać do stolicy. Tuż po pracy, a pracował, przypomnijmy, w Przedsiębiorstwie Produkcji Rzeczy Pożądanych, planował wsiąść do autobusu i udać się do stolicy, do ambasady Niemiec. Tyle że w dniu wyjazdu Portek poczuł, że jest lekko przeziębiony. Na wszelki wypadek zaaplikował sobie sporą dawkę leków. Żeby nie było niespodzianek. Ale niespodzianki oczywiście były. Czy zadziałała klątwa nazwiska? Nie wiadomo. W pewnym momencie poczuł, że puchnie. Nie zwlekając, pobiegł do ambulatorium, gdzie bystra pielęgniarka zaaplikowała mu zastrzyk przeciwwstrząsowy i wezwała pogotowie. Tym sposobem Portek zamiast w autobusie do stolicy znalazł się w szpitalu.
           Na szpitalnym łóżku Portek porządnie się wyspał, wypocił, po czym poczuł, że jest zdrowy. Zegarek wyraźnie pokazywał, że na autobus już nie zdąży, a to wyraźnie uaktywniło jego nerwy. Ado tego jakby na zawołanie weszła salowa i dała mu słoiczek na mocz na następny dzień.
           – To ja tu zostanę do jutra? – zapytał Portek.     
           – To się jeszcze okaże, jak długo – rzuciła z troską pielęgniarka i wyszła.
           Zdruzgotany Portek siedział na łóżku i energicznie majtał nogami.
           – Coś pan taki nerwowy? – wtrącił się pacjent z sąsiedniego łóżka.
           – Bo właśnie powinienem teraz siedzieć w autobusie do Warszawy – odparł Portek. – Muszę stąd natychmiast wyjść.
           – To się pan zwolnij na własne życzenie.
           Portek, któremu takie rozwiązanie nie przyszło do głowy, nabrał wiatru w żagle. Nabiegał się, żeby to załatwić, bo lekarz, który mógłby wydać zgodę, już wyszedł ze szpitala, a jeszcze nie dotarł do domu, o czym poinformowała Portka pielęgniarka po kilku próbach telefonicznych. Udało mu się wreszcie opuścić szpital. Przegryzł tylko co nieco i „poszedł na stopa”, jak mawiano na podróżowanie autostopem. W środku nocy był w Warszawie, odstał swoje w dłuuugiej kolejce przed ambasadą i wreszcie około południa z podbitą wizą w paszporcie był prawie gotów do wyjazdu na saksy.
           Od znajomego pożyczył wymaganą kwotę w twardej walucie i po załatwieniu jeszcze bezpłatnego urlopu, przez dwa miesiące tyrał, a serce mu rosło proporcjonalnie do puchnięcia portfela.
          Po powrocie prócz zwrotu paszportu czekała go rozmowa z dwoma smutnymi panami, czuwającymi, aby niemieckość nie rozgościła się zbytnio w polskich sercach. Portek nauczony doświadczeniem kłamał jak z nut:
          Nikogo nie widziałem, z nikim nie rozmawiałem, nikt się mnie o nic nie pytał. Przez dwa miesiące nic innego nie robiłem, tylko zwiedzałem. Panowie wiedzieli, że portek kłamie, Portek wiedział, że panowie mu nie wierzą, protokół został spisany i tak zakończył się pierwszy pobyt Portka w Niemczech.
           No, może jeszcze się nie zakończył, bo Portek za dwa miesiące pracy w restauracyjnej kuchni kupił sobie wymarzony samochód. Oczywiście wymarzony w sensie, że w ogóle samochód. Używany. Bo wówczas, aby zarobić na fabrycznie nowe auto, szaremu obywatelowi na etacie życia by nie starczyło.
           A Różyłło, jak się później Portek dowiedział, to był ziomal, który wyjechał do Niemiec na stałe i stamtąd przysyłał zaproszenia, dzięki którym mogli wyjeżdżać nawet ci, którzy nie mogli uciułać nawet wymaganych dwustu marek. Organizował im pracę i pobierał od tego procent. Zaproszeń było tak wiele, że w końcu kierownikowi referatu paszportowego puściły nerwy.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz