sobota, 18 lipca 2020

329. Pavarotti Star

           Było w Bździochach oryginałów wielu, ale bodaj dwóch tylko było najwybitniejszych – Pavarotti i Jaś Pawie Oczko. Dziś będzie o Pavarottim.
           Nikt nie pamięta, skąd się wziął na ogromnym placu, gdzie rolnicy, hodowcy warzyw i sadownicy sprzedawali hurtowo to, co udało im się wyhodować na polach, w ogrodach, szklarniach i sadach. Po prostu się tam pojawił. Wiódł żywot kloszarda, jedząc, co mu ofiarują i śpiąc, gdzie popadnie. Szczególnie upodobał sobie jedną ciężarówkę popularnej niegdyś marki „star”, gdzie na pace, wśród worków z płodami rolnymi znalazł wygodę i spokój. Zimą przenosił się do kabiny.
           Dlaczego nazywano go Pavarottim? Bo na placu niemal każdy miał swoją ksywkę. Był więc Salafita, Szuwarek, Sprężynka, Chrystusik i wielu innych, których wygląd, charakter, upodobania czy tylko skojarzenie z jakimś zjawiskiem od razu podpowiadały, jak go będą nazywać. Dlaczego więc Pavarotti? Nietrudno się domyślić. Otóż dlatego, że często śpiewał arie operowe, których znał wiele, a głos miał czysty i donośny. Na tej podstawie można było domniemywać jego profesji oraz przypuszczać, że tylko jakiś życiowy zakręt wyrzucił go na margines. Tak więc Pavarotti – nikt nie znał jego personaliów, a przezwisko z oczywistych względów wiadomo, skąd się wzięło – urozmaicał placowe życie śpiewem, zupełnie nieświadomie budując swoją legendę.
           Ale Pavarotti nie z powodu arii pozostał w pamięci bywalców placu. Zdarzyło się bowiem coś, co bardziej zapadło w pamięć niż najpiękniejsza perfekcyjnie wykonana pieśń operowa. Zdarzyło się to ostrą zimą, kiedy nawet w kabinie, opatulony kocami Pavarotti szczękał zębami. Nie pomagały spożywane alkohole ani herbatki czy kawy serwowane z dobrego serca przez plantatorów, którzy nawet w tej mroźnej porze przyjeżdżali sprzedać to, co dało się ususzyć: ziarna różnych roślin, fasolę i tym podobne.
Tak więc Pavarottiemu doskwierało zimno tak dotkliwie, że w końcu postanowił przedsięwziąć jakieś działania, które pozwolą mu się rozgrzać, gdyż, jak już to zostało powiedziane, nawet alkohol nie dawał rady. Nasz śpiewak operowy wpadł na pomysł, że przy silniku musi być cieplej. Silnik wprawdzie nie był uruchamiany od dłuższego czasu, ale przecież Pavarotti był artystą i tak przyziemne rzeczy, jak prawa fizyki, a raczej ich rozumienie, go nie dotyczyły. Choć same prawa dotyczyły go jak najbardziej, ich wytłumaczenie przekraczało granice pojęć Pavarottiego o świecie.
           Nic więc nie powstrzymało Pavarottiego przed zrealizowaniem swego pomysłu. Otworzył zatem pokrywę silnika i wetknął tam głowę. I… jak wetknął, tak z wetkniętą utknął. Ani w te, ani wewte. Biedna ofiara praw fizyki pewnie by zamarzła tam na śmierć, gdyby nie dobrzy ludzie, którzy przyszli mu z pomocą. Ba, ale rzecz cała okazała się wcale nieprosta. Najbardziej wymyślne sposoby wydobycia głowy Pavarottiego z komory silnika okazywały się niewystarczające, żeby nie powiedzieć chybione. Ktoś nawet wpadł na pomysł, aby odpalić silnik. Czas płynął, a efektów nie było.
           Koniec końców udało się wreszcie uwolnić głowę Pavarottiego od bliskiego towarzystwa silnika „stara”. Po prostu kilku mechaników skrzyknęło się, wzięli w ręce klucze i inne narzędzia i rozebrali sporą część silnika. Pavarotti z wdzięczności za cudowne ocalenie urządził coś w rodzaju recitalu, na który zbiegli się nawet mieszkańcy okolicznych domów i obwiesili swoimi ciałami zewnętrzną stronę płotu, bo wstęp na plac był płatny.
           Tak się zakończyła mrożąca krew w żyłach przygoda Pavarottiego, po której wszystko wróciło do normalnego rytmu, bo plac hurtowy niczym żywe stworzenie żył swoim życiem i kolejne historie zaprzątnęły głowy stałych bywalców. Pavarottiego zaś od tej pory zaczęto nazywać Pavarotti Star.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz