Było w
Bździochach oryginałów wielu, ale bodaj dwóch tylko było
najwybitniejszych – Pavarotti i Jaś Pawie Oczko. Dziś będzie o
Pavarottim.
Nikt nie
pamięta, skąd się wziął na ogromnym placu, gdzie rolnicy,
hodowcy warzyw i sadownicy sprzedawali hurtowo to, co udało im się
wyhodować na polach, w ogrodach, szklarniach i sadach. Po prostu
się tam pojawił. Wiódł żywot kloszarda, jedząc, co mu ofiarują
i śpiąc, gdzie popadnie. Szczególnie upodobał sobie jedną
ciężarówkę popularnej niegdyś marki „star”, gdzie na pace,
wśród worków z płodami rolnymi znalazł wygodę i spokój. Zimą
przenosił się do kabiny.
Dlaczego
nazywano go Pavarottim? Bo na placu niemal każdy miał swoją
ksywkę. Był więc Salafita, Szuwarek, Sprężynka, Chrystusik i wielu
innych, których wygląd, charakter, upodobania czy tylko skojarzenie
z jakimś zjawiskiem od razu podpowiadały, jak go będą nazywać.
Dlaczego więc Pavarotti? Nietrudno się domyślić. Otóż dlatego,
że często śpiewał arie operowe, których znał wiele, a głos
miał czysty i donośny. Na tej podstawie można było domniemywać
jego profesji oraz przypuszczać, że tylko jakiś życiowy zakręt
wyrzucił go na margines. Tak więc Pavarotti – nikt nie znał jego
personaliów, a przezwisko z oczywistych względów wiadomo, skąd
się wzięło – urozmaicał placowe życie śpiewem, zupełnie
nieświadomie budując swoją legendę.
Ale
Pavarotti nie z powodu arii pozostał w pamięci bywalców placu.
Zdarzyło się bowiem coś, co bardziej zapadło w pamięć niż
najpiękniejsza perfekcyjnie wykonana pieśń operowa. Zdarzyło się
to ostrą zimą, kiedy nawet w kabinie, opatulony kocami Pavarotti
szczękał zębami. Nie pomagały spożywane alkohole ani herbatki
czy kawy serwowane z dobrego serca przez plantatorów, którzy nawet
w tej mroźnej porze przyjeżdżali sprzedać to, co dało się
ususzyć: ziarna różnych roślin, fasolę i tym podobne.
Tak więc
Pavarottiemu doskwierało zimno tak dotkliwie, że w końcu
postanowił przedsięwziąć jakieś działania, które pozwolą mu
się rozgrzać, gdyż, jak już to zostało powiedziane, nawet
alkohol nie dawał rady. Nasz śpiewak operowy wpadł na pomysł, że
przy silniku musi być cieplej. Silnik wprawdzie nie był uruchamiany
od dłuższego czasu, ale przecież Pavarotti był artystą i tak
przyziemne rzeczy, jak prawa fizyki, a raczej ich rozumienie, go nie
dotyczyły. Choć same prawa dotyczyły go jak najbardziej, ich
wytłumaczenie przekraczało granice pojęć Pavarottiego o świecie.
Nic więc
nie powstrzymało Pavarottiego przed zrealizowaniem swego pomysłu.
Otworzył zatem pokrywę silnika i wetknął tam głowę. I… jak
wetknął, tak z wetkniętą utknął. Ani w te, ani wewte. Biedna
ofiara praw fizyki pewnie by zamarzła tam na śmierć, gdyby nie
dobrzy ludzie, którzy przyszli mu z pomocą. Ba, ale rzecz cała
okazała się wcale nieprosta. Najbardziej wymyślne sposoby
wydobycia głowy Pavarottiego z komory silnika okazywały się
niewystarczające, żeby nie powiedzieć chybione. Ktoś nawet wpadł
na pomysł, aby odpalić silnik. Czas płynął, a efektów nie było.
Koniec
końców udało się wreszcie uwolnić głowę Pavarottiego od
bliskiego towarzystwa silnika „stara”. Po prostu kilku mechaników
skrzyknęło się, wzięli w ręce klucze i inne narzędzia i
rozebrali sporą część silnika. Pavarotti z wdzięczności za
cudowne ocalenie urządził coś w rodzaju recitalu, na który
zbiegli się nawet mieszkańcy okolicznych domów i obwiesili swoimi
ciałami zewnętrzną stronę płotu, bo wstęp na plac był płatny.
Tak się
zakończyła mrożąca krew w żyłach przygoda Pavarottiego, po
której wszystko wróciło do normalnego rytmu, bo plac hurtowy
niczym żywe stworzenie żył swoim życiem i kolejne historie
zaprzątnęły głowy stałych bywalców. Pavarottiego zaś od tej
pory zaczęto nazywać Pavarotti Star.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz