sobota, 27 marca 2021

365. Rozmowa na wysokości

         Kiedy Korporacjusz Luft został wreszcie PM, czyli Project Managerem, zdało mu się, a nawet był przekonany, że chwycił Pana Boga za nogi, a cały świat legł u jego stóp. Zadanie, którego realizacja spoczęła na jego barkach, to budowa największego w kraju portu lotniczego. Zarówno moje nazwisko, myślał, jak i zlecony projekt miały związek, a przynajmniej w pewnym sensie miały związek, z lataniem. Tyle zbiegów okoliczności nie mogło się zdarzyć przypadkiem. Złośliwcy dodawali za jego plecami, że głowę nosi w chmurach, co też jakby potwierdzało przyjętą teorię. W każdym razie było to zadanie wysokich lotów.

         Wspomniany port lotniczy miał być usytuowany na obrzeżach Bździochowej Doliny, a więc na kresach Kresów Wschodnich i miał być brakującym ogniwem transportowym między Wschodem a Zachodem. Zleceniodawcy tak to sobie wyobrazili, chociaż był to raczej wynik ich ambicji niż realnej oceny sytuacji. Ale skoro i tak koszty ponosił podatnik, nie trzeba było się obawiać, że może dojść do wpadki, jak na przykład w przypadku inżyniera Kopajłły. Słowem, spoko loko, jak się mawiało w środowisku managerskim.

Korporacjusz Luft ostro wziął się do dzieła. Zebrał zespół, odpowiednio go przeszkolił i zmotywował, a następnie rzucił na głęboką wodę wykonawstwa. I znów prześmiewcy żartowali, że głęboka woda jest na antypodach unoszenia się w powietrzu i prędzej będą tam cumować łodzie podwodne niż lądować samoloty. Ale tak gadali tylko złośliwcy-zazdrośnicy, jakich wszędzie pełno, więc nie było się czym przejmować. Prace ruszyły ostro. Korporacjusz miał pełne ręce roboty, latał po kraju i zagranicy, zbierał dane, porównywał rozwiązania, załatwiał materiały i tak dalej.

Pewnego dnia przyszło mu zająć miejsce w samolocie obok małej dziewczynki. Ponieważ zapowiadał się długi lot, Korporacjusz zagadał do towarzyszki podróży. Zapytał, czy ma ochotę trochę z nim porozmawiać. Dziewczynka zamknęła i odłożyła na bok książkę, którą właśnie czytała i powiedziała:

– OK, bardzo chętnie. A o czym mielibyśmy rozmawiać?

– Może o logistyce? – zaproponował Korporacjusz.

– OK – odpowiedziała. – To bardzo interesujący temat. Ale na początek zadam panu pytanie na pozór niezwiązane z zagadnieniem logistyki.

– Słucham? – odrzekł uprzejmie Korporacjusz.

– Jak to się dzieje – kontynuowała dziewczynka – że koń, krowa i jeleń jedzą to samo, czyli trawę, lecz jeleń wydala małe suche kuleczki, krowa duże, płaskie, rzadkie placki, a koń wysuszone klumpy. Może potrafi mi Pan wytłumaczyć co jest tego przyczyną?

 – Nie mam pojęcia – odpowiedział manager po chwili zastanowienia i zgodnie z prawdą.

Na to młoda dama odpowiedziała:

– Czy czuje się pan zatem naprawdę wystarczająco kompetentny by rozmawiać o logistyce, skoro temat zwykłego gówna przekracza pańskie możliwości?

Do końca lotu między siedzącymi w sąsiednich fotelach podróżnymi panowała martwa, a nawet złośliwa cisza.

 

         cdn…

 

sobota, 20 marca 2021

364. Telefon polowy

 

         W czasach, kiedy Trycjan Paszkwilko pobierał nauki w średniej szkole, jednym z przedmiotów było przysposobienie obronne (PO). Było to wstępne przygotowanie do ewentualnej służby wojskowej, która wtedy była obowiązkowa dla młodzieńców kończących siedemnasty rok życia. Ewentualnej, bo jak od każdej reguły, i tu były wyjątki. Na lekcjach z PO uczono podstawowych rzeczy można by rzec ogólnowojskowych, a więc nomenklatury, działania różnych aparatów i urządzeń wojskowych, ratownictwa itp. Zajęcia były teoretyczne i praktyczne. Sala była nieźle wyposażona w sprzęt, z wyjątkiem co najwyżej pistoletów, dział i czołgów. Większość rzeczy była zasłonięta kotarą, niektóre były na widoku, jak na przykład telefoniczny aparat polowy, który stał na nauczycielskim stole. Wydarzenie tu przedstawione nie będzie jednak o PO, lecz z akcesoriami wojskowymi będzie miało coś wspólnego.

         Zdarzyło się bowiem, że w tej sali miała się odbyć lekcja historii. Nauczyciel, Herbariusz Husarzenko, starszy już człowiek, lecz całym sercem oddany nauce, był niezwykle roztargniony. Ale mimo roztargnienia udawało mu się jakoś nie mylić faktów historycznych i dat. Lekcja więc trwała, a w głowie Paszkwilki, przyszłego humorysty New Bździoch Timesa, rodził się psikus. Korzystając z nieuwagi nauczyciela, wsunął się za kotarę, gdzie między innymi znajdowała się telefoniczna łącznica polowa. Ponieważ już wiedział, jak się ją obsługuje, połączył się z telefonem stojącym na stole nauczyciela.

         Pan Husarzenko w swym roztargnieniu zupełnie nie pokojarzył, że jest to telefon polowy – eksponat, podniósł słuchawkę i powiedział „halo”. Paszkwilko, który nie przypuszczał, że taki będzie ciąg dalszy, zaimprowizował co mu tylko ślina na język przyniosła.

– Halo, tu kuratorium. Poproszę do telefonu panią dyrektor.

– Tak, oczywiście – odpowiedział historyk. – Już proszę. – Po czym położył słuchawkę i wygalopował z sali. Jasna sprawa, że zanim wrócił, wszystko już było na swoim miejscu. Z Paszkwilką włącznie.

Jakież było zdziwienie dyrektorki, gdy podał jej do ręki słuchawkę aparatu polowego. Naturalnie o żadnej rozmowie nie mogło być mowy, a dyrektorka zdezorientowanemu historykowi odrzekła, że zniecierpliwiony rozmówca musiał się już rozłączyć. Potem powiodła wzrokiem po klasie i uśmiechnęła się, dając do zrozumienia, że rozgrzesza żart. Niektórym wydawało się nawet, że nieznacznie puściła oczko.

          cdn…

sobota, 13 marca 2021

363. Miłość czyni realne cuda

         Zanim Hryćko Wtedyrda się ustatkował, czyli zanim się ożenił z Wywrzeszczą i zanim zaczął na poważnie gospodarować na odziedziczonym po rodzicach areale, był – jak bodaj każdy młodzian – lowelasem. Innymi słowy – pił i uganiał się za dziewuchami. Nie odpuścił żadnej zabawy w remizie, dogłębnie znał topografię bździochowskich kiosków z piwem, nie wspominając już o barach z wyszynkiem i najzwyklejszych parkowych ławeczkach, na których można było w zaprzyjaźnionym gronie obalić butelczynę wina pod nazwą Biała Turnia, przez profanów zwaną jabolem.

         W czasie przejściowym, to znaczy pomiędzy schyłkowym czasem lowelarskim, a czasem statkowania się, Hryćko Wtedyrda obmyślił sobie dalekosiężny plan, który można by scharakteryzować krótkim hasłem „Przyszła rodzina na swoim”. W tym celu postanowił zakupić kawałek ziemi, aby przyszła rodzina miała na co przyjść. No i tu się zaczęły schody, bo przepisy nie przewidywały zakupu ziemi przez osoby niebędące rolnikami, a Hryćko takich papierów jeszcze nie posiadał. I wtedy przyszedł mu do głowy iście szatański pomysł, po którym zawitał w urzędzie.

         Pracowała tam panienka (nawiasem mówiąc, niczego sobie), do której w konkury uderzył Hryćko. Rzekomo. Nie rzekomo uderzył, a rzekomo w konkury. Sprawa zaczęła nabierać rozpędu: uśmiechy, miłe słówka, kwiaty, czekoladki, spacery za rączkę, miłe słówka zamienione w czułe słówka, objęcia, pocałunki itd. Wreszcie łóżko. Romans rozwijał się świetnie, można by nawet powiedzieć, że encyklopedycznie. Czyli poprawnie w każdym calu. I skutecznie. Co zresztą nie dziwi, bo któż by postąpił inaczej.

         Przyszedł czas, że panienka zrobiłaby wszystko dla wybranka swego serca. Zwłaszcza, że to „wszystko” to wcale nie było zbyt wiele. Nie przekraczając swoich urzędowych kompetencji, a trochę naginając rzeczywistość, wystawiła lubemu dokument, który pomógł mu zrealizować założony wcześniej plan. Dokument opiewał na nazwisko Wtedyrda, imię – Hryćko, a zatytułowany był: ZAŚWIADCZENIE i brzmiał następująco: „Zaświadcza się, że ob. Wtedyrda Hryćko odbył półroczne szkolenie w Państwowym Gospodarstwie Rolnym im. Adama Mickiewicza i uzyskał dyplom: Mistrz Hodowli Trzody Chlewnej”.

         No i dokonał się cud. Hryćko został pełnoprawnym rolnikiem. W to, jakim cudem hodował świnie, nie mając ziemi, nikt nie wnikał. Wtedy nie znano jeszcze określenia „wirtualny hodowca”. Jako się rzekło, powyższy dokument stał się trampoliną do spełnienia założonego planu i Hryćko zakupił ziemię, na której postawił najpierw niewielką chałupę, a po spadkowej ojcowiźnie – murowany dom.

         No cóż, trudno byłoby ukryć także inną rolę dyplomu. Był on niejako dokumentem rozwodowym naszej zakochanej pary. Bo Hryćko od tej chwili przestał adorować panienkę z urzędu, która z rozpaczy wylała morze łez, a uczucia swoje przeniósł na Wywrzeszczę i z nią się ożenił.

         Los jednak lubi płatać figle, gdyż wniósł w jego życie nieco sprawiedliwości. Wywrzeszcza była nomen omen wywrzeszczą i nieźle dała przez długie lata małżeństwa Hryćce popalić. Panienka z urzędu zaś znalazła swoje szczęście u boku innego adoratora, który wręcz nosił ją na rękach. I to wcale nie dla jakiegoś dyplomu. Panienka mimo wszystko, nauczona doświadczeniem, nie wystawiła już ani jednego dyplomu.

 

         cdn…