sobota, 29 maja 2021

374. Spuść roletę

 

         Frywolda Świętuszko, rodzona siostra Klementyny, po mężu Niemanicowej, prócz niezwykłej urody, wdzięku i wspaniałej figury nie miała nic ze swojej siostry. Była też sporo młodsza, co jeszcze zwiększało jej atrakcyjność. Natomiast bezpretensjonalność i naturalną swobodę bycia, czyli to co w Klementynie wykiełkowało dopiero po wakacjach w Chałupach, miała we krwi. W tym oczywiście akceptację swojego ciała, nagość i brak pruderii. W tych sprawach była bardzo podobna do męża Klementyny, Kleofasa. Bez żenady i zahamowań nie tylko przechadzała się po mieszkaniu nago, ale potrafiła w tym stroju spędzać całe dnie. No i noce, co się rozumie samo przez się.

Frywolda mieszkała w eleganckim wynajętym mieszkaniu z tarasem w komfortowej kamienicy, w komfortowej dzielnicy Bździochów. Dzielnica zwała się Wysoka, lecz z powodu zamieszkujących tam osobistości powszechnie określano ją VIPsneylandem. Jako się rzekło, Frywolda chadzała po mieszkaniu nago, nie bacząc na odsłoniete zasłony. Pewności siebie dodawała jej równa, piękna opalenizna, o wdziękach nie wspominając.

Cóż, piękno pięknem, ale zawsze się musi znaleźć jakieś „ale”. No i się znalazło. Pewnego dnia Frywolda wracając z pracy zauważyła mężczyznę zdzierającego z jej drzwi wejściowych kartkę. Zaintrygowana poprosiła o pokazanie kartki, lecz sąsiad za żadne skarby nie chciał jej pokazać. Po długich targach, prośbach i namowach sąsiad zmiękł i spełnił życzenie Frywoldy. Z wielkimi znakami zapytania w oczach frywolda rozłożyła kartkę. A na niej stało: „Kurwo, jak nie masz na firanki, to ci kupię, bo mój mąż lornetuje całymi dniami”.

W pierwszej chwili chciała zignorować wezwanie, uważając, że jest to problem autorki kartki. Jednak z czasem doszła do wniosku, że trzeba kobiecie ulżyć w kłopocie, bo długotrwałe lornetowanie może się odbić na wzroku jej męża. Założyła więc żaluzje. W formie rolet. Od tej pory, gdy zdarzało jej się zapomnieć o zasłonięciu okien wieczorem, dzwonił telefon i odzywał się w nim (jak niegdyś w automatach w budkach telefonicznych: „Wrzuć, monetę, wrzuć monetę, wrzuć monetę) miły kobiecy głos: „Spuść roletę, spuść roletę, spuść roletę”.

 

cdn…

sobota, 22 maja 2021

373. Wirtuozka

 

         Mniej więcej na czterdziestym piętrze, czyli mniej więcej w połowie wysokości wieżowca, na szczycie którego w rozległym apartamencie zamieszkiwali państwo hrabiostwo Bździochowscy, mieszkała matka z córką. Matka była młoda, córka – siłą rzeczy – jeszcze młodsza. Matka miała aspiracje, córka – tym razem już nie siłą rzeczy – nieco mniejsze, lecz posłuszeństwo wobec matki, wpajane jej od czasu bodaj jeszcze taplania się w wodach płodowych, zobowiązywało. Toteż matka miała dalekosiężne plany, córka zaś za nimi nie nadążała. Choć, trzeba to uczciwie przyznać, próbowała.

         Wyjaśnienie użytego wcześniej określenia „mniej więcej” nie jest szczególnie skomplikowane, choć w przypadku mieszkania może się ono wydać nieco dziwne czy nawet absurdalne. No bo niby dlaczego stwiedzenie, że ktoś gdzieś mieszka, miałoby mieć dodane matematyczny zwrot „w przybliżeniu”, czyli właśnie mniej więcej? Zatem wyjaśnijmy tę sprawę.

Miało to oczywiście niewątpliwie wiązek z obu paniami, czyli ze wspomnianą matką i córką. Otóż matka miała wybujałe ambicje w stosunku do własnego dziecka. W nie mniej wybujałej wyobraźni widziała córkę w finale konkursu chopinowskiego, gdzie niesamowite pasaże wypływające spod klawiatury wirtuozersko pobudzanej zręcznymi palcami Beaty (takie imię nosiła córka, choć matka zwracała się do niej Beatrycze) musiały wraz z uznanien jury przynieść jej pierwsze miejsce. Tyle wyobraźnia matki. Tymczasem dziewczyna katowała swój dobrej marki fortepian już kilka lat ze skutkiem, który wyobrażenia matki sprowadzał do parteru. Jeśli nie do piwnicy.

A więc matka ciągle nieugięcie miała nadzieję, fortepian zaś jak na złość stawał okoniem wobec tej jej ciągłej nieugiętej nadziei. Lata płynęły, a w tym układzie w zasadzie nic się nie zmieniało. Charakterystyczne były przy tym dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że codzienne wielogodzinne łupanie w klawisze instrumentu doprowadzało do szału sąsiadów, a ponieważ dźwięki rozchodziły się z niebywałą siłą i tworzyły coś w rodzaju kuli dźwiękiwej otaczającej środkową część budynku, toteż naprawdę trudno było ustalić, w którym miejscu znajduje się ich źródło. Stąd określenie „mniej więcej”. Sąsiedzi nie interweniowali i znosili z pokorą swą gehennę, bo a nuż pod ich bokiem rośnie światowej klasy wirtuozka, a zawsze to dobrze pochwalić się w towarzystwie, że się obok takiej znakomitości mieszkało. Drugą sprawą był fakt, że Beata zawsze, ale to zawsze, z precyzją zegara atomowego, myliła się w jednym miejscu muzycznego pasażu. Zawsze w tym samym, zawsze przy tej samej nucie. Po czym oczywiście pod surowym okiem matki zaczynała pasaż od początku. I tak w kółko. Oko matki tylko z pozoru było surowe, bo wyobraźnia stale prowadziła ją na szczyty (zdobywane przez córkę) sukcesu, gdzie na scenie wręczano kwiaty i czek na niebagatelną kwotę za wygrany finał konkursu chopinowskiego, który otwierał drogę do szalonej kariery i koncertów na najznamienitszych scenach świata. Ale wobec ćwiczącej córki oko musiało wyglądać na surowe. Toteż wyglądało.

Pewnego dnia wszystko się urwało i w wieżowcu, ku uldze sąsiadów, nastała błoga cisza. Poszła fama, że Beata wyjechała na zagraniczne studia muzyczne. I tak w zasadzie mogłaby się zakończyć ta historia. Ale cóż to by była za historia, która nie ma puenty? Puenta więc była.

Pewnego dnia, po latach spokoju, znów w okolicach czterdziestego piętra wieżowca rozbrzmiały dźwięki fortepianu. Zdziwieni sąsiedzi oczekiwali wspaniałego finału zagranicznej nauki. Z zapartym tchem wsłuchiwali się w utrwalony w pamięci pasaż. Gdy pianistka zbliżała się do znajomego miejsca, wręcz wstrzymali oddech. Tymczasem jak za dawnych lat w tym samym miejscu i przy tej samej nucie nastąpiło zacięcie.

Od tej chwili było już wiadomo, że czekają ich kolejne lata fortepianowej Golgoty. Matka bowiem ani myślała zrezygnować ze światowej kariery córki.

 

         cdn…

sobota, 15 maja 2021

372. Rysa 2

 


    Błękitek Strzała miał dylemat: sprzedać, czy nie sprzedać? To dylematyczne pytanie dotyczyło nie tak dawno kupionego samochodu, który z poważną raną w karoserii stał w garażu i stale bezwzględnie wzmagał wyrzuty sumienia swego właściciela. Kurwa, klął jak szewc Błękitek, co mu się nigdy wcześniej nie zdarzało. Zachowałem się jak kompletny amator.

    – Zachowałeś się jak kompletny amator – rzekła jego żona, Longigina, wchodząc do kuchni, gdzie Błękitek przeżywał swoją traumę, parząc kawę w niedomytym przez nieuwagę kubku.

    Całe to zajście z samochodem potwierdzało jedynie fakt, że Błękitek był amatorem w każdym calu, i że ta jego amatorszczyzna dawała o sobie znać na każdym kroku. Co zresztą potwierdzali jego sąsiedzi i znajomi, nazywając go amatorem zawodowym. O tym, że mówiono o nim, iż nawet jako mąż jest amatorem, nie warto wspominać, żeby go nie dobijać psychicznie, w razie gdyby przeczytał kiedyś ten tekst.

    Czas na to, aby wyjaśnić, co takiego wpędziło Błękitka w stan depresji, a samochód w stan, w jakim mu przyszło stać w garażu i pogrążać swego właściciela w czarnych myślach. Otóż Błękitek wybrał się w podróż. Cóż z tego, że znał przepisy na tyle dobrze, aby zdać egzamin na prawo jazdy za pierwszym podejściem. Teoria teorią, a praktyka to już zupełnie inna sprawa, bo ona chadza własnymi drogami. W przypadku samochodu – jeździ. Gdy zaś te drogi – praktyki i Błękitka się zeszły, zaszło to, co zaszło.

    Jechał sobie tedy Błękitek swoim wycackanym niebieskim autkiem, a przed nim podążała ogromna tirowska ciężarówka. A ponieważ ciążarówka jechała ciut wolniej, Błękitek postanowił ją wyprzedzić. Takie decyzje należy podejmować szybko, bo za chwilę sytuacja na drodze może się zmienić. Ale oczywiście trzeba właściwie ocenić sytuację i zachować rozsądek. Toteż Błękitek ocenił i zachował. A potem wziął się za wyprzedzanie. Gdy jego auto było już na wysokości kabiny tira, ten też rozpoczął manewr wyprzedzania. Błękitek dodał gazu, ale już nie udało mu się wyprzedzić ciężarówki do końca. Stopień drabinki do kabiny rozorał cały bok Błękitkowego autka. Od przedniego błotnika, poprzez jedne i drugie drzwi, aż do tylnego błotnika. A na koniec zahaczył jeszcze o zderzak i teraz ciągnął się on za autem, dzwoniąc niemiłosiernie o jezdnię.

    Oczywiście nie dało się tego nie zauważyć i nie usłyszeć, toteż oba samochody zjechały na pobliski parking. Błękitek bliski zawału biegał od przodu auta do tyłu i z powrotem i rozpaczał nad raną swego jeszcze przed chwilą lśniącego cacka. Kierowca tira zaś, stary wyjadacz, jak by nie patrzeć, winny tego zdarzenia, ubolewał nad swoim autem.

    – Zobacz, coś narobił – zwrócił się z pretensją do Błękitka – zrobiłeś mi rysę na stopniu drabinki. Będę ją teraz musiał odmalować.

    Po czym odjechał, zostawiając osłupiałego Błękitka na parkingu.



    cdn…

 

 

sobota, 8 maja 2021

371. Seryjny morderca na Osiedlu Bocianim

 

         O sławetnych wydarzeniach na Osiedlu Bocianim, po którym swego czasu grasowała epidemia ciąż, długo jeszcze opowiadano sobie w całych Bdziochach. I choć sprawa w końcu się wydała, a listonosz, główny bohater tej historii i sprawca całego ciążowego zamieszania, wyprowadził się daleko poza Bździochową Dolinę, to jak czkawką lub echem odbijała się jeszcze długo. Choćby z tej racji, że po osiedlu biegało później mnóstwo dzieci bardzo do siebie podobnych, a nie podobnych do swoich metrykalnych ojców.

         I oto Osiedle Bocianie wróciło do centrum zainteresowań bździochowian. Tym razem nie grasowała po osiedlu epidemia ciąż, tylko rasowy seryjny morderca. A to już była poważniejsza sprawa. Zanim jednak o tak ważnej i poważnej sprawie dowiedziały się władze, żyli tym bodaj wszyscy mieszkańcy owego osiedla. Teraz już nie tylko kobiety miały się mieć na baczności, bo morderca to nie to co gwałciciel, nie wybiera płci. Blady strach padł więc na wszystkich, niezależnie od wieku.

         Jednak z czasem poszła fama, że morderca napada wyłącznie na brunetki. Od razu fryzjerki w bliższej i dalszej okolicy zostały zasypane robotą. Panie na gwałt przefarbowywały się na blondynki. Nawet naturalne blondynki szturmowały salony fryzjerskie, aby poprawić swój blondynizm. Tak więc w krótkim czasie na osiedlu nie można już było spotkać kruczoczarnych piękności. Po ulicach paradowały same jasnowłose anielice. Do czasu.

         Niebawem okazało się za sprawą wspomnianej już famy, że to jednak nie brunetki są w kręgu zainteresowań seryjnego mordercy, tylko blondynki. Znów rozpoczął się szturm na salony fryzjerskie i panie na gwałt z blondynek przefarbowywały się na brunetki. Teraz już nie uświadczyłeś na osiedlu blondynki. Jak okiem sięgnąć, aż po horyzont, widziało się same czarnowłose piękności.

         Tymczasem Beladonna Ciaptułowa, bodaj największa plotkarka, jeśli nie w całych Bździochach, to przynajmniej na Osiedlu Bocianim, zacierała ręce, bo na brak roboty nie mogła narzekać. Jej świeżo otwarty salon fryzjerski pękał w szwach. Późnym wieczorem chwaliła się mężowi:

         – A nie wierzyłeś, że moja strategia marketingowa będzie skuteczna. Już w pierwszym dniu działalności miałam pełne ręce roboty. Przyszło chyba ze sto klientek.

         Nikt nawet się nie domyślał, że sprawa seryjnego mordercy została sfingowana. Bo nikt nie podejrzewał Ciaptułowej o taki spryt. Zwłaszcza, że Beladonna była znana raczej z innych zachowań, siłą rzeczy plotkarskich. Otóż onegdaj rozpuszczała ona wieść, że w parku gwałcą. Gdy rozmówczynie, zatrwożone, pytały, skąd Beladonna ma takie wieści, ta odpowiadała:

         – Byłam w parku wczoraj, byłam dzisiaj i jutro też pójdę.

 

         cdn…

 

 

        

sobota, 1 maja 2021

370. Jak alumn został biskupem, z Murzynem w tle

         Tak się złożyło, że w jednej celi Wyższego Bździochowskiego Seminarium Duchownego pod wezwaniem Wszystkich Świętych (już świętych, przyszłych świętych i tych w czasie beatyfikacji) zamieszkali dwaj koledzy z klasy szkoły średniej. Dlaczego akurat całkiem nieźli i wesołego usposobienia uczniowie Bdziochowskiej Szkoły Budowy Okrętów Głębokopodwodnych po maturze zdecydowali się wstąpić do seminarium, tego prawdopodobnie oni sami nie wiedzieli. Zwłaszcza że trudno byłoby ich sobie wyobrazić chodzących po korytarzach i powtarzających „memento mori”. Owszem, byli z nich dowcipnisie, jednak – jak by nie patrzeć – wybór dalszej drogi życia trudno zaliczyć do żartów. Lecz niezależnie od przyczyny stało się, wstąpili do seminarium i zamieszkali w jednej celi. No i tu się zaczęły schody. Schody wcale nie do nieba.

         Z naturalnym poczuciem humoru wyposażyli swoje noclegowe lokum na wzór pokoju w internacie – kolorowe plakaty zespołów muzycznych na ścianach itp. Szybko zostali wyprostowani, czyli też postawieni do pionu. Cela ma być surowa i przyzwyczajać do ascetycznego życia, jakie będą później prowadzić. Przynajmniej teoretycznie, bo niejeden z kleryków wybierał taką drogę życia z myślą o luksusach, w jakich się będzie w przyszłości pławić. Poza tym „Ksiądz w rodzinie, to rodzina nie zginie”, jak mawiano w wielu domach. Taka idea, podparta presją najbliższych, przyświecała niektórym, podpowiadając wybór księżowskiego zawodu. A w ogóle przeświadczenie licznych mam pchających synów w habit, że ksiądz podnosi status rodziny, też robi swoje. Przyszła niewątpliwa „świętość” dziecka ma mu wynagrodzić wszelkie trudy na drodze do tej świętości.

         Ale młodość upomina się o swoje. Miejsce plakatów w celi Peryskopu i Torpedy (takie byłu przezwiska chłopców z czasów nauki w szkole średniej) zajęła figura Murzyna wykonana z czego się dało. Do tego Murzyn dzierżył w ręce wyglądający na prawdziwy nóż z błyszczącym ostrzem i był w pozycji jakby zaraz miał zaatakować osobę wchodzącą do celi.

         Zanim jednak postać Murzyna została wykryta, co musiało się skończyć karą, wiadomo – asceza i te sprawy, alumni wpadli na pewien szalony pomysł. Buszowali kiedyś po strychu seminarium i odkryli tam ładnie poskładany, ułożony w kartonie strój biskupi. Przemycili go do celi i tam Torpeda go przywdział. Peryskop natomiast pobieżał do ojca magistra (ich opiekuna) z wieścią, że w celi odwiedził ich sam biskup. Przerażenie ojca magistra było niebotyczne, bo jak można było przegapić wizytę tak dostojnego gościa. W te pędy pognał do wiadomej celi, gdzie zastał siedzącego na krześle biskupa. W świetle okna nie było widać jego twarzy, ale strój nie pozostawiał żadnych wątpliwości, o kogo chodzi.

         – Witaj, ekscelencjo – wydukał ojciec magister na powitanie.

         – Witaj, ojcze magistrze – usłyszał w odpowiedzi, lecz głos, którym zostały wypowiedziane te słowa, wcale nie pasował do biskupa.

         I tak skończył się ów żart. Odpuśćmy sobie wszystko, co było potem, aż do chwili, kiedy za Peryskopem i Torpedą (i Murzynem) zatrzasnęły się drzwi seminarium.

         Żaden z nich (co do Murzyna nie wiadomo) nie żałował później nagłego zwrotu w ich życiu o kolejne sto osiemdziesiąt stopni, bo rozpoczęli kariery w swoim zawodzie konstruktora łodzi głębokopodwodnych, gdzie odnosili sukces za sukcesem. Czasu spędzonego w seminarium nie wspominali z rozrzewnieniem, bo już wtedy dostrzegli wielką przepaść między tym, czego ich uczono, a tym, jak to wyglądało w praktyce.

 

         cdn…